poniedziałek, 4 listopada 2013

Wyzerowana

Czas goni... to już czwarty dzień listopada, rozpoczynam go z uśmiechem na ustach, czuję się nawet całkiem wyspana, choć w nocy kilkakrotnie budził mnie ból w klatce piersiowej i duszności, w drzwiach ta miła i młoda pielęgniarka, która bezboleśnie robi zastrzyki... To musi być dobry dzień! :)

Śniadanie jeszcze samotne, ale za to super pyszne - sałatka jarzynowa (oczywiście bez groszku i ogórków) z chlebkiem i herbatką - Asiny rarytasik, a zaraz po nim wizyta lekarska...

W drzwiach staje moja pani doktor wraz ze studencką, wielorasową świtą i z kieszeni wyjmuje niewielkich rozmiarów karteluszkę z wynikami moich porannych badań krwi. Oznajmia, że na dzień dzisiejszy "jestem wyzerowana" zarówno z tych złych, jak i dobrych składników, zwłaszcza zaś z leukocytów... Odczytuje kilka parametrów, wymienia nawet kilka liczb, a każda z nich oscyluje wokół 0,2... 0,1... czegośtam i zadaje kluczowe pytania o samopoczucie...

Odpowiadam jej więc zgodnie z prawdą, że dziś czuję się bardzo dobrze (oszczędzając już i tak opowieści o porannej gimnastyce przy otwartym oknie ;)) na co pani doktor lekko podejrzliwie przygląda mi się od stóp do głów i zwracając do studentów, tłumaczy na język angielski o tym całym moim wyzerowaniu...

Potem znów wypytuje o zawroty głowy, osłabienie, mrowienia w kończynach... a ja znów kiwam przecząco głową i się do niej już tylko beztrosko uśmiecham (bo co mi pozostaje), choć w głębi czuję swoje dość nietypowe położenie... jakby nie pasujące do klinicznego obrazu pacjenta w tym stadium leczenia, któremu pewnie powinnam na dzień dzisiejszy odpowiadać...

Doktor D. jednak zaleca przetoczenie kolejnej porcji krwi, po czym całe towarzystwo wychodzi, a ja w drzwiach już tylko widzę jasną i promienna twarz pani psycholog...

Odwiedza mnie dziś wyjątkowo w sali, w której jeszcze nikt poza mną nie mieszka, mając idealne warunki do rozmowy i do tego, by po raz kolejny odfrunąć i to baaardzo wysoko...

Rozmawiamy około godziny, może nieco ponad... Pani M. płacze ze wzruszenia, a ja się śmieję - taki mamy dziś podział ról i łask :) Opowiadam jej o tym całym wyzerowaniu i reakcji pani doktor, a ona ze łzami w oczach przyznaje, że idąc dziś do mnie po prostu to czuła, że usłyszy coś niesamowitego, że usłyszy o kolejnym cudzie, który się tu ziszcza...

Potem ona opowiedziała mi kilka historii niewiarygodnych, niektórych nawet z pogranicza egzorcyzmów, troszkę strasznawych... jeszcze inne były o cudach nawrócenia w szpitalach "w ostatnim momencie".. tu mogę Wam polecić fajny artykuł z Gościa Niedzielnego, który polecił mi z kolei Dominik, właśnie na temat tych nawróceń "last minute" ;)

Po rozmowie z panią psycholog odwiedziła mnie Karcia z chlebkiem i innymi przysmakami, a w międzyczasie do sali wprowadzała się nowa starsza pani - pani Anna... jeszcze wtedy wydawała mi się całkiem w porządku.. Przywiózł ją mąż i synowa, typowa rodzinka - oni w wieku naszych rodziców, synowa mniej więcej w moim, całkiem sympatyczni, rozmowni, przeciętni, może nieco zahukani - ale to szpitalna norma dnia pierwszego...

