poniedziałek, 30 czerwca 2014

Dziś napiszę tylko tyle, ile zdołałam się dowiedzieć od mojego lekarza prowadzącego, że jutro wyruszę na założenie wkłucia centralnego. Zabieg zaś ma być wykonany przez samego szefa, doktora J. Proszę o modlitwę znieczulającą i sprytną rękę anestezjologa...

Chciałam się jeszcze tylko pochwalić, iż dzisiaj zakończyłam odmawianie mojej 54-dniowej i niemniej hardcorowej Nowenny Pompejańskiej, której większość czasu trwania spędziłam w domu. Nie było letko, jak to mówią ;) ale się nie poddałam! Chwała Panu!

P.S.
Dziś dodałam również  zaległego posta, którego znalazłam nieopublikowanego z dnia 17 czerwca... miłej lektury!:) Do następnego!

piątek, 27 czerwca 2014

Parówkowy zawrót... brzucha ;)

Po czarnym poniedziałku przyszedł wtorek, który nie wiem kiedy minął - bowiem byłam tak pochłonięta różnymi sprawami niecierpiącymi zwłoki, że cały przesiedziałam przed komputerem... Wkrótce potem przyszła środa... Dostałam nowe słuchawki z domu za pośrednictwem znajomych, którzy akurat jechali do Wrocławia, znów słuchanie radia i wielogodzinne rozmowy telefoniczne stały się możliwe...

W okolicach śniadania jednak wydarzyło się coś, co odcisnęło na mnie piętno aż do piątkowego poranka...

W okolicach godziny 9 pielęgniarka roznosiła pudełka ze śniadaniami dla pacjentów... Weszła do mojej sali i zapytała, czy będę czegoś potrzebowała jeszcze z lodówki. Rzuciłam okiem na szklaną miseczkę oraz jej zawartość: 4 kromeczki chlebka i jakaś wędlina... Powiedziałam więc pani, że poproszę żółty ser z lodówki i... może jeszcze parówki!

Minęła niedługa chwila... Kiedy ów kobieta uporała się z poroznoszeniem wszystkich miseczek do okolicznych sal, zajrzała wreszcie do mnie. Przyniosła tylko żółty ser. Zapytałam o parówki, a ona odpowiedziała, że parówkę mi już podgrzała i włożyła do naczynia...

Wezbrała we mnie złość! (może i nieadekwatne uczucie do sytuacji, ale tak, jak ostatnio pisałam - zrobiłam się tu bardzo nerwowa) ponieważ nie znoszę ciepłych parówek i stają mi zawsze okoniem w gardle :/ (po prostu są gusta i guściki, a ciepłe parówki są dla mnie nie do zjedzenia!) zezłościł mnie już sam ten fakt!

Na domiar tego wszystkiego - ów podgrzana parówka opakowana była jeszcze w ochronnej folijce i wsadzona kilka minut temu do mikrofalówki (!!!) Zaczęłam obierać parówkę... Była poprzylepiana do tej ochronnej folii, przez co pozbawiłam jej prawie całej skórki...

Byłam zdruzgotana ://
Czy tylko ja jestem jakaś przewrażliwiona, czy po prostu nierozsądnym było wsadzanie Berlinki w folijce do mikrofalówki ?!? Od razu pomyślałam o tych wszystkich szkodliwych związkach, które z pewnością uwolniły się przez czas nagrzewania i o rakotwórczych (o ironiooooo!!) skutkach takich działań... I to jeszcze na oddziale hematologii...

Siedziałam przez dłuższą chwilę wpatrzona w szklaną miskę i próbowałam na spokojnie raz jeszcze ocenić sytuację... Piguła ewidentnie chciała dobrze... Ja - mam prawo nieznosić ciepłych parówek... A ponieważ nie należę do osób pokroju 'francuskich piesków' - zrobiłam pierwszego gryza...

Zagryzając chlebkiem z żółtym serem i zapijając herbatą - przełknęłam... Jednak po drugim gryzie - pomimo szczerych chęci - musiałam zaprzestać dalszej konsumpcji...

Dokończyłam jedynie kanapki... Po śniadaniu położyłam się na łóżku i chwyciłam za komputer... Po jakimś czasie zrobiło mi się niedobrze... Uczucie mdłości narastało, odłożyłam więc komputer i postanowiłam się zdrzemnąć...

