niedziela, 10 listopada 2013

Dotknął mnie dziś Pan...

Znów budzę się połamana, ponoć tak działa neupogen - ten zastrzyk na porost leukocytów... Zanim moja obręcz barkowa dojdzie do siebie po leżeniu na boku i zanim miednica zorientuje się gdzie jej prawidłowe miejsce, potem jeszcze kręgosłup w odcinku szyjnym... trochę to trwa... A ja nie mam zamiaru niczego przyspieszać... Trwam tak sobie o ósmej rano i ani mi się myśli nigdzie wstawać, no bo i gdzie?... dziś w końcu niedziela...

Podnoszę się z łóżka i czuję, że te wczorajsze wieczorne pobolewania brzucha, teraz w trybie pilnym zachęcają mnie do skorzystania z toalety... Biorę więc mój zestaw MacGyvera, z którym zawsze chodzę do wc (tzn. mała siateczka z papierem toaletowym, podkładami na deskę sedesową, chusteczkami nawilżanymi, kilkoma wkładkami higienicznymi i podpaską - bo nigdy nie wiadomo, czego będę potrzebowała) i z duszą na ramieniu wyruszam przed siebie.. Ostatnie moje wizyty w toalecie okupione były... hmm... co tu dużo pisać...wielkim, wielkim bólem... to też rykoszet asparaginazy, przed którym ostrzegała mnie Beata...

Idę tam powoli, bardzo niepewnie, a w myślach z przerażeniem wołam do Jezusa, aby mi pomógł, aby nie zostawiał mnie z tym wszystkim sobie, bardzo się boję, nie chcę być teraz sama... Siadam na wyścielonej desce i czuję, że za chwilkę zacznie się znów dramat... Strach przed bólem paraliżuje mnie i przyspiesza oddech... Wołam w myślach Jezusa... Wiem, miejsce na spotkanie z Przyjacielem niezbyt odpowiednie, ale jest mi teraz bardzo potrzebny... czuję, że nie poradzę sobie bez Niego ...

Pytam Go w myślach: "Jezu, jesteś tu ze mną?... i po chwili słyszę wyraźny głos w moim prawym uchu: "Jestem przy tobie i pomogę ci przez to wszystko przejść"...

*  *  *

Wiem... naprawdę zdaję sobie sprawę, jak to wszystko brzmi... I sama bym w to nie uwierzyła, a przynajmniej nie od razu, ale TO zdarzyło się właśnie mi i mogę Was zapewnić, że wszystko było realne, wyraźne, a przede wszystkim prawdziwe.. Pozwólcie, że pominę jednak szczegóły, przez wzgląd na specyficzne miejsce i czynność, jaką wykonywałam... No więc kto ma w sobie choć okruszynę wiary, lub... otworzy się na to świadectwo nie patrząc na nie przez pryzmat toalety - tego zysk ;)


*  *  * 

Siedzę tak i czekam na najgorsze, gdyż sama pozycja sprawia mi już wielki dyskomfort, a On mówi mi do ucha, żebym tylko nie parła, a rozluźniła wszystkie mięśnie, nawet, jeśli poczuję ból - mam rozluźnić mięśnie i ich nie zamykać...  Po jakimś czasie był odpoczynek. Jezus znów odezwał się wyraźnie w moim prawym uchu, abym teraz oddychała głęboko, przeponowo, a ja zrobiłam, jak mi polecił... Czekałam... Po jakimś czasie w brzuchu znów zawrzało, a ja poczułam, że teraz zbliża się naprawdę trudny moment... W tym czasie ktoś wszedł do toalety i zajął kabinę obok... Ból zaczął narastać, a razem z nim wielki strach... Jezus wciąż był przy mnie i dokładnie instruował, co mam robić sekunda po sekundzie... Powiedział, że teraz trochę zaboli, ale nawet nie krzyknę, bo za ścianą ktoś jest... Miał rację, nie krzyknęłam, choć w newralgicznym momencie naprawdę bolało... Ale gdy to się skończyło, odwróciłam się i zobaczyłam, że najtrudniejsze już za mną ...i to bez śladu krwi...

