"Oto dzień, który Pan uczynił; radujmy się zeń i weselmy!" [psalm 118, 24] Każdego dnia dziękuję Bogu za to, że wciąż na nowo otwieram oczy i wciąż dane jest mi zacząć kolejny rozdział mojego życia... Choćby był to najtrudniejszy dzień, to gdy się skończy, znów będę o jeden do przodu, patrząc z ufnością w przyszłość, lub... skupiając się na teraźniejszości...
Poranek nie zapowiadał katastrofy... Wręcz przeciwnie - rozpoczął się leniwie, piękną modlitwą, a potem ciepłym prysznicem... Śniadanie całkiem przyzwoite, potem zastrzyk, kroplówki... no i się zaczęło...
Poczułam nieprzyjemne przeciekanie w okolicach szyi... Już dobrze wiedziałam z czym to się wiąże, więc zatrzymałam zawory i zawołałam pielęgniarkę... Zmieniła mi opatrunek, uspokoiła, że wkłucie ma się dobrze i odblokowała zaworki raz jeszcze... Dojadałam akurat ostatnie kęsy, kiedy znów poczułam nieprzyjemną mokrość... Tym razem jednak pozwoliłam sobie dokończyć kanapkę, a zaraz potem wyruszyłam pośpiesznie do toalety... Po powrocie grzecznie usiadłam w zabiegowym i chyba podświadomie czekałam na najgorsze...
W sali czekało już na mnie osocze. Nie mogąc więc ryzykować - pielęgniarka zamontowała mi w lewą dłoń wenflon, którym puściła żółtawy składnik krwi... Zaraz po osoczu przywieźli mi krew... Ona także wchodziła do mnie przez rękę... odzwyczaiłam się od wenflonów... ale od przeciekających wkłuć też... :(
Położyłam się na łóżku i sięgnęłam po nowa książkę, którą zostawiła mi Kasia. Tytuł dość przewrotny:
Czytam od pierwszych zdań wstępu historię, tak naprawdę o sobie samej... Autorka 50 felietonów, które spisane są w formie "Lekcji na trudniejsze chwile w życiu" - bowiem w pewnym momencie zachorowała na raka i od tego czasu zupełnie inaczej patrzy na świat. Podoba mi się to jej podejście, więc czytam z zapartym tchem... Czytam, bo tylko na to sił mi starcza... Czytam i odpoczywam, bo kolejna wizyta w toalecie znów przysparza wiele bólu i cierpienia... ale Bogu dziękuję za to, że w końcu mogę się tam udać...
Obiad wcale mi nie smakuje... Mam tak poprzestawiane kubki smakowe, że nie cieszy mnie kompletnie nic.. Chleb jest kwaśny, zupa bez przypraw, a na drugie danie risotto w sosie pomidorowym, ale czy to pomidory, czy gorzki smak marchewek?... nie rozróżniam...
Wracam do czytania, a potem zasypiam, choć pani Anna tłucze się po sali. Wkładam do uszu stopery, nakrywam się szczelnie kołdrą, a gdy się budzę - czuję, że jestem cała mokra, poprzyklejana do pościeli i kompletnie bez sił... W zanadrzu tylko jedna czysta koszulka na przebranie - ten brak odwiedzin... kończą się ubrania i powoli kończy się zapas mojej nadziei...
Nastaje czas kolacji... Długo rozważam wszystkie za i przeciw temu, co mogę, a na co miałabym szczególną dziś ochotę, czego smak poczuję, a co okaże się znów jałowym kawałkiem niczego... Aż w końcu decyduję się i wyciągam z szafki błyskawiczną zupkę amino pomidorową z tym sprasowanym, chińskim makaronem do namaczania... Ostatnio poprosiłam Agę, żeby mi coś takiego kupiła, bo poczułam straszną ochotę na właśnie taką niezdrową, acz przyjemną odskocznię...
Ta zupka to kompletna żywieniowa porażka, nawet nie czytałam jej składu, ale byłam pewna, że właśnie ona może uratować mój ostatni bastion nadziei smakowych i dostarczyć takich doznań, jakich nie dostarczyło mi dzisiaj nic, a już z pewnością żaden posiłek...