Drzemka trwała 3 godziny... W międzyczasie pielęgniarki przyniosły obiad, którego nie byłam w stanie ruszyć, a potem kolację, z której zjadłam tylko plasterek żółtego sera...

Następnego dnia, w czwartek obudziłam się wreszcie bez tego uciążliwego kłucia w żołądku.. Zjadłam śniadanie. Moja klasyka: kilka kromeczek z żółtym serem, a do tego kubek miętowej herbaty... Po śniadaniu znów czuję, że zaczyna się to nieznośne mulenie... Obiad przeleżałam, około 15:00 zjadłam z niego jedynie zupę. W tym czasie zajadałam miętowe gumy do żucia... jedna po drugiej i jakoś przetrwałam najgorsze...

Dopiero w okolicach kolacji poczułam, że ucisk powoli znika. Zjadłam normalnie. Kilka kromeczek z żółtym serem i herbatą miętową, po których wszystko zaczęło się od początku...

Czwartek oprócz kolejnych dolegliwości żołądkowych, które pozbawiały mnie radości życia był dniem, w którym runęły moje ostatnie resztki nadziei względem wkłucia centralnego.

Podczas wizyty porannej przyszedł doktor D i oznajmił, iż laboratorium potwierdziło namnażanie się w badanej próbce na posiew, nieznacznych bakterii. Pewnie nikt nie zwróciłby na nie uwagi, gdyby chodziło o zwykły pobyt w szpitalu i podawanie chemii, ale jeśli gra toczy się o wyższą stawkę - nawet takie bakterie mogą stanowić ogromne zagrożenie dla mojego organizmu w czasie, kiedy będę kompletnie wyjałowiona. Jednym słowem - wkłucie musi wylecieć! A jego miejsce (może nie dosłownie) zastąpić zupełnie nowe, czyste, sterylne, okraszone oddzielną porcją bólu i strachu - znamienną dla tego zabiegu - wkłucie centralne nr 5...

Nie mam już na to wszystko sił ://
Doktor w ramach uspokojenia mnie obiecał, że zabiegu dokona sam szef wszystkich wkłuć, dr J., ale ponieważ nie ma go w przyszłym tygodniu - zobaczymy jak to będzie... Może nowe wkłucie pojawi się na początku kolejnego tygodnia...

Plany zaś na najbliższy więc czas, zapowiadają się następująco:
- w przyszłym tygodniu nic się nie dzieje (czyli trwa przysłowiowe 'sanatorium') aż do piątku, 4 lipca,
- kiedy to rozpoczynam naświetlania. Będę na nie jeździła 2 x dziennie przez cały weekend 4-6 lipca
- 7 lipca w poniedziałek rozpocznie się podawanie megachemioterapii (2 dni)
- 9 lipca nastąpi podawanie silnych sterydów i innych leków przeciw odrzuceniu przeszczepu (2 dni)
- 10 lipca w czwartek odbędzie się przeszczep, tzn. przetoczenie woreczka komórek macierzystych od dawcy niespokrewnionego do mnie.
- od 10 lipca rozpocznie się podawanie miliona leków wspomagających zaakceptowanie przeszczepionych komórek, ja zaś będę znajdowała się w tzw. aplazji, czyli stanie kompletnego 'wyzerowania' i od tego momentu będziemy wszyscy z niecierpliwością czekali na 'odbijanie' wyników, czyli zaakceptowanie przeszczepu przez mój organizm.

Wszyscy tutaj mówią, że kluczowe są dwa pierwsze tygodnie. W tym czasie szpik powinien zaskoczyć i rozpocząć produkcję poszczególnych komórek wszystkich linii, tworząc nowy organizm - zupełnie nowe środowisko...

Środowisko wyjałowione i kompletnie bezbronne, pozbawione odporności i przeszłości bakteriologicznej. To tak, jakby ktoś nagle skasował mi pamięć wszystkich przebytych chorób... Jakbym nigdy w życiu nie miała ospy, różyczki, czy świnki...

Sytuacji nie pomaga również fakt, iż wszystkie tabletki, które rozpocznę łykać z dniem przeszczepu - (przeciw odrzuceniu obcych komórek dawcy) są środkami immunosupresyjnymi, co oznacza, iż obniżają moją odporność. Nie dość, że będę bezbronna jak noworodek, to jeszcze moją odporność będzie przez jakiś czas skutecznie niszczyć całe grono tabletek, których łykanie jest wręcz niezbędne!

Jak to się ma w praktyce?
Kiedy Hania przyjdzie do domu z katarem - u mnie może się rozwinąć zapalenie płuc. Warto więc w tym pierwszym okresie, zaraz po przeszczepie huhać na siebie dmuchać, aby nie zniweczyć zakończenia tego wielkiego dzieła, jakim był przeszczep...

Cały lipiec spędzę w szpitalu - to nie ulega wątpliwości... Ominą mnie dwie bardzo ważne uroczystości, a jedna to nawet ważniejsza od drugiej... 26 lipca roczek ukończy moja Alunia, a parę tygodni wcześniej jej tatuś, mój Dominik...

Czas biegnie powoli... Żadna minuta nie będzie mi oddana... Żaden dzień nie zostanie zwrócony z nawiązką... Życie się toczy dalej, a każdy chwilowo żyje w swoim świecie...

...i to czasami tak bardzo boli, że nasze światy się ze sobą nie mogą spotkać...

wtorek, 24 czerwca 2014

I Pan oświecił...

Miniony poniedziałek do łatwych nie należał...
Powiem więcej - był paskudny://
Na ten stan złożyło się wiele czynników, punkcja zaś w tym wszystkim stanowiła jedynie kroplę w morzu... Więc może lepiej, że z racji tegoż zabiegu musiałam przez cały dzień leżeć przykuta do łóżka, bo... nosiło mnie i targało mną na wszystkie strony...

Na szczęście w okolicach godziny 15, a dokładniej 5 minut przed godziną miłosierdzia, postanowiłam jeszcze szybko sprawdzić skrzynkę mailową w telefonie (a gdzieżby indziej? Leżąc na wznak ciężko jest utrzymać nawet najmniejszy komputer;) Sprawdzam więc, sprawdzam... długo się odświeża... Raptem patrzę - jest jakiś jeden list... Sądząc po nieznanym mi nadawcy, byłam pewna że to kolejny mail w stylu: "Czy wykonuje pani kartki na zamówienie i czy wykona pani dla mnie taką kartkę, jak opisałam poniżej..."

Od jakiegoś czasu z przykrością muszę odpisywać na takie listy odmownie, choć żal mi strasznie, bo uwielbiam podejmować tego typu wyzwania... Jednak tym razem nie była to żadna prośba o kartkę, ale najprawdziwsze świadectwo, które czytając - tych kilka minut przed godziną 15 - dodało mi takiej siły, że starczyło na kolejnych kilka godzin ;))

Czytając ten list, łzy same spływały mi po policzkach, a ja wciąż powtarzałam w myślach, że nie jestem godna tych wszystkich słów, które zostały o mnie napisane... Bo tak jest Paulinko!

Jestem słaba, często upadam... Ostatnio bardzo dużo przeklinam i nie szczędzę epitetów pod adresem pielęgniarek (nie mówię im tego oczywiście wprost, raczej do siebie, pod nosem)... Złoszczę się na to, na co nie mam wpływu, wkurza mnie ciągłe czekanie na niewiadomo co... Tracę zmysły od braku kontaktu z moimi dziećmi, płaczę z tęsknoty... Czuję, że wtedy do mojego serca wdziera się strach, jakiś taki niepokój o ich przyszłość... Czuję w tym wszystkim niestety silne działanie złego ducha... jego parszywe podszepty sprawiają, że tracę grunt pod nogami...

Spadam wtedy w dół - dosłownie... A w ten poniedziałek spadłam nawet jeszcze głębiej...

Tam, gdzie się znalazłam, panowała ogromna ciemność... Złość mieszała się z bezsilnością, stan ten zaś potęgowało moje przymusowe leżenie na wznak...

I na to wszystko, na to ogromne cierpienie i przeszywającą nicość - przychodzi taki mail w godzinie miłosierdzia. Czy to sam Bóg do mnie napisał? Czy w ten sposób daje mi namacalny znak swojej obecności i bliskości?

Jak dobrze Boże, że przy mnie jesteś... że chociaż Ty... Dziś nawet obchodzisz swoje święto, to Dzień Ojca... Po przeczytaniu listu od Pauliny zatapiam się w rozważaniach s. Faustyny Kowalskiej, a następnie modlę koronką do Bożego Miłosierdzia... to przynosi ulgę...

Tego dnia również uczestniczę w wieczornej, radiowej transmisji mszy świętej i ona dopiero wlewa w moje serce pokój, jaki ostatnio straciłam... Wciąż jeszcze wiercę się na łóżku niespokojnie, ale teraz ma to charakter niewątpliwie dziękczynny!

Moje myśli powoli zaczynają się uwalniać spod sił ciemności, rozmyślam o dniu jutrzejszym, znów snuję plany na najbliższą przyszłość... Do końca mojej Nowenny pozostało 7 dni... zły chce to jeszcze dobrze wykorzystać... Ale ja już wiem, że na całe zło tego świata, moc płynąca z mszy świętej jest wprost niezastąpiona! To dzięki Eucharystii stajemy się mocniejsi, otwierają nam się oczy i przede wszystkim serca na drugiego człowieka...

Już tak nie użalam się nad sobą... Teraz użalam się nad swoimi słuchawkami do telefonu, które zaczęły właśnie przerywać, bo coś im kabelki nie łączą i przez to nie mogę słuchać sobie radia chwilę przed Apelem Jasnogórskim... (wszak słuchawki w telefonie służą, jak wiadomo, jako antena radiowa)

Ech, ty diabełku robisz mi pod górkę widzę i kombinujesz jak tylko możesz... Ale nie ma takiej opcji, żebym zrezygnowała z mojego ulubionego punktu programu wieczornego! Po prostu nie ma takiej opcji!

Jedną więc ręką trzymam kabel od słuchawek tuż przy wejściu do telefonu w odpowiedniej pozycji, drugą zaś ręką trzymam przeciwną stronę naciągniętego kabla, aby zniwelować szumy fal radiowych i aby dźwięk był w miarę czysty... Jest to cholernie niewygodne, trochę karkołomne jak się to robi na leżąco i ręce szybko drętwieją, ale Apel nie trwa na szczęście całe wieki, a jedyne 20 minut, które mogę spokojnie poświęcić, a nawet ofiarować w pewnej intencji :)

Dzień kończę ze spokojem w sercu, po 3 w nocy, bo jeszcze są do odmówienia dwie tajemnice różańca (czyli jakieś 100 zdrowasiek ;) Ale o dziwo nawet w środku nocy nie padam ze zmęczenia, nie zamykają mi się oczy i nie tracę wątku... Działa we mnie jakaś niewyjaśniona adrenalina, która nawet po zakończeniu Nowenny nie daje mi spokojnie zasnąć...

Tworzę więc w telefonie notatki moich myśli, aby żadna z nich nie umknęła... Jest tyle spraw, które jeszcze mam do zrobienia... Czas więc, który został mi po raz kolejny dany, tu w szpitalu - pragnę więc i uroczyście postanawiam owocnie wykorzystać...

A pierwszym krokiem, jaki w tym kierunku poczynię - będzie nadrobienie choć kilku istotniejszych zaległości na blogu, bez względu na to, czy ktoś to w ogóle czyta, czy się tym nudzi i czy się komuś to spodoba, co napiszę, czy nie!

A tymczasem proszę Was tylko o jedno...
Apeluję wręcz gorąco: jeśli macie napisać mi jakiś komentarz, który będzie zawierał nic nieznaczące, błahe frazesy, lub co gorsza odnosić się będzie do CZASU spędzanego przeze mnie na oddziale, odizolowanej od dzieci, ich bliskości i od całego świata...

Powiem tak...
Czy którakolwiek z Was, mam (pozwólcie, że odniosę się chwilowo tylko do kobiet) była zmuszona choćby na jeden dzień i jedną noc zostawić swoje niemowlę pod opieką innej osoby, niż ona sama?
- Tak.
- Bolało Was serce?
- Bolało...

A czy któraś z Was, mam, była zmuszona pozostawić swoje niemowlę na tydzień pod opieką kogoś innego, niż ona sama, choćby był to sam Anioł Stróż Waszego maleństwa?
- Niestety tak...
- Wtedy pewnie też bolało?
- Jak cholera... ten tydzień dłużył się w nieskończoność!

No to teraz zapytam Was drogie mamy, czy któraś z Was była kiedykolwiek zmuszona zostawić swoje ukochane dzieciątko na miesiąc, to jest 30 dni i 30 nocy?
- ...

Zatem wyobraźcie sobie, że ja w życiu swojego (11-sto miesięcznego obecnie) niemowlęcia, częściej byłam nieobecna w domu, niż fizycznie przy nim, gdzie moje miejsce... Że takich miesięcy bez bliskości, bez przewijania i kąpania, bez wieczornych rytuałów, cycusiów i spacerków mam na koncie już 7!!! a przede mną zarysowuje się perspektywa jeszcze dwóch kolejnych, długich miesięcy, tj. 70 dni i 70 nocy spędzonych BEZ BLISKOŚCI moich OBU ukochanych córeczek, którymi na co dzień zajmuje się ich najlepszy Anioł Stróż - co nie ulega wątpliwości - ich tata... I nie o użalanie nad sobą tutaj teraz chodzi...

Tylko o to, żebyście nie pisali mi (w ramach pocieszenia oczywiście, nie umniejszając Waszym intencjom), że 'jeszcze trochę' i będziemy razem! Bo jeśli dla kogoś dwa miesiące bez najbliższych (już pomijając te wszystkie, bezpowrotnie stracone) to tylko 'trochę'... to się kompletnie nie rozumiemy...

Tydzień bez dzieci to dla mnie stanowczo za długo...

A takie komentarze potęgują tylko we mnie ból, złość na całą tą sytuację, na którą nie mam wpływu i sprawiają, że chce mi się jeszcze bardziej wyć!

I na koniec bardzo popularny aforyzm, który pewnie większości z Was jest dobrze znany, jednak w tym kontekście uważam, że warto, aby co poniektórzy sobie go odświeżyli:


Żeby docenić wartość jednego roku,
zapytaj studenta, który oblał egzaminy.

Żeby docenić wartość miesiąca, spytaj matkę,
której dziecko przyszło na świat za wcześnie.

Żeby docenić wartość godziny,
zapytaj zakochanych czekających na to,
żeby się zobaczyć.

Żeby docenić wartość minuty, zapytaj kogoś,
kto przegapił autobus lub samolot.

Żeby docenić wartość sekundy, zapytaj kogoś,
kto przeżył wypadek.

Żeby docenić wartość setnej sekundy,
zapytaj sportowca, który na olimpiadzie
zdobył srebrny medal.

Czas na nikogo nie czeka! Łap każdy moment,
który ci został, bo jest wartościowy...

Dziel go ze szczególnym człowiekiem
- będzie jeszcze więcej wart.

Na pewno będzie mu przyjemnie.
Powiedz tej osobie co dla Ciebie znaczy,
bo zanim się zdecydujesz, może być za późno.

Żyj chwilą! Nigdy niczego nie żałuj.
I co najważniejsze, zawsze trzymaj się
z przyjaciółmi i rodziną,  
bo to oni pomogli Ci być takim,
jakim jesteś teraz. 

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Punkcja day

Panie, oświeć drogę mą...

Za chwilę przyjdzie lekarz i zrobi mi punkcję lędźwiową. Trochę więc poleżę... Ostatnio nic nie piszę, bo i o czym tu pisać? O bólu, tęsknocie i strachu...? To wszystko już było... Jak mi coś nowego przyjdzie do głowy, to dam znać. A jeśli chodzi o terminy to... wstępna data pobrania komórek macierzystych od dawcy, zaproponowana przez ośrodek w Poznaniu (stamtąd pewnie jest mój drugi dawca) przypada na 11 lipca... Z czego więc tu się cieszyć? Że gratisowo poleżę jeszcze 2 tygodnie w "sanatorium" - wątpliwa przyjemność... Mój doktor prowadzący obiecał jeszcze z nimi ponegocjować... ale czy coś wskóra?

Każdego wieczoru, kiedy słońce zachodzi za horyzont i już tak mocno nie grzeje w moje okna i wreszcie widać cokolwiek na monitorze komputera... wtedy dziękuję Bogu, że kończy się kolejny, szpitalny dzień... Ale często też z tego powodu płaczę... że kolejny dzień przeleciał mi przez palce i bezpowrotnie minął, a moje Skarby są o dzień starsze, o dzień sprytniejsze, o dzień dojrzalsze, każdego dnia stają się inne - naturalna kolej rzeczy... lecz to wszystko odbywa się poza mną...

...i to boli najbardziej


wtorek, 17 czerwca 2014

Cuda niewykluczone ;)

Pierwsza noc minęła spokojnie... Zresztą - jak to zwykle bywa, po przyjeździe do szpitala - pierwszych kilka nocy śpię bardzo dobrze, gdyż odsypiam domowe zaległości w tym temacie ;)

Około godziny 9:30 na oddziale pojawił się doktor, poznałam go po głosie... Kiedy w końcu zajrzał do mojej sali, choć tak do końca jeszcze do niej nie wszedł - jak zwykle z uśmiechem powitał mnie słowami: "Jak tam pani Dorotko? wszystko u pani dobrze?" Z największą szczerością odpowiedziałam doktorowi: "Taaak, jak najbardziej, wszystko w jak najlepszym porządku". Na co podstępny doktor odwrócił się do drzwi, za którymi już stała pielęgniarka z przygotowaną tacką i szkiełkami... "No to pobierzemy pani szpik" - odpowiedział w podobnym, lekkim i niezobowiązującym tonie doktorek...

Musiałam chyba zrobić przerażoną minę, bo pan doktor od razu dodał: "Zróbmy ten szpik i miejmy to już za sobą, Pani Dorotko..." Wszystko rozumiem, mogłam się nawet tego spodziewać, że tak właśnie ze mną postąpi na dzień dobry, ten mój pan lekarz, jednak oszołomiona byłam tym wszystkim, gdyż działo się to bez wcześniejszego uprzedzenia, bez możliwości wysłania sms-ów do najbliższych, żeby omodlili ten moment... i tak bez gry wstępnej ;)?!

Doktor podniósł łóżko na odpowiednią dla siebie wysokość (a dość wysoki jest) i zabrał się do pracy... Sama nie wiedziałam co mam w tamtej chwili myśleć.. O co modlić się i do kogo? Chyba tylko do Św. Antoniego od spraw beznadziejnych ;)

Idąc za radą pana doktora, jednak wolałam mieć to już naprawdę za sobą... Powiedziałam tylko w myślach z pełnym oddaniem i zaufaniem, a zarazem szczerą bezradnością, jakoby przyparta do muru: "Jezu, troszcz się Ty"... A Jezus zatroszczył się o mnie od tamtej chwili kompleksowo...

Usłyszałam nad sobą słowa: "Pani Dorotko, teraz będzie ukłucie. Podam  pani znieczulenie" Maleńka igiełka przebiła moją skórę mniej więcej 10 centymetrów powyżej lewego pośladka. Ukłucie sprawiło mi minimalny ból... Odczekaliśmy jakąś chwilę, po której doktor zapowiedział wprowadzenie igły właściwej... "Jeśli to będzie już TO miejsce, może pani poczuć lekki dyskomfort i jakby ciągnięcie w nodze..." Znałam po kolei każdy etap tego paskudnego zabiegu... Leżałam więc spokojnie i czekałam na najgorsze... Po chwili doktor znieruchomiał i zapytał: "Ooo... sprawdzimy... czy czuje coś pani, pani Dorotko?". Ze zrezygnowaniem odpowiedziałam: "Nic nie czuję panie doktorze, to pewnie nie jest to miejsce". Ale doktor z uśmiechem i satysfakcją odpowiedział: "Ależ jest! szpik bardzo ładnie leci, jest przejrzysty, klarowny, nie podbarwiony krwią, zaraz będziemy kończyli..."

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom i receptorom skórnym... Nie odczułam żadnego bólu! Nie odczułam koszmarnego ciągnięcia przez cały kręgosłup i nogi, tym razem nie odczułam prawie niczego, poza minimalnym 'muśnięciem' igły po skórze, podczas jej ostatecznego wyjmowania... Pobranie szpiku odbyło się BEZBOLEŚNIE... Pierwszy raz w moim życiu pobranie tego cholernego szpiku odbyło się bez zadania mi masy koszmarnego bólu!!!

Kiedy było już po wszystkim, a plaster z opatrunkiem został skrupulatnie przytwierdzony do moich pleców, zagadnęłam doktora - jak to w ogóle jest możliwe, że prawie niczego nie poczułam, a innym razem po prostu zwijałam się aż z bólu?

Zaczął swój mini-wykładzik na temat nierównomiernego unerwienia skóry i tego, że nie zawsze się trafi igłą tam, gdzie nie boli... Na koniec westchnął tylko, że gdyby to od niego zależało - to już dawno każdy tego typu zabieg byłby bezbolesny...

Podziękowałam mu ładnie za ten szpik i wciąż jeszcze pełna podziwu i oniemiała z wrażenia, siedziałam jak wryta na szpitalnym łóżku...

Po niedługiej chwili jednak wróciłam do swoich tradycyjnych, szpitalnych zajęć...

Po południu poczułam, że znieczulenie w tym miejscu przestaje działać i jak to zwykle wtedy bywa - zaczęła się do mnie odzywać tamta okolica... Jednak 'ból' ten był porównywalny bardziej z solidnym kopniakiem w tyłek, niż ostrym czy szarpanym, przypominającym wyciąganie szpiku z kości w warunkach podciśnienia...

Do kolacji dostałam pierwsze tabletki. Sądząc po znajomych wielkościach i kształtach były to specyfiki odkażające, odgrzybiające i bakteriobójcze, jakby mój organizm był nie wiadomo jak skażony... To nie afrykańska sadzawka! No, ale co zrobić?... trzeba przechylić szpitalny kieliszek i przełknąć ten gorzki temat...

Tak to się właśnie wszystko od nowa zaczyna...

poniedziałek, 16 czerwca 2014

No to się zaczęło...

Życie na oddziale przeszczepowym biegnie powoli... Można wręcz powiedzieć, że idzie spacerem... Tylko kurcze ja na ten spacer wcale się nie cieszę, to znaczy... Z jednej strony oddycham z ulgą, że to już wreszcie się dzieje, z drugiej jednak strony - tak bardzo było mi żal zostawiać dzieci, zwłaszcza, kiedy mama już na dobre wpisała się w scenerię Rodzinki, wszak mój pobyt w domu trwał dokładnie miesiąc (16 maja - 16 czerwca).

W poniedziałek, zaraz po przyjeździe udałam się do 'ruchu chorych', aby się wpisać do wielkiej, elektronicznej księgi pacjentów... Pani z rejestracji już mnie kojarzyła, powiedziała więc na koniec naszej rozmowy: "No to powodzenia! Oby tym razem się udało"

Podeszliśmy pod drzwi oddziału. Pani Dorotka (oddziałowa) wciągnęła wszystkie moje pakunki i mieliśmy teraz czas na pożegnanie... Jakoś tak dziwnie było znów żegnać się z mężem, którego zobaczę dopiero za 2 miesiące...

Moje wszystkie rzeczy przeszły ścisłą kontrolę oddziałowej. Wszystkie! Nie było żadnych zwrotów. Jedynymi zwrotami były puste torby, które Dominik dostał na pamiątkę ;)

Weszłam do śluzy. Tam wszystko po staremu... Przebrałam się w przygotowane ubrania, założyłam mokre jeszcze od dezynfekcji klapki i ruszyłam dalej - wgłąb oddziału, gdzie spotkałam już dwie pielęgniarki siedzące za swoim biureczkiem...

Poprowadziły mnie do sali nr 4, która mieściła się za zakrętem - względem tej części korytarza, na której rozmieszczone były sale 1,2,3. Przede mną otworzył się zupełnie nowy świat... Tej części oddziału kompletnie nie znałam... Po wejściu do swojego nowego mieszkania (przynajmniej na najbliższe 8 tygodni) zastałam taki widok:


Moje rzeczy standardowo już były poprzynoszone przez oddziałową i położone w dość dużym nieładzie na parapecie (głównie) a także na stoliku i łóżku...


Tym razem, jak zdążyłam się zorientować - będę miała mniejszy podgląd na pielęgniarki, a raczej... one będą miały mniejszy podgląd na mnie ;) gdyż jedynie drzwi są przeźroczyste oraz fragmencik małego okienka, które zacznie funkcjonować, kiedy moja sala będzie zamknięta i pielęgniarki właśnie tędy będą podawały mi potrzebne rzeczy.

Na końcu korytarza znajdowała się łazienka z toaletą, zupełnie inna, niż poprzednia (to znaczy niż ta, dla użytkowników z sal 1,2 i 3)... Pielęgniarka zaprowadziła mnie do niej i pokazała mi 'moją szafkę', wrócić zaś musiałam z niej sama, a to się wiązało z pokonaniem (jak na tamtą chwilę) dość niemałego labiryntu...




Szafka z podpisanymi numerami - 'moja część' znajduje się na szczęście na samej górze. Tam przyniosłam moje kosmetyki i papier toaletowy. Na półce tej znajdować się również będą... (jak się okazało następnego dnia) - brudne rzecz z dnia, które należy chować do zielonego worka i zostawiać po prawej stronie szafki.

W drodze do/z łazienki mijam...
narożną salę nr 6 oraz przytulny, skórzany fotel, na którym w nocy logują się pielęgniarki ;)

 Korytarz wraz z pomieszczeniami gospodarczymi, szafkami i blatem, na którym przygotowuje się wszystkie lekarstwa do podawania dla pacjentów

...dalsza część korytarza (bliżej mojej sali), z widoczną po lewej stronie salą nr 5 i zaraz obok salą nr 4...

Kiedy trochę się ogarnęłam, a Dominik był w drodze po zakupy (spożywcze, których nie zdążyliśmy zrobić przed wyjazdem) - zaczęłam wszystko przekładać do szafy i podręcznej szafki przy łóżku, choć już na pierwszy rzut oka widziałam, że może być ciężko pomieścić się do znacznie mniejszych mebli, niż te, które miałam w sali nr 3.

Jakoś jednak się to udało i po uprzątnięciu całego zamieszania, moja okolica okołołóżkowa wyglądała mniej więcej tak:




W szafie zaś sterylne paczki z ubraniami i ręcznikami utworzyły dość pokaźny składzik:
I gdy już tak sobie leżałam i odpoczywałam po wielkim sprzątaniu - uwagę moją przykuła jedna (no, w sumie dwie) rzezy... Mianowicie: przy moich oknach nie ma klamek! (O Matko! więc jednak naprawdę wylądowałam w wariatkowie!?)


A druga rzecz: to stojąca samotnie w rogu parapetu malutka ikona Matki Bożej Częstochowskiej... Po odgruzowaniu wszystkich rzeczy zalegających na parapecie - odsłoniła się w pełnej postaci...

Jej widok był dla mnie namacalnym znakiem, że teraz wszystko już będzie dobrze, że Ona zaopiekuje się mną kiedy przyjdą trudniejsze chwile, że odmawianie  Nowenny Pompejańskiej będzie teraz o wiele łatwiejsze - bo z Jej pomocą :) Jedna, malutka, drewniana ikonka, pozostawiona tu przez jakiegoś pacjenta - a tyle radości dla mnie!

Wkrótce potem zauważyłam Dominika wracającego z zakupów. A ponieważ zaczynały się godziny szczytu - mój wspaniałomyślny mąż postanowił nie brać ze sobą samochodu, ja z kolei nie wiedząc o tym - zażyczyłam sobie dwie zgrzewki wody mineralnej i 10 szt. Kubusiów w szklanych butelkach :// Mój kochany wielbłądek wyglądał więc wtedy tak:


Jak tylko dostarczył zakupy na oddział - wyruszył z powrotem do domu, gdzie czekały na niego bardzo, ale to bardzo dzielne dziewczynki, które (jak wynikało z relacji obu babć) ani razu nie zapłakały, prezentując tego dnia bardzo wysoki poziom wyrozumiałości...

Niedługo potem przyszła pielęgniarka, która pobrała mi krew (i się bardzo zdziwiła, że mam założone wkłucie centralne), ciesząc się przy tym, ze nie musi mnie kłuć igłami... Standardowo dostałam 3 pojemniki na badanie kału, moczu ogólnego i moczu na posiew a na koniec tego dobrego - został mi przyniesiony obiad w tych charakterystycznych, przeszczepowych pojemnikach...

"No to się zaczęło" - pomyślałam... Oby tylko tym razem trwało aż do pomyślnego finału...

Przeszczep - to się musi udać!

Dziś o godzinie 7:45 czasu polskiego ;) wyruszyliśmy w kierunku na Wrocław celem dokonania drugiego (i ostatniego - mam nadzieję!) podejścia do tematu przeszczepu w odniesieniu do mojej osoby ;)

Jedziemy TAM, a TU zostają one... najdroższe... najkochańsze... moje... Będzie bardzo ciężko... i nie tylko mi, bo Ala weszła właśnie w okres "mama!", a Hania standardowo - woli się z mamą, tak profilaktycznie nie rozstawać ;)

Trafiłam ponownie na oddział przeszczepowy A, jednak tym razem do sali nr 4 - mniejszej niż poprzednia i bez telewizora... Gdybym była moim mężem, z pewnością ubolewałabym bardzo nad tym faktem - przynajmniej przez najbliższy miesiąc (czas trwania mistrzostw świata w piłce nożnej)... Ale że jestem sobą (i sobą pozostanę ;)) nie straszny mi brak czarnego pudełka, najważniejsze, że wszystko, co tym razem zapakowałam - przeszło ostrą kontrolę strażniczki oddziałowej!

Na dziś tyle nowinek...
Odsypiam nocne pakowanie