Gdy Karcia wychodzi, wywiązuje się między nami rozmowa, póki co jeszcze z tych "organizacyjnych"... Opowiadam im więc o zwyczajach jakie tu panują, o personelu, troszkę o pacjentach - jeśli już o nich pytają i ogólnie udzielam dość szczegółowego wywiadu, podczas ostrzału pytań ... Mąż i synowa przysłuchują się, kiwają głowami, robią mądre miny i w końcu pada TO najważniejsze pytanie - o powód mojego pobytu... Od tego momentu czuję, że atmosfera zagęszcza się, a nastroje zmieniają i teraz wszyscy siedzimy jak na kiepskiej stypie... Pytania pomocnicze o rodzinę i dzieci ("takie maluchy?!?") nie wnoszą w rozmowę nic korzystnego ...

Teraz to ja jestem obiektem politowania i czuję na sobie TEN wzrok, który staram się skutecznie zasłonić klapą monitora... Bezskutecznie...mam za mały monitor ;) Nie pomaga mój płomienny uśmiech i nieustanne - jak to u mnie - bojowe nastawienie.. Rodzinka sklasyfikowała mnie jako obiekt współczucia i wyjechała...

Pani Anna zaczęła krzątać się i rozkładać dość chaotycznie swoje rzeczy po sali... Ja w tym czasie odbieram kilka telefonów od przyjaciół, co nie przeszkadza mojej nowej współlokatorce na podejmowanie ze mną jakichś mało istotnych dialogów... Pomyślałam więc, że jeszcze nie przywykła do widoku słuchawek podpiętych do telefonu i po prostu nie kojarzy, że nie mówię do niej...

Wieczorem było jednak jeszcze gorzej... Kiedy już wszystkie jej rzeczy trafiły na nowe miejsca, poczułam taki specyficzny, charakterystyczny zapach innego domu... domu ze strychem... Nie był to mój ulubiony zapach, a na propozycję przewietrzenia nieco sali, pani przystała, jednak po kilku minutach okno zamknęła i powiedziała, że zrobiło się tu bardzo zimno, naciągając na siebie wełniany sweter i ubierając grube skarpety...

Po kolacji pani Anna zaczęła kaszleć i mówić, że ją zaczyna boleć gardło... Tego było już za wiele! Dziś dowiedziałam się przecież, że jestem "wyzerowana" a fruwające w powietrzu przy zamkniętym oknie bakterie z pewnością nie dodawały mi odporności...

Nowa lokatorka zasiadła na swoim łóżku i nie zważając na to, że właśnie otworzyłam laptopa i zaczęłam w niego klikać, próbując opisać wczorajszy dzień - rozpoczęła opowieści integracyjne o swojej rodzinie i najbliższych przyjaciołach... Pomyślałam - "Wysłucham, w imię pierwszego wieczorku zapoznawczego"... Choć z wstępnych doświadczeń z nią nie buchałam szaleńczym entuzjazmem aby podjąć ten wielce naciągany dialog... Historie początkowo były wesołe, o wnukach, o wspaniałych synowych, o przedszkolach i o tym, że dzieci nie powinny raczkować, bo potem nie będą chciały same chodzić (!!!) Już nawet przymykałam oko na błędy językowe i poprzekształcane wyrazy, choć kłuły moje uszy i rozpraszały - włączając tym samym w głowie opcję sprawdzania pisowni ;)
                                       
Z każdym zdaniem jednak pani rozkręcała się i jej opowieści stawały bardziej przytłaczające, aż wreszcie bez najmniejszego skrępowania i oporów przeszła do tej części rodziny, która poumierała w 4 czy 5 pokoleniu wstecz na raka... Wylewała mi ich tragiczne biografie, a ton jej głosu, taki monotonny i wypalony sprawiał, że wszystko, co wychodziło z jej ust nabierało dodatkowo polotu klęski i marazmu... I jeszcze siostrzeniec kuzynki, 25 lat, 3-letnie dziecko... też umarł na raka... i ta sąsiadka z działek, jeszcze latem jeździła na rowerze i nagle jej klepsydra na bramie...