I się nie zawiodłam!! Zajadałam się wytwornym smakiem napęczniałego w pomarańczowej zalewie makaronu, rozkoszowałam nim, przeżuwając każdy kęs po pięć razy, żeby jeszcze lepiej poczuć ten aromat... Pomidory były pomidorami, a makaron tak cudownie pachniał, że to było coś naprawdę nieopisanego... Pani Anna patrzyła tylko na mnie i uśmiechała się z ukosa, a ja delektowałam się tym wszystkim i celebrowałam każdą sekundę tej przyjemności...
Przy wieczornym prysznicu spotkałam w łazience Beatkę.. Chwilę rozmawiałyśmy, pokazując sobie najbardziej zniszczone rejony naszych zrekonstruowanych przez chemię ciał... Ona odsłoniła mi swoją bliznę po cesarce, a ja jej swoje posiniaczone od zastrzyków ramiona i brzuch... Patrzyłyśmy tak na siebie przez łzy, lecz w rezultacie pocieszając się nawzajem, że przecież wszystko kiedyś przeminie i znów będziemy pięknymi kobietami, jak dawniej...
"Ty masz przecież taką ładną twarz".. "A Ty masz takie brązowe oczy..." - śmiałyśmy się w tej łazience i płakałyśmy na przemian... Wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży... A na początek kupimy sobie takie same piżamy, bo od poniedziałku mają być w Lidlu fajne, kolorowe i niedrogie... - postanawiamy zawrzeć wspólny pakt :)
Wracam do sali i układam się już tylko, byle jak najwygodniej, choć to bardzo trudne, bo pupa boli i nie daje o sobie zapomnieć od samego rana... Dopiero teraz włączam komputer, przeglądam otrzymane maile, wiadomości na fejsbuku, ale na twórczość własną nie mogę liczyć, bo odrętwienie opuszek palców i to nieustanne uczucie rozbicia towarzyszy mi jak cień dziś przez cały czas...
Późnym wieczorem podłączają mi jeszcze osocze, a ja co chwilę sprawdzam, czy nie przecieka... A potem rozmawiam z mężem... Słyszę odgłosy zasypiającego domu, modlącą się Hanię, oglądam nowe filmiki z dziewczynkami i wyję jak bóbr do poduszki... Jakże bardzo nie zgadzam się dziś z tym, aby nie być uczestnikiem własnego życia!...
Teraz gorycz zalewa mnie i wielka tęsknota wdziera się jak nocny złodziej... Kradnie moje wszystkie dobre myśli i nadzieje, odziera mnie z ostatnich resztek wiary w to, że jeszcze istnieję w ich świecie... Tak bardzo boli mnie moja nieobecność, tak boli ból fizyczny i tak ściskają w gardle niewypowiedziane słowa...
Przesuwam tylko pośpiesznie palcami po klawiaturze, układając nieskładne zdania na czacie, a po drugiej stronie w słuchawce koi mnie głos męża i zapewnia o nieustannej miłości i szybkim nadrobieniu straconego czasu w domu... czy mogę w to uwierzyć..?
Pani Anna już śpi, wszędzie ciemno, a ja wykrzykuję w myślach i rzucam pociski w kierunku Boga, bo nie mam dziś cierpliwości być jego grzeczną dziewczynką... Pytam Go, kiedy to się wreszcie skończy, kiedy znowu będę mogła zacząć wypełniać swoje powołanie do bycia żoną i mamą na pełen etat, a nie tylko z doskoku, na kilka dni między kolejnymi seriami chemii...
Wściekam się sama na siebie i potem tego żałuję, ale tak już dzisiaj mam - nic nie jest jak być powinno... Długo nie mogę zasnąć, myśli błądzą i plączą się, aż wreszcie film się urywa i wreszcie kończy się ten wątek dość kiepskiej produkcji...
W nocy budzę się o 2:30.. znów cała zlana potem, z głową całą mokrą, poprzyklejana do poduszki... Pęcherz pełen aż po brzegi, z ledwością dochodzę do toalety, owinięta szczelnie ogromnym kołnierzem od bluzy... Na korytarzu panuje półmrok, który rozświetla tylko nocna lampka stojąca na lodówce i taka przeszywająca cisza...