Dziękowałam Mu, a łzy szczęścia same spływały mi po policzkach mocząc maseczkę i skapując na usta... Zapytałam mojego Przyjaciela, czy to już wszystko? Czy teraz możemy wrócić już do domu? A On się uśmiechnął, choć przecież Go nie widziałam... Więc powiedziałam g'woli ścisłości, że jeszcze nie do Domu Ojca, ale na Słowacką, ale On się tylko śmiał... Tak serdecznie, jak Przyjaciel...

Spędziłam tam chyba pół godziny, a po powrocie położyłam się na łóżko, aby odpocząć i aby zacząć na gorąco opisywać to zdarzenie Dominikowi, gdy nagle odezwała się pani Anna, że ksiądz chodził...

"Taaak?!?! a dawno?" - poderwałam się i zapytałam współlokatorkę. A pani Anna odpowiedziała mi, że w sumie dawno, bo jak tylko wyszłam do toalety...

Wybiegłam czym prędzej z sali i skierowałam się na oddział B, a potem na pierwsze piętro, na oddział C i na ostatnie skrzydło budynku - na endokrynologię... Pytałam każdego napotkanego człowieka, czy widział księdza i jeśli tak, to jak dawno... Ale każdy odpowiadał tylko, że chodził tu dziś ksiądz, ale już dawno wyszedł...

Wróciłam zrezygnowana na oddział A, gdzie na tablicy ogłoszeń odszukałam numer do kapelana. Zadzwoniłam, wyjaśniłam i byłam wdzięczna, że do mnie jeszcze powróci po zakończeniu mszy... Teraz byłam już  naprawdę zmęczona, gdyż właśnie przebiegłam cały budynek o własnych nogach, które drżały i wymagały solidnego odpoczynku...

Weszłam do łóżka i... wiecie, co sobie uświadomiłam? Że oto żywy i prawdziwy Jezus był ze mną w tamtym, realnym czasie i miejscu, bo wszedł na oddział razem z tym księdzem, ukryty w maleńkim kawałku chleba, jak tylko wyszłam z sali do toalety...

Chwilę przed 10 przyszedł do mnie po raz drugi, tym razem właśnie w komunii - przyniesiony przez kapelana, a o 10:30  uczestniczyłam we mszy świętej, tym razem w Sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej w Limanowej. Wybrałam ten kościółek celowo, spośród kilku innych opcji mszy na 10:30 w innych częściach Polski, bo Limanowa to miejsce, do którego bardzo chcę kiedyś pojechać ("Między Limanową a Tymbarkiem" - jak śpiewało Stare Dobre Małżeństwo;))

Parafia przeżywa akurat rekolekcje przed peregrynacją obrazu Jezusa Miłosiernego i to był strzał w dziesiątkę, w którym uczestniczyłam i który bardzo mnie wciągnął.. Podczas mszy jednak poczułam, jak zrobiło mi się coraz zimniej, a temperatura wzrosła...

Podłączyli mi te wszystkie kroplówki, a bolesne jelita i rosnąca gorączka umieściły na trwałe w łóżku... W międzyczasie do pani Anny przyjechali goście: mąż, syn i synowa... Moja przestrzeń zacieśniła się teraz jeszcze bardziej, gdyż panowie w maskach na twarzach, ale z nosami na wierzchu, bardzo bali się uduszenia... Teraz przekleństwa leciały stereo, gdyż niedaleko pada jabłko od jabłoni...

Było mi wszystko jedno... Leżałam półprzytomna usiłując czytać książkę, ale litery rozmywały się, więc musiałam zrezygnować... Potem podłączyli mi osocze, taki śmieszny, żółty płyn, który z wyglądu faktycznie przypominał oSOCZEk ;) Tak do tego podeszłam - soku łyk na wzmocnienie... Tylko, że to wzmocnienie nie przychodziło... Temperatura znów wzrosła, teraz na liczniku było już 37,8 (podczas, gdy codzienna, stała temperatura mojego ciała wynosi 35,8 po południu i 34,8 o świcie)



Przyszła pani doktor dyżurująca, zbadała mnie i mój brzuch i zaleciła no-spe w kroplówce... "No-spa" - parsknęłam śmiechem sama do siebie.. No dajcie tą no-spe, zobaczymy co z niej będzie...