Przestałam spoglądać w jej stronę... Ale pani nie przeszkadzało to kontynuować podjęty z taką pasją wątek.. Jak to w tych szpitalach ludzie cierpią i w rezultacie umierają... I że tego się na co dzień nie widzi, ale jest tyyylu chorych, że to wszystko po prostu się w głowie nie mieści i w ostatecznym rozrachunku nie ma sensu...

Zadzwoniłam do Dominika i próbowałam odciąć się od tej nie mającej sensu, rozmowy... Pani w końcu zauważyła, że nie mówię do niej i pozbierawszy kilka potrzebnych akcesoriów udała się pod prysznic... Teraz miałam chwilę spokoju. Podbiegłam od razu do okna i otworzyłam je dość szeroko... Odetchnęłam czystym powietrzem, pachniało tak cudownie! ...jak w domu, ale takim bez strychu ;)

Kiedy pani wróciła z kąpieli, okno było już pięknie zamknięte, a sala przewietrzona i przygotowana na nocny spoczynek. Wróciła w polarowej piżamce i grubych skarpetach na stopach... a potem porozkładała wszystkie swoje butelki z wodami mineralnymi na kaloryfery, aby się nieco ogrzały, bo w temperaturze "pokojowej" były stanowczo za zimne do picia...

Ech... ile daję sobie czasu ? Kiedy moja cierpliwość skończy się, lub kiedy zacznę intensywniej pracować nad asertywnością? Dzisiejszy dzień pokazuje, że raczej się nie polubimy... Nie przekreślam jednak pani ciepłolubnej, może to pierwszy szpitalny szok spowodował takie a nie inne zachowania i rozmowy...

Prawda jest jednak taka, że ciężko mi było tego wieczoru, kiedy po zgaszeniu światła i powiedzeniu sobie 'dobranoc', czułam ten duszący zapach strychu połączony z jakimś różanym mydłem, co nie pozwalało mi od razu przenieść się do krainy Morfeusza...

Leżąc więc tak i patrząc w biały, wysoki, gotycki sufit, weszłam w dialog z Bogiem, dyskretnie podpytując  "Co to w ogóle ma znaczyć ?!" ;) Ale na moje pytanie odpowiedział tylko (pierwszym czytaniem z dnia, do którego teraz powróciłam) "Jakże niezbadane są Jego wyroki i nie do wyśledzenia Jego drogi! Kto bowiem poznał myśl Pana albo kto był Jego doradcą?" [Rz 11,29-36]

Tego mogłam się spodziewać.. Bawimy się w kotka i myszkę, więc musi również wystąpić element podchodów...;) Dobrze Boże... przyjmuję wyzwanie, czekam cierpliwie na rozwój sytuacji, postaram się też nauczyć w końcu asertywności, tylko... niech pani zrozumie, że wietrzenie jest bardzo istotnym elementem dbania o higienę, a w cieple rozwija się najwięcej bakterii, więc pani niewypita od razu woda zacznie za chwilkę namnażać kolonie pasożytów...

Byłabym po prostu spokojniejsza wiedząc, że osoba, z którą dzielę salę nie jest bombą zegarową, która wybuchnie akurat wtedy, gdy będzie mi to najmniej do szczęścia potrzebne... Dobranoc...

 Wolę te woreczki zasłonięte...
Moja wczorajsza porcja - ta podana przy Krzysiu i dzisiejsza - w tak zwanym "międzyczasie" wizytowym ;)

2 komentarze:

  1. Dorotko Kochana, może pani akurat czeka na to żebyś zaraziła ją swoim entuzjazmem i wiarą? Twoja postawa jest godna podziwu więc może Pan postawił ją na Twojej drodze właśnie po to...Ale się wymądrzam:) Życzę mimo wszystko miłego sąsiedztwa...;) Trzymaj się cieplutko i nie daj się bakteriom!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie mądrzysz, nie mądrzysz Danusiu, prawdę piszesz.. toż to pewnie gołym okiem widać, że tak właśnie jest, ale to jest dla mnie dodatkowy krzyż.. kurcze, jakie to trudne dźwigać kogoś tak niepozytywnego..:( Pozdrawiam i się nie daję !:**

    OdpowiedzUsuń