Wracam do sali, do tego samego łóżka, gdzie długo zmagam się z wysokim pulsem i rozprawiam z nieuczesanymi myślami... A potem odwracam się na drugi bok i spoglądam na moją przystań... To widok, który mam przed oczami co rano... Stworzyłam sobie niedawno taką prowizoryczną 'ramkę' i wstawiłam tam sobie to pogodne zdjęcie - Hani i Jędrka pod różowym parasolem... Ono przypomina mi o nadziei, której tak we mnie przecież mnóstwo!
To jest mój powód. To jest mój przylądek dobrej nadziei. To jest widok, na który się czeka i do którego się tak bardzo tęskni... A moja tęsknota nosi co dzień trzy imiona - Dominik, Hania, Ala... Kiedyś pewnie o tym wszystkim zapomnę, czas uleczy wszystkie te bóle... ale teraz... trzyma mnie mocno na ziemi i nie daje już więcej powodów, aby się mazać!
Ramka trzeba przyznac oryginalna. A tymczasem tradycyjnie- dobrego dnia!
OdpowiedzUsuńPS. Pudło. Ale też ładnie...
No to...Paula:)?
OdpowiedzUsuńWitaj Dorotko!
OdpowiedzUsuńDawno już nie pisałam, tydzień spędziliśmy w szpitalu z Wiktorkiem. Był on dla nas wszystkich bardzo ciężki, ale od wczoraj tzn. od niedzieli (24.11.2013) jesteśmy w domu! Wszystko jest już OK a Wiktorek nie może się doczekać kiedy pójdzie do przedszkola ciągle o to pyta.
Chciałam zadzwonić do Ciebie bo nie ma dnia, żebym o Tobie Dorotko nie myślała ale w całości poświęcałam swój czas mojemu Synkowi :o) chyba tego nam było trzeba... (w tym zabieganym życiu)
Dorotko nie wiem czy uwierzysz ale chciałam Tobie o tym opowiedzieć:
W sobotę po wysłuchaniu (nagraniu na komórkę - żeby znowu nam nikt nie mówił że panikujemy) ciężkiego oddychania i duszenia się Wiktorka o 24 podjęliśmy decyzję jedziemy do szpitala. Lekarz na pogotowiu wypowiedział te brzmiące w moich uszach już od roku słowa: osłuchowo czysty myślałam że zwariuję ale po oglądnięciu filmiku na komórce zreflektował się i skierował na oddział dziecięcy, a tam nie było mowy od razu po zbadaniu przez lekarza dyżurującego decyzja - zostaje w szpitalu.
Minęły dwie godziny masa wypełnionych papierów, pobranie krwi, zakładanie wenflonu i w końcu trafiliśmy do pokoju szpitalnego. Ze łzami w oczach pożegnaliśmy Andrzejka i mieliśmy się już położyć spać kiedy Wiktorek ze łzami w oczach (z żalu że nie możemy iść do domu) powiedział mamusiu nie zapomniałaś o czymś?, zapytała o czym Kochanie
- on wskazała na wiszący nad drzwiami krzyżyk i powiedział pomodlić się,
- odpowiedział nie zapomniałam bo właśnie w myślach skończyłam swoją modlitwę .
- Jak w myślach mamo? i zaczął odmawiać modlitwę a na końcu jak zawsze Panie Boże daj dużo zdrówka Cioci Dorotce , Dziadkowi Heniowi i Babci Marysi i wszystkim którzy tego potrzebują.
Nie mogłam uwierzyć, że w tak ciemnym pokoju o takiej godzinie i po takich przejściach, gdzie tylko lekko były uchylone drzwi odnalazł krzyż i chciał się pomodlić :o) na końcu zapytał - Mamusiu a czy wszyscy za mnie się modlą? - odpowiedział TAK mój Aniołku śpij już. Pytanie to powtarzało się w szpitalu już co wieczór.
Dorotko Kochamy Cię i całymi swoimi Serduszkami jesteśmy z Tobą i Twoją rodzinką :o) trzymaj się Buziaczki!!!!!! Będzie DOBRZE!!!!!! Bądź dzielna tak jak Twój przyszły Zięć :0)