Oczywiście nic to nie wniosło w moje samopoczucie, temperatura utrzymywała się, bolesność również.. W zamian, w międzyczasie przyjechała druga dawka asparaginazy...decyzja pani doktor i... niezmordowana walka mojego organizmu... Nie ogarnęłam tej kroplówki już kompletnie... Skitrałam się w jakiejś przypadkowej pozycji między poduszkami i postanowiłam trochę odpocząć, może nawet zasnąć... Goście na szczęście zreflektowali się i wyszli całą ferajną razem z panią Anną na korytarz. Mogłam zebrać skołatane myśli i zacząć koronkę, zbliżała się bowiem godzina 15...

Trochę bredziłam jak w malignie, trochę prosiłam o to miłosierdzie, które miało na mnie spłynąć.. Trochę żebrałam tych łask, bo byłam teraz kompletnym zerem, leżącym takim spoconym w tym łóżku, nie mającym siły podnieść się do toalety, ani nic zjeść (poza dwiema kromkami na śniadanie)... A wtedy znów przyszedł do mnie On... Mój serdeczny Przyjaciel Jezus. Czułam jak głaska mnie po lewym policzku, bo na prawej stronie akurat leżałam... Głaskał tak i mówił "Jestem przy tobie"... Nie pamiętam, czy zdołałam dokończyć całą koronkę nim zasnęłam... Lecz sen przyniósł upragnione ukojenie, a wraz z nim wodospad łask zlał się w jednej mej mizernej osobie...

A potem włączyłam telefon i przeczytałam, że modlił się też Dominik, to się dało odczuć... Gdy się obudziłam zdołałam usiąść na łóżku... To znaczy podnieść nieco jego oparcie. Wtedy odwiedzili mnie goście z wizytą - niespodzianką, przyjaciele z Kręgu. Mogłam rozmawiać, choć brzuch w nielicznych momentach dawał o sobie ostatnie znaki - byłam szczęśliwa, że mogę ich przyjąć, że powróciły kolorowe barwy tego świata...

Wieczorem, w ramach kolacji, zjadłam z obiadu delikatną zupę szpitalną i czułam jak wypełniam się dodatkowymi siłami.. Rozmawiałam nawet z Dominikiem, poszłam do toalety bez zawrotów głowy i zarzutów na ścianę całego ciała ;)

A potem długo jeszcze w noc rozmyślałam o tym, co mi się dzisiaj przydarzyło... Że mam Przyjaciela, który był przy mnie, który trwa i który nigdy mnie nie opuści, bo mi to obiecał, a mój Przyjaciel nigdy nie kłamie... "Wierny jest Pan, który umocni was i ustrzeże od złego" [II czytanie z dnia, Tes 2,16-3,5] A ja proszę Go o siłę i umocnienie, teraz, kiedy podupadam...

Jezu, dziękuję Ci tak bardzo za to, że Ciebie mam, że mnie nie opuszczasz, że dziś poczułam Twoją siłę jak mnie dźwiga i wynosi naprawdę wysoko, pod niebo! Jezu, już nigdy nie chcę poczuć tej wielkiej pustki, którą czułam, zanim przyszedłeś... Bądź przy mnie każdego dnia, trzymaj mnie mocno za rękę, jak dziś, a jestem pewna, że razem przejdziemy przez wszystko to, co jeszcze przede mną... Razem z Tobą będę silniejsza, bo Ty sam w sobie jesteś siłą... Tylko nie zostawiaj mnie samej, już nigdy nie chcę być sama, bo od dziś wiem, jak smakuje Twoja święta obecność...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz