piątek, 29 listopada 2013

Dom znów pachnie domem...

No i nastał długo wyczekiwany piątek...

Od rana u mnie trwa pakowanie, nie uwierzycie... zmieściłam się w 4 reklamówki... Nawet nie ruszałam mojej walizki... Walizka wypakowana po brzegi akcesoriami, które i tak zostają w szpitalu - trafiła pod łóżko do Beatki na przechowanie...

Dominik już w drodze... a ja praktycznie przygotowana do wyjścia - czekam już tylko na panią doktor i na wypis - najważniejszy dziś dokument świata... W końcu przychodzi - wręcza zadrukowaną drobnym maczkiem kartkę A4 i omawia co następuje... Żeby pacjentka podczas pobytu w domu prowadziła 'oszczędny tryb życia' albo żeby się 'nie przemęczała' - takie smaczki, które od razu w myślach wyśmiewam ;)

A kiedy już wysłuchałam pani doktor, wtedy ja zaczęłam zasypywać ją swoimi pytaniami, głównie dotyczącymi jedzenia na wolności... Dowiedziałam się kilku fajnych rzeczy, dostałam np. legalne przyzwolenie na ketchup, kawę z mlekiem, frytki pieczone w piekarniku, albo domową pizzę z pieczarkami... Inne produkty - niestety, jak np. surowe warzywa i owoce - mimo wszystko muszą pójść w odstawkę, podobnie jak kapusta... broń Boże w żadnej formie... albo moje wymarzone konserwowe pieczareczki, czy ogóreczki... nie dla psa kiełbasa :/

Kiedy rozwiewam już wszelkie wątpliwości - puszczam p.D wolno, a ona życzy mi udanego pobytu w domu i na odchodne prosi: "Tylko naprawdę proszę o siebie dbać, żeby pani do nas wróciła w dobrym stanie, żebyśmy mogli od razu ruszyć z dalszym leczeniem :) Do widzenia Pani Doroto, do zobaczenia!"... Lubię tą moją panią doktor :) Powrót zaplanowany na poniedziałek, 09.12...

No, to jeszcze tylko pożegnanie z Beatką i w drogę!... Wyjechaliśmy wreszcie spod kliniki... Ostatni raz byłam na dworze bardzo dawno temu, teraz już mam na sobie płaszcz zimowy i czapkę, gruby szal i rękawiczki... Jedziemy, a ja czuję, jakbym trafiła szóstkę w totolotka... Jakbym wygrała na loterii co najmniej nagrodę główną!... Jedziemy i jest wspaniale :)

Gdy wchodzę do domu, do przedpokoju - od samego progu rozczula mnie widok wiszących, malutkich kurteczek, które znów zapewniają mnie, że w tym domu mieszkają małe dzieci, moje dzieci!... No i ten zapach... mojego królestwa, niezmiennie najulubieńszy zapach świata!

Chwilowo jesteśmy z Dominikiem sami, gdyż Alunia właśnie zjeżdża z ciocią Gosią ze spaceru, a Haneczka jeszcze jest u moich rodziców, do odebrania... Do domu wjeżdża wózeczek z Alunią, a Dominik w tym czasie jedzie po Hanię... Zaglądam do wózka, otwierają się małe, błękitne oczka... Oczka uśmiechają się do mnie, podobnie jak buźka Ali, kiedy słyszy moje pierwsze słowa... To wspaniałe uczucie... poznała mamusię... a przynajmniej dobrze się maskuje, próbując przypomnieć sobie - co to za przyjazna twarz do niej tak nawija i nawija...

W końcu przyjeżdża Hania... Trochę to trwało, w międzyczasie trafiło mi się nawet karmienie Aluni... Jestem w domu sama, robię to po raz pierwszy, nieudolnie napełniając butelkę jakimś beżowym proszkiem i wodą... Ale dziecko się najada, a ja puchnę z dumy, że tak sprawnie mi poszło, jak na pierwszy raz i to bez uprzedniego przygotowania!

Hania, wchodząc do domu wydaje mi się taka duża.. zwłaszcza w tej kurteczce i czapeczce, wszystko takie nowe, nieznane mi jeszcze... Nasz 2,5-latek wbiega do dużego pokoju, gdzie na macie odpoczywa Alunia... Pokazuje mi swoje nowe puzzle i zabiera się za układanie ich, a ja mam wrażenie, że właśnie rozmawiam z 4-latkiem, bo buzia się jej nie zamyka, a zasób słownictwa przez ostatnie 2 miesiące rozszerzył się jej niesamowicie! ...o co najmniej 10 000 słów ;)

Chwilę potem, gdy całe 30 elementów w kilka minut  zostaje ułożone - Hania zauważa stojący przy komodzie prezent... Podbiega do niego i wyjmuje śliczną suknię, którą każe sobie od razu założyć... i po zaakceptowaniu jej w lustrze, oznajmia z zachwytem w głosie: "Ona jest doskonała!

"Mamusiu, chcesz obejrzeć ze mną Rio?" - pyta Hania, a ja już wiem, z czym to się wiąże, bo słyszałam, że bajeczka jest w domu na tapecie od całkiem niedawna i wciąż pozostaje na fali... Obfituje zaś w wiele muzycznych tematów, przewija się tu sporo chwytliwych piosenek, gorące rytmy samby zapraszają wprost do poruszania się w takt muzyki...

Hania widzę ma już opanowany cały układ taneczny - bioderka, młynki rączkami, krok dostawny z nóżki na nóżkę.. Teraz mamusia podpatruje swoją małą tancereczkę i chłonie każdy ruch, coby nie wypaść z obiegu i dotrzymać kroku Hańci... Co z tego, że nogi mam miękkie, że ledwo się na nich trzymam... Hania zdecydowanie dodaje mi energii!... Tańczę z nią bardzo ochoczo i ta muzyka... jest niesamowita!

Pierwszy wieczór i pierwsza noc.. Modlitwa rodzinna, a potem wspólne usypianki... Hania przytulona do mnie maksymalnie pyta: "A ładnie się Hania modliła?" - "Ślicznie córeczko, znasz już tyle modlitw, wspaniale!" - odpowiadam... Po chwili ciszy Hania zadaje kolejne pytanie: "A Ty mamusiu jesteś już zdrowa?"... Acha... to o tym myślała Twoja mała główka... Dobrze, że światło było zgaszone, przynajmniej łzy spływające strumieniami po policzkach - lepiej się kamuflowały ... Odpowiadam jej: "Nie, Kochanie, mamusia jeszcze nie wyzdrowiała, ale jestem tu teraz z Tobą i rano, jak się obudzisz też z Tobą będę, bo bardzo Cię kocham"... Hania zasnęła w moich ramionach, a potem budząc się co pół godziny, co godzinę pytała mnie raz po raz: "Jesteś mamusiu?" albo po prostu wyznawała: "Kocham Cię mamusiu, wiesz?" Ech... nieważne, że noc nieprzespana, wszystko to było takie budujące i rozczulające... nic innego wtedy nie miało znaczenia...

Tak mijały dni... rodzinna sielanka, nieustanne tańce (do piosenek z "Rio" albo w bardziej romantycznym stylu do "Gnomeo i Julii") ...taki powrót do normalności.. Powoli coraz odważniej sięgałam po nowe potrawy i smaki... Domowej roboty pizza z pieczarkami, pieczone w piekarniku frytki, chipsy 'prosto z pieca' i nieustanne porządkowanie... wszystkiego, co wpadało mi w ręce... W kilka wieczorów odgruzowałam wreszcie moją ukochaną kuchnię! Uwielbiam to miejsce :) Wszystko, co robiłam - sprawiało mi niesamowitą radochę, nie czułam nad sobą żadnego przymusu, żadnej presji... Potem przeglądanie miliona kartonów z za małymi/za dużymi ubrankami dziewczynek i znów ta sama radość i satysfakcja z opisanych równiutko pudełek i poukładanych 'na swoim miejscu' :)

Przez cały ten czas czułam, jakbym nawet nie wychodziła z domu, a te dwa miesiące spędzone w szpitalu zatarły się i szybko odeszły w niepamięć...

Dziewczynki wreszcie miały mamę w domu, a ja wreszcie miałam na wyciągnięcie ręki moje córeczki... Starałam się być w ciągu dnia cała dla nich, dopiero wieczorami, kiedy obie spały - włączał mi się tryb buszownika - porządkowacza ;) Chłonęłam każdą chwilę spędzaną z córeczkami i z mężem, nocne Polaków rozmowy, wszystko takie wytęsknione, a zarazem takie 'normalne' - jak niegdyś...

Hania zaskakiwała nas swoją dojrzałością, raczyła genialnymi tekstami, rozczulała miłosnymi wyznaniami i przytulankami... no i zachęcała nieustannie do wspólnych tańców i zabawy... Ala z kolei ze swym promiennym uśmiechem i radosnymi 'skrzekami' sprawiała, że moje matczyne serce rosło... Kiedy ją karmiłam, przewijałam i obcałowywałam delikatną pupcię i nóżki... Załapałam się nawet na pierwsze karmienie Aluni słoiczkiem z marchewką w ramach rozszerzania diety naszego prawie 5-cio miesięcznego dzidziusia! Jak nam to wyszło? Alicja była oczarowana, mamusia chyba jeszcze bardziej, a Hania i tatuś biegali wokół nas z aparatami i telefonami, uwieczniając tę wiekopomną chwilę na zdjęciach :))



Radosny czas kąpieli - Ali, potem Hani, no i rytuał usypiania... Modlitwa, świeczka i bajeczka... Takie to wszystko oczywiste, powszechne i... normalne, a jednak... cieszyło mnie i sprawiało niesamowitą frajdę i satysfakcję...


Wytęskniona twórczość plastyczna Hani z mamusią, wspólne robienie lampionu adwentowego na roraty z tatusiem, albo niezapomniane, cudowne i nasze poranki... Wszystko, co do tej pory robiliśmy ot tak, po prostu... dziś nabierało zupełnie innego wymiaru... Godziny bowiem były policzone, a dni uciekały jak szalone...


Jak tu zachować w pamięci te wszystkie chwile i zatrzymać na jak najdłużej te ich radosne uśmiechy?... 

Kiedy w poniedziałek, 9 grudnia zadzwoniłam jeszcze przed ósmą do szpitala i usłyszałam, że jest dla mnie miejsce i że czeka na mnie łóżko na oddziale B... nie wierzyłam własnym uszom... Nawet nie byłam spakowana, nie nastawiałam się na tak szybki powrót, wszak nie raz słyszałam, że na miejsce, choć termin wyznaczony - czekało się nawet od kilku dni - do kilku tygodni...

Wyjęłam z szafy torbę i zaczęłam wkładać do niej wszystkie piżamy i potrzebne rzeczy... Hania widząc to zapytała z wielkim entuzjazmem: "Dokąd jedziemy mamusiu?"... Wtedy odłożywszy na bok całe to pakowanie, kucnęłam do niej przy łóżku i powiedziałam (choć lekko nie było), że mamusia musi wrócić dziś do szpitala, bo jeszcze nie jest zdrowa, ale że wrócę do niej, bo bardzo ją kocham... "Zaraz przyjedzie do Ciebie babcia z dziadkiem, a tatuś, jak tylko mnie odwiezie, to wróci do Was na kolację" - dusiło mnie strasznie w gardle, ale twarda byłam... Na co moja - jeszcze twardsza Hania - rozładowała sytuację mówiąc: "Babcia? to świetnie!" nawet się skubana nie zająknęła... Nie uroniła żadnej łezki...

Teraz poszłam do dużego pokoju, do Aluni... Była na rękach u kogoś... nie pamiętam, bo gdy tylko pochyliłam się nad nią, a ona uraczyła mnie swoim rozkosznym uśmiechem - tym od ucha do ucha - łzy spłynęły mi strumieniem i niewiele zdołałam wtedy z siebie wykrztusić... Ale w rezultacie wypowiedziałam nawet dość składne zdanie, a ponieważ czas nas gonił dość konkretnie (musieliśmy stawić się w szpitalu do godziny 12:00), nie dane mi było dłużej rozczulać się nad córeczkami...

"Nawet, jeśli nie będzie mamusi dość długo w domku, to pamiętajcie, że bardzo za Wami tęsknię, bardzo Was kocham i jak tylko będę mogła, to do Was wrócę... obiecuję kochane moje córeczki... wrócę!" - powiedziałam na pożegnanie moim dzielnym dziewczynkom... Dzielne były jak cholera... tylko ich mama taka jakaś porozklejana i rozbita, choć starała się po sobie tego nie dać poznać...

Podróż do Wrocławia znów była drogą do piekła... Choć tym razem jechała z nami moja siostra (aby oddać krew pod kątem zgodności materiału, jakoby potencjalnego dawcy szpiku dla mnie), to jednak wzruszenie i duszenie w gardle brało momentami górę i ryczałam jak bóbr, choć przyznam, że... tym razem było mi jakby odrobinę lżej... Niewytłumaczalne to za bardzo, ale ich siła... Dawała teraz niesamowitą siłę mi... Widziałam w ich małych oczkach takie zrozumienie i pomimo bólu, który również ze mną współdzieliły, na bank... - były pełne ufności, wiary, spokoju i czego jeszcze?...nieprawdopodobnej miłości... tak mi teraz potrzebnej...

czwartek, 28 listopada 2013

To już piąta...

Tak, jak wspomniałam - noc i wczesny początek dzisiejszego dnia był dość stresujący... Dowód się oczywiście nie znalazł, bo techniki poszukiwawcze naszego Sherlocka niestety okazały się bezskuteczne... Kopała pani Halinka w tych samych rejonach, inne zaś pozostawiając nietknięte... Nie wtrącałam się...  nic nie doradzałam, nie łapałam kontaktu wzrokowego... najchętniej chciałam się stać niewidoczna...

Śniadanko znów zjadam ze smakiem, a zaraz po nim wjeżdżają wszystkie te moje rewelacje kroplówkowe... i na to wszystko wjeżdża moja pani doktor, która odprawia panią Halinkę z wypisem do domu, a do mnie wypowiada dosłownie jedno zdanie: "Odstawiłam pani potas, pani Doroto, bo ma pani już za wysoki..." Ech, pani doktor... to znaczy, że niepotrzebnie bujałam się z popalonymi, pieczącymi żyłami przez ostatnich kilka dni... no, rozumiem... to fajowo ://

Wprawdzie moja współlokatorka trzymała już w swojej dłoni najważniejszy dokument świata - WYPIS, to jednak nie spieszno jej było do domu... Dochodziła godzina 10, a ona zapowiedziała telefonicznie swojemu synowi, żeby przyjechał po nią około 15, bo jeszcze przecież czeka na przedstawiciela policji, aby spisać protokół zaginięcia dokumentu...

Sympatyczna pani policjantka zjawiła się o godzinie 11:28 i spisawszy w kilku zdaniach przebieg wydarzeń minionych dni, zakończyła swą wizytę słowami: "Wesołych Świąt!"... hmmm... widać w policji wszystko jakoś szybciej...

Na obiad znów czekałam sfrustrowana dość długo, bo przez ostatnie 7 tygodni mój żołądek bądź co bądź - przyzwyczaił się do regularnych posiłków w godzinach 8:30, 12:30 oraz 16:30 (+19:30 - extra kolacja we własnym zakresie), więc gdy tylko następowało minimalne przesunięcie czasowe, to odczuwałam to i denerwowałam się zgłodniała i wyczekiwałam tego dźwięku skrzypiących kółeczek metalowego wózka...

Wreszcie doczekałam się... usłyszałam ten charakterystyczny, śliczny łoskot, dochodziła godzina 13:40, a wtedy zapytałam wprost panią Krysię, o co chodzi z tym całym spóźnianiem się obiadu ?!?! To mi odpowiedziała, że dostały odgórny przykaz, że najpierw mają obsłużyć oddział C (na drugim pietrze), potem oddział B i na końcu oddział A, czyli nas.. Siłą rzeczy dostając jedzonko jako ostatni - dostajemy je pół-zimne i o godzinę później względem tego, do czego przyzwyczaiły się nasze żołądki... ech...

Po obiedzie zwija się do domu pani Halinka... i z chwilą opuszczenia 'mojej' 17-stki odczuwam wielką ulgę, łudząc się, iż taki stan - ciszy i spokoju oraz pustego łóżka obok - potrwa na tyle długo, bym odpoczęła od zgiełku i notorycznego zagadywania, bym mogła w ten ostatni wieczór uregulować wszelkie komputerowe sprawy zaległe, bym może zaczęła się pakować...?

Siadam do kompa i aż dym leci spod palców... Tak się uwijam, tak się staram... No, ale się po prostu nie dało! To przyszła pani Bernadetką z Martą z sali nr 9 na zapoznanie i integrację (obie - baaardzo przesympatyczne istotki!), to do sali wprowadzała się nowa osoba... młoda, z chustką na głowie, widać że już nie świeżynka...

Anka... właśnie... weszła do sali około godziny 16, na miejsce pani Halinki i jak się okazało została przeniesiona tu z oddziału C, z góry. Na pierwszy rzut oka wydawała się średnio sympatyczna...Głowa wysoko zadarta, chodziła bez słowa, bez 'cześć', poruszając się bardzo żwawo, a jak się uporała ze swoimi bagażami, pochowawszy je pod łóżko - zalogowała się wreszcie bez słowa na łóżko i otwarłszy swojego super wypaśnego, białego laptopa z podświetlaną klawiaturą (mężu - podpowiedz mi co to był za model i rasa..?) bez słowa zaczęła sobie w niego klikać, jednocześnie słuchając muzyki przez słuchawki, przez co wydała mi się bardzo, ale to bardzo wygodną współlokatorką :))

To była moja piąta towarzyszka z łóżka obok i coś czuję, że okazałaby się najbardziej pasującą do mnie połówką jabłka do wspólnego, szpitalnego pomieszkiwania... Przede wszystkim była to osoba młoda, 20-letnia, ale dali mi ją na ostatnią noc no i tyle się z nią namieszkałam ;)

Wieczorem odwiedziła mnie Beatka i pod nieobecność Anki, która akurat wyszła do toalety, od razu zwróciłyśmy uwagę na jej super wypaśnego laptopa, w sumie Beatka zwróciła pierwsza uwagę na bialutkiego Sony Vaio, ale jak tylko weszła moja współlokatorka - od razu nasza rozmowa zeszła na inne tory...;)

Anka okazała się całkiem przystępną dziewczyną, młodziutką, a już dość mocno doświadczoną przez życie.. Chwilę pogadałyśmy we trzy, a potem Beatka ładnie się pożegnała na dobranoc i wróciła do swojej sali, a my jeszcze chwilkę rozmawiałyśmy, jednak zmęczenie dawało się we znaki i niebawem i my powiedziałyśmy sobie 'dobranoc'...

To moja ostatnia, szpitalna noc... i to uczucie... nie pozwalało mi długo zasnąć, pomimo wielkiego zmęczenia.. Tego wieczoru powiedziałam Bogu, co czuję, pomodliłam się tymi wszystkimi moimi modlitwami, ale dzisiaj...brzmiały one jakoś tak zupełnie inaczej, kompletnie inny wymiar... Akt zawierzenia Jezusowi - dzisiejszego wieczoru był najradośniejszym ze wszystkich aktów, pomimo wszystkich tych trudnych słów tam zawartych, które teraz miały zupełnie inne znaczenie... Otwierały nowe bramy, jakbym przekraczała inną rzeczywistość...

Zasypiając leciały też łzy... niewątpliwie były to łzy szczęścia, ale uczucia mieszały się ze sobą i już do końca nie wiedziałam sama dlaczego tak na dobrą sprawę one lecą po moich policzkach... Byłam szczęśliwa, ale zarazem nie wiedziałam 'jak to będzie'?... Czułam instynktownie, że wszystko będzie dobrze, przecież musi być dobrze... ale gdzieś z tyłu głowy odtwarzałam również hipotetyczne scenariusze, jak to Hania czy Ala mnie odrzuca, obraża się na mnie, ma do mnie żal... co również byłoby zachowaniami zupełnie normalnymi...

W którą stronę to wszystko pójdzie, jak się ułoży...? Jedno jest pewne.. Jutro jadę do domu i to na całe 10 dni!!, gdzie wreszcie przytulę moje dzieci... czy im się to będzie podobało, czy nie ;) i wtedy wszystko wróci do normy, powróci ład i harmonia, a we wszechświecie wreszcie zapanuje równowaga... czy to w ogóle dzieje się naprawdę...?:)

środa, 27 listopada 2013

Wielki kurna Sherlock...

Dziś znów budzę się z bólem głowy i ogólnym rozbiciem, ale sięgam po ciasteczko i wszystko wraca do normy... Ból głowy postanawiam rozchodzić, udaję się więc pod prysznic a potem zajadam ze smakiem śniadanko, wszystkie smaki odczuwalne, więc rozkoszuje się bułką z masłem i wędlinką :)

Dzień spędzam na leżeniu i próbach nadrabiania zaległości blogowych, jednak ogólne osłabienie i 'pilne sprawy' uniemożliwiają mi to skutecznie. Dziś cała moja uwaga bowiem skupiona jest na poszukiwaniach prezentu dla Hani od mamy, która niebawem wraca ze szpitala.. Jest to, jak się okazuje, praktyka dość powszechna, że mamy wracające po długim pobycie w szpitalu do domu - przywożą dziecku jakiś prezent!

A ponieważ nasza mała księżniczka gustuje ostatnio w... sukienkach, musieliśmy z Dominikiem przeryć naprawdę wiele sklepów z ubrankami, żeby zdobyć tą jedną, jedyną... W zasadzie to Dominik ganiał po sklepach i cykał fotki małym, dziewczęcym sukieneczkom, a potem wysyłał te zdjęcia mi do akceptacji... A kryteria były ściśle określone: ma być piękna, nie za duża, nie za mała (znaczy w dobrym rozmiarze), ale przede wszystkim - musi się kręcić! To wyznaczniki Hani, którymi się kierowaliśmy przy wyborze odpowiedniej sukni...

Biedny ten mój mąż, którego przeciągnęłam po całym focusie, a potem jeszcze po kilku innych sklepach, a w rezultacie suknie kupiła mama Grażynka.. no i zgadnijcie na którą ostatecznie padło?


Nasza Hania uwielbia sukienki do tego stopnia, że nosi je wszędzie ze sobą, przytula, no i... wciąż mówi o Wielkim Balu... Nie ma wyjścia z domu bez sukienki, sukienka zakładana jest co rano, choćby na piżamę, a wieczorem jest wielki bunt, kiedy trzeba zdjąć sukienkę i ponownie założyć piżamkę... Ech... rośnie ta nasza mała księżniczka, dlatego uznaliśmy z Dominikiem, że najtrafniejszym prezentem ponad kucykami Pony i puzzlami, którymi się teraz bardzo fascynuje - będzie właśnie sukienka... i się nie myliliśmy :)


Przez kilka godzin przerabiałam różne opcje sukienkowe, zastanawiając się, czy ta akurat spodoba się Hani najbardziej... no i czy będzie się wystarczająco mocno kręcić, żeby przeszła ostrą selekcję naszej pierworodnej...

Wieczorem przyszła Karcia z zupką pomidorową, a późnym wieczorem wpadła Beatka z wizytą i wydawało mi się, że to już do końca będzie miły i sympatyczny wieczór, bo nic nie zapowiadało, że będzie inaczej...

Jednak około godziny 21 zaczęło się... Siedziałam sobie spokojnie przy komputerze i klikałam to tu, to tam, kiedy zauważyłam, jak pani Halinka nerwowo czegoś szuka... Przekopuje wszystkie swoje rzeczy, wywala z walizek wszystkie piżamy i ogólnie robi wokół siebie wielkie zamieszanie...

W końcu zapytałam - czy mogę jej w czymś pomóc, bo widzę, że coś ją dręczy... A pani Halinka na to, że nie chciała mnie angażować i obarczać swoimi sprawami, ale... zginął jej dowód osobisty i od godziny nigdzie go nie może znaleźć... Poprzednim razem, kiedy leżała na Borowskiej w szpitalu też jej zginął dowód i córka jej wyrabiała 2 tygodnie temu nowy...i teraz też zaginął...

Podeszłam do sprawy bardzo spokojnie, proponując, że poszukamy razem, no i się zaczęło... Wysłuchałam kilku dobrze znanych mi historii o tym, jak to okradli moją współlokatorkę w poprzednim szpitalu oraz o tym, jak to córka musiała wyrabiać jej nowy dowód, a ona na zdjęciu wyszła taka nieuczesana...;)

A potem jeszcze przy okazji dostało mi się kilka innych opowiastek rodzinnych i tak czas zleciał do 23... W międzyczasie również pani Halinka próbowała, dość nieudolnie, odtworzyć bieg wydarzeń i wytypować ewentualnego sprawcę... Przez moment również poczułam się jak podejrzany, kiedy to Pani Halinka drogą dedukcji starała się namierzyć złodzieja... Wtedy mniej więcej doszłam do wniosku, że zrobiłam już wszystko, co w mojej mocy, aby pomóc pani Halince odnaleźć ten dowód - i wtedy też postanowiłam pójść spać i odwróciwszy się do ściany i powiedziawszy ładnie 'dobranoc' - usiłowałam po prostu zasnąć... Wcześniej zapewniłam, że pomodlę się do Świętego Antoniego, aby pomógł w odnalezieniu dowodu, co p. Halinka uznała za świetny pomysł i ... myślałam, że na tym zakończy się nasza akcja poszukiwawcza...

Ale pani Halince wcale nie przeszkadzało to,  że jej rozmówczyni nie prowadziła już z nią dialogu, że nie podtrzymywała rozmowy, że... leżała odwrócona do niej plecami... Pani Halince buzia się nie zamykała, cały czas roztrząsała zaginięcie dowodu, rozważała kwestię powiadomienia policji, albo chociaż córki (dochodziła północ), a ostatecznie zawołała obie pielęgniarki, które były na nocnej zmianie i zaczęła im opowiadać ze szczegółami od początku historię zaginięcia dokumentu...

Wspomniała również, że pani Dorotka była świadkiem, kiedy widziała dowód po raz ostatni i wtedy zmroziło mnie na samą myśl o tym, że jeszcze mnie będą piguły przesłuchiwać, ale na szczęście mądrze odpowiedziały pani Halince, że pani Dorotka teraz śpi i że nie będą mnie budzić, a jutro rano zadzwonią na policję, aby spisać protokół... 

Była godzina 1:28, kiedy po raz ostatni spojrzałam na zegarek... Światło świeciło się na całego, pani Halinka krzątała się nerwowo wśród tych wszystkich bambetli porozkładanych na swoim łóżku, a mi najnormalniej w świecie wreszcie urwał się film...

Kontynuacja fabuły nastąpiła o świcie, kiedy to przyszły piguły na pobranie krwi i mierzenie temperaturki... Wtedy to moja współlokatorka rozpoczęła na nowo akcję poszukiwawczą, przewalając wszystkie swoje rzeczy w szeleszczących siatkach do góry nogami...

Nie było już dla mnie spania... Odmówiłam więc sobie godzinki o 6:00, oraz szereg innych modlitw i...około godziny 8 rozpoczęłam ten nowy, piękny dzień... z nadzieją, że mimo wszystko uda mi się odespać choć trochę tą szaloną noc... a jej - uda się odnaleźć ten zaginiony dowód osobisty, choćby dlatego, żeby już przestała o tym tak namiętnie mówić... Święty Antoni... działaj!

wtorek, 26 listopada 2013

Szpitalny, szybki newsletter: Dziś nie wychodzę do domku, bo wczorajszą decyzją pani doktor podadzą mi jeszcze czwartą i ostatnią asparaginazę (właśnie kapie), dzięki czemu zrealizuję CAŁY pierwszy program chemioterapii stosowanej ;) (4 czerwone + 4 aspy = pierwszy poziom wtajemniczenia) i gdy wrócę po tygodniowej przerwie - od razu przejdę do drugiego programu, co ponoć ma skrócić ten drugi pobyt... Do domku w związku z tym wyjeżdżam wprawdzie w piątek, ale za to załapię się na Mikołajki w rodzinie... ;) i nie będziecie musieli prezentów wysyłać do Wrocławia ;) Wyniki wczorajszej punkcji - prawidłowe!


A! i jest jeszcze jeden news! U nas dziś za oknem biała niespodzianka - spadł śnieg! Więc ustawiajcie się czym prędzej w kolejce do serwisów i wymieniajcie opony na zimowe, bo gdy taka aura jutro dotrze do Zielonej Góry - pierwszy raz nie będziecie zaskoczeni ;)


Pozdrawiam i w przypływie naprawdę dobrej kondycji psychicznej postaram się nadrobić troszkę zaległości minionych dni :)

poniedziałek, 25 listopada 2013

Pani Halinka...

Dzisiaj punkcja. I ta myśl nie daje mi spokoju od porannego pobierania krwi... Już na samą myśl boli mnie potwornie głowa... Budzę się z tym bólem, ale po chwili orientuję się, że to wcale nie sugestia... Moje powieki są teraz bardzo ciężkie, a każdy ruch gałki ocznej to nie lada wyczyn...

Całe ciało drży.. drżą ręce, że sms-a napisać się nie da, drżą nogi i wstać z łóżka nie sposób... i to osłabienie... Wpadam na dość przewrotny pomysł, że spróbuję to jakoś rozchodzić... Ale po chwili wpadam na jeszcze lepszy pomysł!... że może zjem ciasteczko, które doda mi sił i energii :) A gdy ciasteczko zaczyna działać... zaczynam się pogrążać w czarnych myślach, że oto właśnie nabawiłam się cukrzycy...

Wyruszam pod prysznic i po drodze włączam pozytywne auto-programowanie... Ostatecznie co tam jakaś punkcja... byle poszło szybko i bez dodatkowych atrakcji, a resztę się wyleży... Zjadam pyszne śniadanko. Nic wyszukanego, ale wszystkie smaki są dziś na swoim miejscu! Jest bułka, taka pszenna, okrągła, pachnąca... Jest szynka i jest ten taki... smak z dzieciństwa :)

Tradycyjnie, jak co poniedziałek, chwilę przed 9 pojawia się pani psycholog... Tym razem mamy tę komfortową sytuację, że jesteśmy same w sali. Rozmawiamy więc otwarcie, tak po naszemu, aż w pewnym momencie rozklejam się, bo nerwy przed punkcją chwilowo biorą górę... I to oczekiwanie... Zagląda pani doktor i oznajmia, że za chwilę po mnie przyjdzie na zabieg... Pani psycholog obiecuje modlitwę, a ja obiecuję być dzielna, żeby móc sobie przyznać kolejną naklejkę  'dzielny pacjent', do mojej kolekcji, która stale się powiększa...

W końcu przychodzi dr D. i 'zaprasza' mnie do zabiegowego... Ale ma dzisiaj świetne spodnie! Wygląda w nich rewelacyjnie i jeszcze te szpilki... A ja idę we wczorajszej piżamie, frotowych, niebieskich skarpetach i żółtych, plastikowych klapkach na nogach... Ale kroczę, no dobra - człapię... z tą myślą, że już za chwilę będzie po wszystkim i zdobędę kolejny stopień wtajemniczenia i przejdę do kolejnej rundy gry i zachowam wszystkie życia...

W zabiegowym ten sam zestaw, co za pierwszym razem, kiedy robili mi punkcję: dwie panie Izy i jedna pani Dorota, która urodziła się tego samego dnia, co dziecko jednej z powyższych ;) Kładę się jak wzorowy kotek, ale niestety nie czuję się jak na zapiecku, bo kozetka zimna i nakryta papierem, a ja bym wolała kocyk i mleczko z miodem ;)

Miodu tutaj nie ma! Jest za to ukłucie i podanie znieczulenia. "Dwie jednostki?" - pyta pielęgniarka. "Nie, jedna wystarczy" - odpowiada pani doktor... "Ostatnio były dwie i nie bolało" - kalkuluję sobie w głowie... "Więc jeśli teraz będzie jedna to..." - po tych wnioskach zaczynam już tylko moją małą mantrę: "Jezu ufam Tobie..." x 37

Pani doktor powoli wprowadza igłę, ale ewidentnie nie jest to szczęśliwe miejsce, bo życiodajny zdrój nie tryska i igła musi zostać wyjęta... Pudło... Poszukiwania nowego miejsca trwają...  "Zobacz Iza, centymetr dalej spróbujmy.. myślę, że będzie idealnie!" - proponuje pani doktor... A ja znów ze swą kobiecą logiką rozważam... "Na jaką powierzchnię skóry zadziałała 1 jednostka znieczulenia, jeśli teraz przesuniemy punkt ukłucia o 1 cm?"... i chwilę później w myślach dodaję: "Jezu ufam Tobie" x 25

Igła trafia do celu... To jest zawsze ten moment, w którym oddycham z ulgą i Bogu dziękuję za 'sprawną rękę i bystre oko' mojej pani doktor, a potem dziękuje Mu za to, że znów mogę sobie przyznać naklejkę do kolekcji :)

Gdy wracam do sali i pokornie padam plackiem na łóżko, przychodzi do mnie pielęgniarka ze świeżutkim osoczem i widząc, że nie mam żadnego wenflona (wszystkie mosty popalone), zakłada mi kolejnego, długo wybierając tą jedną, jedyną żyłę... W końcu się udaje cośtam wynaleźć i teraz już osocze sobie grzecznie kapie, a ja leżakuję, z nadzieję, że czas pierwszych dwóch godzin szybko przeminie...

Swoją drogą - nazwa i opakowanie niczym się nie różni, niż milion innych mrożonek z macro... a może oni właśnie stamtąd je przywożą? warto to sprawdzić... ;)

Zagląda jednak do mnie pani doktor i na spokojnie tłumaczy, o co chodzi z tym, że jutro jednak nie pójdę do domu... Mówi, że wyniki krwi są prawidłowe, że po ostatniej, piątkowej asparaginazie oraz kilkunastu workach osocza na przełomie dwóch tygodni, bardzo ładnie wzrósł czynnik fibrynogenny i organizm prawidłowo zareagował na chemię, dlatego zaleca mi podanie jutro ostatniej, czwartej dawki aspy, co zamknie pierwszy, pełny program leczenia i tym samym umożliwi rozpoczęcie nowego programu wraz z kolejnym powrotem do szpitala... Przekładając to wszystko na nasze: właśnie dostałam świadectwo z wyróżnieniem i zdałam do kolejnej klasy, a gdy wrócę po wakacjach - przywita mnie ta sama nauczycielka i zaczniemy przerabiać podręcznik dla drugoklasistów...

No dobra. Idę na ten układ... Jeśli to ma mieć taki znaczący wpływ na dalsze leczenie, podejmuję się wyzwania, wrzucam na klatę czwartą dawkę 'el aspy' (wyboru nie mam;)) i mężnie staję do walki, bo bitwa o dwa dni nie ma sensu, kiedy perspektywa domu i tak już niedaleka...

I tak sobie teraz leżę rozpłaszczona na brzuchu i tymi newsami dzielę się z mym mężem... A w międzyczasie do sali przyjmuje się nowa lokatorka - pani Halina, która oczywiście - jak większość starszych ludzi, na pierwszy rzut oka - nie wie, że słuchawki podłączone do telefonu komórkowego + gadająca do siebie osoba = trwająca rozmowa telefoniczna... i... zaczyna się nowy rozdział w moim szpitalnym życiu... To rozdział o hartowaniu charakteru.

Pani Halinka ma 68 lat, ale wygląda na więcej, bo choroba zmieniła ją na twarzy i co trzeba przyznać - przetyrała od kwietnia całkiem konkretnie, zostawiając gdzieniegdzie jeszcze brzydką opuchliznę... Dziś wróciła na oddział po raz drugi, po tym, jak chłoniak się wchłonął (efekt pierwszej chemioterapii) i właśnie startuje z drugą dawką...

Pani Halinka wydaje się być sympatyczna, taka ciepła 'babcia' - opowiada o początku swojej choroby, o tym co przeszła, jak wiele wycierpiała, a jest tego naprawdę nie mało... A ja leżę i leżę jak futerkowe wierzę i póki co nie mam nic innego do roboty, więc słucham pani Halinki, choć pozycja ze skręconą w jednym kierunku głową po jakimś czasie przestaje być wygodna...

Pani Halinka jest fanką Radia Maryja. "To jest całe moje życie!" - przyznaje. A ja jej mówię, że też czasami słuchamy w samochodzie... bo tylko tam mamy radio ;) Pani Halinka jest wniebowzięta! Oferuje wspólne godzinki na rozpoczęcie dnia, a potem wymienia kilka swoich ulubionych audycji i pyta mnie, czy też je lubię. Mówię jej więc, że raczej nie mam zbyt wielu okazji do słuchania, więc nie znam, ale nie mam nic przeciwko i jeśli chce, to możemy sobie włączyć radio, wtedy chętnie je poznam... To dopiero była euforia! Nareszcie znalazł się ktoś, komu nie przeszkadzało, że w sali będzie włączone Radio Maryja! Jeszcze w tamtym momencie cieszyłam się, że oto wreszcie trafił mi się jakiś boży człowiek...

Radio jednak nie zostało włączone, ale zaczęła się rozmowa na temat radia... Że jej syn kupił 5 lat temu to malutkie radyjko za 25 zł i od tego czasu żadne z kupowanych do domu radyj nie odbierało tak czysto i tak pięknie jak to właśnie, za 25 zł, które kupił jej syn...

Pani Halince nie kończyły się tematy... Mówiła więc o wszystkim... zasadniczo jednak o swojej rodzinie, o trudnym mężu, wczesnych początkach trudnego narzeczeństwa, dylematach poślubienia tego człowieka, a w rezultacie o przechlapanym z nim życiu... Mówiła też o dzieciach - bo ma syna i córkę i bardzo kocha swoje dzieci, ale wciąż pomaga im finansowo, bo oni tacy zapracowani, kredyty pobrali... Wspomina też o wnukach, bo już ma dorosłe, a wnuczka nawet studiuje we Wrocławiu medycynę na 4 roku!... A potem pyta mnie o rodzinę... więc jej odpowiadam w 4 zdaniach... tyle tylko, że wszystko to brzmi zupełnie jakby nie z tej planety... Super-men mąż. Super fajne dzieci. Super fajni rodzice. Super fajni teściowie... i jeszcze super pomocne ciocie, które pomagają opiekować się superfajnymi dziećmi...Pani się przeżegnała i powiedziała: "Święta Rodzina!"

Roześmiałam się i odpowiedziałam uprzejmie, że do świętej nam jeszcze sporo brakuje, ale owszem, na obfitość łask narzekać nie mogę, co więcej - Bogu dziękuję za to doświadczenie choroby, bo przyniosło tyle dobra dla mojej rodziny, przyjaciół, bliskich i znajomych i dalszych i sąsiadów i... w sumie to rozlało się w promieniu kilkuset kilometrów i co dzień słyszę o nowych cudach, które się dzieją, odkąd jestem w szpitalu...

A pani Halinka słuchała tego wszystkiego i... czekała tylko, kiedy mi przerwać, więc teraz opcje były dwie do wyboru: Albo gadam ja i się nie daję, albo gada ona, a wtedy ja już tylko z 'zaciekawieniem' jej słucham... Na to wszystko jednak przychodzi trzeci wariant zdarzeń: To Aga z dostawą żywności dla poszkodowanych ;) Przynosi świeżutkie bułeczki dyniowe z Lidla, zupkę pomidorową własnej roboty - jeszcze ciepłą, papier toaletowy - asortyment pierwszej potrzeby oraz nową piżamkę z Lidla, bo ubrania wyliczone na styk już się pokończyły ;)

Wciągam ze smakiem jedna bułeczka po drugiej, (swoją drogą - spróbujcie kiedyś zjeść świeżą, chrupiącą bułkę z ziarnami w pozycji leżącej, a dowiecie się, jakich niezapomnianych wrażeń dostarcza taki sposób konsumpcji ;)) ale i tak uważam, że było warto, bo TEN smak - przede wszystkim taki prawdziwy, nieprzekłamany - jest wart każdego poświęcenia ;)

Kiedy Aga wychodzi, zaczyna się pani Halinka... Ma pani Halinka w swoim słowniku wiele takich powiedzonek, zdań, lub wręcz sloganów, których przez tych parę godzin naszego wspólnego urzędowania pod 17-stką - zdążyła nadużyć co najmniej 15 razy ;) Do takich należą między innymi: "A jak leżałam w szpitalu na ul.Borowskiej", albo "Ja pani powiem...", "Radio Maryja to moje życie!", "A tę chustkę to mi córka u chińczyków kupiła za 10 zł, ale ona nie śmierdzi", "Bo moja córka jest nauczycielką, tak jak pani..", "Bo mój mąż to na stwardnienie rozsiane choruje, pani", "Ja to mam, pani w życiu pecha, po prostu"...

Ale już kompletnym hitem, bijącym wszelkie rekordy popularności i częstotliwości jest tekst: "To po chemii, pani"... Wszystko dla pani Halinki było efektem "po chemii"...  Suche dłonie - klasyka, (ale jak się myje ręce po 10 razy dziennie i więcej, to siłą rzeczy będą suche i u zdrowego człowieka!) bóle jelit (owszem, sama to przerobiłam, ale jak się wsuwa zakazane rzeczy, to tak właśnie się dzieje po tej chemii, proszę pani ;)) i tak dalej i tak dalej... Teoria spisku "to po chemii" opanowana do perfekcji...

Wieczorem przychodzi Beatka i rozwesela mnie trochę, a pani Halinka cieszy się, że Beatka też z Legnicy i zasypuje biedną dziewczynę masą pytań i legnickich opowieści... Cudem udaje jej się wrócić do swojej sali, ale wtedy znów cała uwaga pani Halinki przenosi się na mnie...

Coby nie powiedzieć złego o tej kobiecie.. w końcu włącza radio! Podgrzewa mi zupę w mikrofalówce (tylko od momentu dźwięku zakończenia podgrzewania do przyniesienia zupki do sali - mija długi, długi czas, bo pani Halince tematy się przecież nie kończą, a ja przecież nie wstanę i nie wezmę tej zupy sama ;)) Bo to miseczka jest na tyle ciepła, że pani Halinka potrzebuje specjalnej ściereczki, aby ją przenieść z korytarza do sali (ja zawsze używałam do tego celu rękawów bluzy), więc wszystkie te czynności trwają i trwają w nieskończoność... a mnie na sam zapach tej rozkosznej pomidorowej wszystkie ślinianki oszukują i w każdym razie nie jest "to po chemii, pani"... tylko zwykły odruch Pawłowa!

Wreszcie dostałam pod nos miskę zupy i faktycznie jak ten pies poczułam się teraz bezpiecznie :) A pani Halinka umilała mój żywot swymi opowieściami, lub jak kto woli - obciążała swymi niepowodzeniami życiowymi, o których opowiadała z takim bożym uśmiechem... A po kolacji jeszcze zaparzyła mi ziółek z miodem, których nie zdołałam na żaden możliwy sposób odmówić, więc piłam... A potem jeszcze dostałam kromkę chleba orkiszowego do spróbowania... więc jadłam, bo pani nie przyjmowała sprzeciwu! (Bogu dzięki - była z masłem!;) i tak do wieczora... aż o 21:00 wybrzmiał Apel Jasnogórki a pani Halinka ze złożonymi rękami i różańcem między nimi - spoczęła wreszcie na swym łożu, budząc we mnie tylko jedno skojarzenie... ;)

Uff... cóż za wyczerpujący dzień, cóż za wyczerpujący post ;) Tej nocy śpię z poduszką na drugim końcu łóżka, choć wiatr dosięga mnie i tam... I w głowę zachodzę nad skomplikowaną naturą pani Halinki, postaci tak rozmodlonej i zawierzającej we wszystkim Bogu, a jednocześnie tak rozgoryczonej swym życiem i tak przesiąkniętej poczuciem: "Ja to mam, pani w życiu pecha, po prostu"...

I chyba tym różnimy się od siebie... Choć niby wspólnych tematów wiele, to w ogólnym rozrachunku nie ma o czym gadać... ;)

niedziela, 24 listopada 2013

To ostatnia niedziela... ;)

Kolejna Niedziela. Bilans i podsumowanie tygodnia... To już 44 dni... Ale dom też już blisko :) Dziś choćbym chciała wylegiwać się, jak to przy niedzieli zwykłam czynić - nie jest mi to dane, bowiem zew natury wzywa mnie do toalety, a potem już po prostu nie ma spania... ;)

Zaraz po śniadaniu odwiedza mnie szafarz z Najświętszym Sakramentem, a potem długo rozmawiamy z panią Alą, po którą niebawem przyjedzie mąż i zabierze do domu... W międzyczasie kapie ten nieszczęsny potas, dobrze więc, że jestem zajęta czym innym i 'nie zwracam na niego uwagi'...:/

A gdy pani Ala znika za drzwiami - zasypiam dość mocno osłabiona. Komputer włączam dopiero po obudzeniu, aby uczestniczyć we mszy świętej z Limanowej na 16:00. Mam jednak problemy z transferem danych i połączenie urywa się zaraz po rozpoczęciu mszy... Dzwonię pośpiesznie do Dominika, a on - jak na ratownika przystało - ratuje mnie w potrzebie, zdalnie przywracając internet do mojego netbooka :) Trwa to może 4 minuty? ;) Muszę jednak poszukać sobie innej mszy, bo z tamtej zbyt wiele już umknęło.. Szukam, szukam...Jest! 16:30 w Sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej w Turzy Śląskiej :) Jadę!

Odbywam tę mszę w samotności, nikt mi jej nie zakłóca, nikt nie włazi do sali, jest wręcz idealnie! Po mszy idę upolować kolację, choć moje zapasy - wyliczone co do dnia, przez co skurczone do minimum - nie dają szalonego wyboru... Ale co tam... lubię pomidorówkę, lubiłam ją wczoraj, przedwczoraj i jutro też ją zjem ze smakiem, bo zostanie ;)

Po kolacji - odzyskawszy nieco sił, idę odwiedzić Beatkę. Rozmawiamy i śmiejemy się jak zawsze, a ja - uwolniona wreszcie od kroplówek i stojaka - podgrzewam Beatce zupę i przynoszę, co często ona robiła dla mnie w potrzebie :) Od niej dowiaduję się paru ciekawych rzeczy na temat ulg dla niepełnosprawnych, którym przecież teraz jestem...

W zasadzie cały dzień upływa mi na spaniu, drzemaniu, lub odpoczywaniu, bo osłabienie podpowiada mi, bym dziś po prostu zwolniła... Jedynie wieczorem odzyskuję nieco energii, by wstać i w miłym towarzystwie spędzić kilka chwil...

Dziś Dominik z dziewczynkami jadł obiad u Basi, Grzesia i Michałka. Hania świetnie się bawiła, bo ciocia wyciągnęła cały warsztacik plastyczny i nasza mała artystka mogła sobie poszaleć :) Widziałam wszystkie emocje na tym jednym zdjęciu...

I rozmowa z mężem.. swobodna, bo obok łóżko stoi puste... i późno-wieczorne, tradycyjne osocze, ale zaraz po nim wenflon jest do wyjęcia, bo spalona żyła nic już nie przyjmuje.. i na sam koniec prysznic, bo higiena to podstawowa sprawa życiowa... fundament piramidy Maslowa!

I znów bardzo późno w noc (dziś zdecydowanie za późno;)) składam wszystkie swoje sprawy i troski w ręce Wszechmogącego, ale szybko zasypiam, więc nawet nie wiem, co mi odpowiada...

sobota, 23 listopada 2013

W życiu piękne są tylko chwile... Ale właśnie z chwil składa się nasze życie :)

Dziś od wczesnego poranka (5:49 i tak już zostało) czułam się całkiem nieźle... Pomodliłam się, byłam dwa razy w toalecie bezboleśnie (toaletowe rewolucje!:) a po prysznicu i śniadaniu zaczęło się szpitalne rutynarium...

Zostałam podłączona pod te wszystkie wstrętne kroplówki, których było tak dużo i wszystkie szyły na jeden wenflon, na jedną, bardzo już obciążoną żyłę... Ręka bardzo drętwiała, a najgorzej było jak kapał potas... pielęgniarki mówiły, że on najbardziej wyżera żyły.. i tak w istocie było... Ręka piekła, a ja raz po raz skręcałam tempo spadających kropli, aby choć trochę sobie ulżyć, ale wtedy wszystko trwało jeszcze dłużej...

Kiedy czytałam książkę - zdołałam choć na chwilę odwrócić swoją uwagę od tego pieczenia, podkręcić tempo potasu i zapomnieć... ale wtedy miałam wyłączoną jedną rękę z użycia (prawą), bo jak tylko nią poruszyłam, to znów zmieniało się tempo kapania i pieczenie nasilało się... ech... to była 3 - godzinna przeprawa...

Więc ruszałam tylko ręką lewą, przewracałam nią kartki, odbierałam sms-y, ale w większości przypadków nie odpisywałam na nie... Leżałam bardzo osłabiona doczytując ostatnie rozdziały książki, by za chwilę oddać się Bożemu Miłosierdziu...

Zbliża się godzina 15:00. To tradycyjnie u mnie czas koronki. Tym razem jednak - odmawiana wraz z przyjaciółmi z Domowego Kościoła, podczas comiesięcznego spotkania naszego Kręgu. Siedzimy w domu u Justyny i Jacka w Niedoradzu (oraz na szpitalnym łóżku w klinice Hematologii, Nowotworów Krwi i Transplantacji Szpiku we Wrocławiu - ohydna nazwa ;)

W międzyczasie do pani Ali przychodzi koleżanka i razem wychodzą na korytarz. Teraz zostaję sama w sali. To świetna okazja do tego, aby podzielić się życiem... Ale w słuchawce słyszę dziwne szmery, krzątaninę, wyraźnie panuje jakiś chaos... Co się dzieje, Kochani? Czemu nie pijecie kawy przegryzając wspaniałymi wypiekami? Ja już ucztuję... zagryzam suchary, bo tak mnie mdli, że rozważam zastosowanie niebieskiego woreczka 12x12, na szczęście obywa się bez niego. Suchary dają radę!

Wreszcie zaczynamy... Podsłuchuję sobie tego wszystkiego, co dzieje się po drugiej stronie słuchawki i leżę w bezruchu, bo samopoczucie z każdą minutą coraz gorsze... Leżę tak i leżę i czuję się jak różowa meduza... To by się nawet zgadzało - dzisiaj bowiem założyłam ostatnią, różową piżamkę ;) Wszystkie ubrania wyliczone na styk, a i tak z tego, co liczyłam - na bank zabraknie mi bluzek...

Spoko - myślę sobie... zadzwonię do Agi - ona mnie poratuje w każdej potrzebie.. Przyniesie czyste ubranie i papier toaletowy, którego zostało mi... o zgrozo!! tylko pół nędznej roleczki ;)

Po Kręgu idę przygotować sobie kolację, a w międzyczasie do sali wracają pani Ala i Iza. 30-letnia koleżanka mojej współlokatorki jest pięć lat po przeszczepie szpiku. Dziewczyny poznały się w szpitalu i ich przyjaźń przetrwała aż do dziś. Z tym, że Iza chorowała na białaczkę ostrą, a pani Ala - przewlekłą...  Iza od 5 lat prowadzi nowe, zdrowe, normalne życie, a pani Ala wciąż wraca do szpitali z nadzieją, że wreszcie wymyślą skuteczny lek, który raz a dobrze rozłoży jej chorobę na łopatki..

Iza, jak na znającą realia szpitalne odwiedzającą przystało - nie przychodzi z pustą ręką. Przynosi domowy, zdrowy obiad złożony z zupy i drugiego dania, a na deser przynosi marchewkowe muffiny... i tymi muffinkami częstuje mnie uprzejmie... A ja - z reguły na uprzejmość - odpowiadam uprzejmością ;) toteż chwytając za pięknie wypieczoną, złoto-brązową babeczkę, odstawiam ją grzecznie na półkę i zostawiam sobie na gorszy czas... albo po prostu 'na potem' :)

Teraz rozmawiamy wszystkie razem, gdyż Iza zagaduje i pociesza jak tylko może, choć w takim towarzystwie nikogo nie trzeba wspierać na duchu... Śmiejemy się i żartujemy, a czas uroczo płynie...

Wieczorem, zaraz po drugim osoczu, które - jak nigdy - szczypie mnie i doskwiera.. długo rozmawiam z mężem... Jest już późna noc, pani Ala dawno zakopana w swą kołdrę, a my korzystamy z darmowych minut, bo przecież trzeba je wszystkie wygadać do końca ;) Dzisiaj Hania była pierwszy raz w teatrze z Babcią Grażynką i Dziadziem Rysiem, kuzynką Julcią i kuzynem Jędrkiem na sztuce o zwierzątkach (Dr Dollitle?). Rany... nasza duża dziewczynka już chodzi do teatru... Była ponoć bardzo dzielna, nie bała się przyciemnionego światła i wysiedziała całe przedstawienie! Dla takich chwil warto żyć... Dostałam nawet dwa zdjęcia z sali teatralnej :) Jakie uśmiechnięte dzieciaczki!

To jedna z 'lekcji' w książce, którą dziś czytałam - mogę się pod nią podpisać obiema rękami i nogami...

Zasypiam spokojna, choć bardzo zmęczona i z mdłościami, ale bardzo szczęśliwa... Oddaję Bogu wszystkie dzisiejsze troski, małego Wiktorka, który jest w szpitalu, Elę, która walczy o każdy dzień życia, a lekko nie jest, bo wysoka gorączka i potworne bóle targają nią od bardzo, bardzo już długiego czasu... A On słucha moich modlitw i jestem pewna, że wszystko to sobie gdzieś notuje... może na swym boskim, białym, wiekuistym tablecie? Takim, jak ma pani Ala... tylko bez kuleczek ;)

piątek, 22 listopada 2013

Kuchenne rewolucje! - uaktualnione

Kiedy nie ma się założonego wkłucia centralnego, poranki potrafią być naprawdę nieprzyjemne.. Z wenflona bowiem krwi się nie pobiera...

Bladym świtem zostałam brutalnie ukłuta, a potem pięknie zgaszono światło i powiedziano mi, że mogę kontynuować sen.. Tyle tylko, że po takiej dawce emocji - ani mi nie było do spania, ani pani Annie, która postanowiła od wczesnych godzin porannych rozpocząć pakowanie do domu... Dziś w końcu wychodzi!

Poleżałam więc, pomodliłam się, poprzewracałam z boku na bok i w końcu pod wpływem wewnętrznego impulsu pochodzącego wprost ze środka mojego brzucha - poszłam do toalety, a gdy wróciłam - spakowałam manatki i poszłam pod prysznic...

Po śniadaniu przyszła pani doktor prowadząca. Przyszła jednak jak się okazało tylko do pani Anny, by wręczyć jej wypis... Do mnie nawet nie podeszła, choć mój wzrok ściągał ją i wabił na wszystkie możliwe sposoby.. Dziś była jakaś taka podenerwowana, nieuchwytna, zabiegana... no i na koniec jeszcze rzuciła tekstem do pielęgniarki, z którą weszła, by wyrazić zgodę na moje osocze (taki nowy wymóg, że musi być obecny lekarz, każdorazowo, gdy zostaje 'uruchamiane' osocze, krew, płytki itp..) "Ja chyba zmienię tą pracę!" - no, przyznam... bardzo mi to pomogło utrzymać równowagę psychiczną i poczuć się bezpiecznie w tym momencie...

Pani Anna siedziała już 'na walizkach', gdy do sali weszła ekipa wymieniająca pościel i robiąca czystki wokół łóżka... Szybko trzeba było zwolnić miejsce, gdyż oto właśnie przyjęli panią Alę - kobietkę w średnim wieku, której właśnie podłączyli chemię i która właśnie w tym momencie powinna była się położyć i najpewniej zasnąć...

Sytuacja więc wyglądała następująco: pani Anna siedziała teraz przy stole i czekała już tylko na męża, pani Ala leżała podłączona do chemii na łóżku pani Anny, a ja... leżałam wyzuta z sił na swoim łóżku i usiłowałam czytać książkę, choć do sali co chwilę wchodziły jakieś osoby...

To pielęgniarki sprawdzające, czy kroplówki równo mi kapią, to oddziałowa zarządzająca chemią pani Ali, to jeszcze inna pani, która przyszła wytłumaczyć pani Annie, jak ma się odżywiać i prowadzić podczas tego pobytu w domu, a na sam koniec przyszła pani doktor D. oświadczając bez żadnych dodatkowych wyjaśnień, że za chwilę podłączą mi trzecią dawkę asparaginazy, jednak zastanowi się, czy będzie to wykonalne na wenflon...

Teraz dopiero pogrążyłam się w stresie, gryząc z myślami o dodatkowym kłuciu w szyję... Wkrótce jednak przyszła pani Jola - jedna z moich ukochanych pielęgniarek i założyła mi drugiego, grubszego wenflona, na drugą rękę, na grubszą żyłę i dodała: "Spokojnie... poleci ci el aspa na tą żyłę i nie potrzebujesz tam żadnego długiego wkłucia"... odetchnęłam z ulgą :)

 jedna i druga - przynajmniej sprawiedliwie ;)
(Próbowałam zrobić jednocześnie zdjęcie obu rękom.. ale mi nie wyszło! Chyba tylko blondynka mogła wpaść na taki pomysł ;))

No więc puścili mi 'el aspę' przez rękę, a ja przez długi czas zastanawiałam się, co tym razem mi ona przyniesie... Na szczęście dochodziła godzina miłosierdzia i wszelkie troski przekazałam teraz Jezusowi w akcie zawierzenia, a potem zasnęłam, z nadzieją, że gdy się obudzę - świat dalej będzie się kręcił w przyjaznym dla mnie kierunku...

Kiedy otworzyłam ponownie oczy - przywitał mnie widok uśmiechniętej pani Ali, która klikając w swojego białego tableta usiłowała przejść 'do następnego poziomu' w kolorowej gierce z kuleczkami :) Urzekła mnie tym...:) "Już się pani wyspała?" - zapytała sympatycznie spod okularów, które zakładała tylko do czytania i... do kuleczek... "Tak, pospałam troszkę i teraz zgłodniałam, więc zaraz pójdę sobie zagrzać jakąś kolację" - odpowiedziałam mojej nowej współlokatorce i zaczęłam lodówkową krzątaninę...

A ponieważ zdarza się, iż spotykam w swoim życiu większe gaduły od siebie (pani Ala okazała się wybitnym tego przykładem) - spędziłam na słuchaniu jej wspaniałe chwile, a ile się przy tym dowiedziałam, ha... toż to istna rewolucja!! A ta kobieta - okazała się prawdziwym hitem i objawieniem tego wieczoru:)

Mówiąc w skrócie, coby nie zanudzać - pani Ala uświadomiła mi wszelkie błędy żywieniowe, które do tej pory popełniałam, prowadzące do problemów z jelitami, których doświadczyłam w ostatnim czasie, a które miały ścisły związek z przyjmowaniem w tym czasie chemii...

A mówiąc jeszcze ściślej - zasugerowała dość dobitnie odstawienie wszelkiego ciemnego pieczywa, wypieków, makaronów i ciemnych kasz na rzecz pieczywa jasnego, lekkiego, pszennego, które wprawdzie mniej bogate i 'rzekomo zdrowe', ale o ileż lżejsze dla jelit i całego układu odżywiania, szczególnie przy chemioterapii!!

Byłam w szoku. Siedziałam teraz przy stole nad miską zupy pomidorowej i... sięgając po kromkę jasnego, szpitalnego chleba, nie wierzyłam własnym oczom i uszom... Przez 6 tygodni bowiem trwałam w głębokim przeświadczeniu - mało tego - byłam zapewniona o tym, że tak właśnie należy się odżywiać, aż tu nagle przychodzi taka pani Ala i obala wszystkie moje dotychczasowe wierzenia na ten temat...

Kobieta jednak leczy się od 2006 roku na przewlekłą białaczkę limfoblastyczną, wracając do szpitali na kolejne i kolejne cykle chemii, więc jej wiedza, a przede wszystkim - doświadczenie - zdołały mnie skutecznie przekonać o tym, że jednak wie, co mówi...

Zaczęłyśmy rozmawiać o jedzeniu, a moje zdziwienie rosło z każdym wątkiem... Dopasowując wszystkie fakty i zestawiając wszystko to, co do tej pory robiłam (nie tak!), bez trudu doszłam do wniosku, iż kolejna dawka asparaginazy wcale nie musi odbić się bolesnym piętnem na moim brzuchu i wszystkim innym...

Do stracenia miałam niewiele... (chyba już wszystko inne przerobiłam) - zyskać mogłam nową jakość... Zaryzykowałam więc... przegryzając kęs białego, pachnącego chlebem chleba i... czekałam co się wydarzy...

Ale ku mojemu zaskoczeniu - nie wydarzyło się nic złego... Po kolacji bowiem ani nie bolał mnie brzuch, ani nie był nadmiernie wzdęty...  Długo jeszcze maglowałam panią Alę pytaniami i wysysałam z niej konkretną wiedzę na temat szpitalnego życia z diagnozą...

A ona opowiadała mi (wszak przypominam, iż jest większą gadułą ode mnie ;)) o swojej życiowej, zmienionej chorobowo drodze... długiej, krętej, czasem bardzo wyboistej, ale wciąż - po tylu latach - z piękną perspektywą na przyszłość... I gdy tak rozmawiałyśmy, znów doszłam do wniosku, że podstawą jest dobre wsparcie. Cudowni mężowie, których obie mamy, rodzina, przyjaciele... To nie bez znaczenia jak pokierują nasze myśli i uczucia, jak się o nas zatroszczą, gdy będziemy leżały bez sił i mamrotały bzdury... nie każdy ma tyle szczęście, co my... Ja tam zawsze będę podkreślać, że jestem życiową szczęściarą! W każdym położeniu, w każdej sytuacji, bo ból w końcu przeminie, ale pewne sprawy będą niezmienne... no i ludzie... to oni są moim motorem i moją motywacją! Ludzie... dziękuję Wam za to :)

Wieczorem wpada jeszcze Aga i przynosi mi krople do oczu... Może ukoją to wstrętne i uciążliwe szczypanie... a potem dostaję wspaniałego sms-a od Magdy, że oto właśnie przed kilkoma godzinami na świat został zesłany kolejny aniołek - mała Marysia :) Gratulacje!! wielka, wielka radość :)

I  tak leżę w tym pasiastym łóżku, wiercę się, układam... i tak chwalę Boga za tyyyle obfitych łask, którymi mnie dziś obdarował :) i dziękuję Mu za panią Alę i za to, że pani Ania wróciła wreszcie do domu ;) i za Marysię bardzo Mu dziękuję... Znów zasypuję Go moimi opowieściami i modlitwami, a On tylko słucha i tak odpowiada..

"Moje owce słuchają mojego głosu, Ja znam je, a one idą za Mną.." [śpiew przed Ewangelią J 10, 27]

czwartek, 21 listopada 2013

Dzień, w którym straciłam wkłucie centralne...

Nic nie dzieje się bez przyczyny, a skoro otworzyłam dziś swoje oczy, skoro Bóg podarował mi kolejny dzień życia, skoro rozpoczął go już bladym świtem, bo o 4:50, to chyba musi mieć dobry powód, abym jeszcze w życiu miała coś do zrobienia i abym mogła postawić przysłowiową kropkę nad i...

No więc, jak wspomniałam, mój sen zakończył się dość nieoczekiwanie, lecz samoistnie chwilę przed wejściem młodej pielęgniarki, która bardzo cichutko i bez zapalania światła, zrobiła pani Annie zastrzyk z neupogenu. Dziś bowiem moja współlokatorka będzie miała drugie podejście do separacji i to już wczesnym rankiem, nie było więc czasu do stracenia! - pobudka leukocyty! ...choć za oknem jeszcze wisiała nocna mgła...

Około 6:30 udałam się do toalety, bo znów dostałam pojemniczek na mocz ogólny, a gdy wróciłam - pani Anna krzątała się już po sali na całego, szykując sobie śniadanie, przygotowując gazetki i picie do drogi. Nie było więc już mowy o spaniu, leżałam teraz na mym łóżku i zastanawiałam się długo - co też przyniesie ten nowy dzień...

Zaraz po śniadaniu zawitała do mnie moja pani doktor prowadząca. To był chyba najmilszy widok świata, zwłaszcza, że czułam, iż przez ostatnie dni jestem najnormalniej w świecie zaniedbywana medycznie ;)

Miałam do niej mnóstwo pytań, chciałam się dowiedzieć naraz tylu rzeczy, ale ona ze spokojem opowiadała mi po kolei, co następuje i z anielską cierpliwością wysłuchiwała moich, pełnych niepokoju rozterek natury logistycznej... ;)

Przede wszystkim uświadomiła mi, że oto zrealizowałam już wszystkie cztery czerwone chemie, tj. epirubicyny, które były dla mnie zaplanowane i tyle właśnie ich przyjęłam, nie mniej nie więcej, ale cztery i skończywszy na ostatniej dawce, która miała miejsce w zeszłym tygodniu (!)  zakończyłam pierwszy program leczenia. Po drugie - moje leukocyty od wczoraj bardzo ładnie zaczęły się namnażać, są już na całkiem przyzwoitym poziomie - tysiąca cośtam, choć jeszcze kilka dni temu szurały nisko nosem po podłodze... Po trzecie - pani doktor po przeanalizowaniu moich porannych wyników krwi, rozważy podanie trzeciej dawki chemii dodatkowej - czyli asparaginazy, bo wątroba jest na to gotowa, ino tylko tylna strona mojego ciała - dość pokiereszowana - zdoła to przetrzymać -  Ale jak przyznała "Musimy do tego podejść z rozwagą" - Ufam więc, że tak właśnie do tego podejdzie... No a po czwarte...

Pani doktor na sam koniec powiedziała z uśmiechem: "No, pani Doroto, bo my tak naprawdę to już na wylocie jesteśmy... Na początku przyszłego tygodnia myślę, że puszczę panią na kilka dni do domu..."

I wtedy oczy szeroko mi się otworzyły, a buzia pewnie zamieniła w wielkiego i żółtego banana, albo jeszcze lepiej - w kawał przekrojonego arbuza, takiego półokrągłego, czerwonego i soczystego...  Ona wyszła, a ja w osłupieniu trwałam tak sobie jeszcze dobrych parę chwil... Czy dobrze usłyszałam? ...Do domu ? ...Wyjeżdżam do domu? :))) i że niby zobaczę się z moimi dziećmi ? :))))) .. i że niby wykąpię w moim prysznicu? :)))))) ... i że będę spała w moim łóżeczku, w mojej pościeli, z moją Hanią? :))))))))))))))) i że utulę moje nowe, prawie już 4-miesięczne dziecko, którego pewnie nie poznam, a ono może również nie poznać własnej matki? ;(.... No właśnie... jak to wszystko teraz będzie...?

W pośpiechu piszę sms-a do Dominika, bo chyba z wrażenia zapiera mi dech w piersiach, w każdym razie mówienie znów sprawia mi wiele kłopotów... A potem już tylko leżę nieruchomo, choć czuję, że to i tak na nic, bo podłączona kroplówka zamiast do mojej żyły trafia wprost na moją poduszkę...

Wołam pielęgniarkę, aby sprawdziła mi to nieszczelne podłączenie, ale ona dość arogancko obchodzi się ze mną, mówiąc, że chyba mi się wydaje... Hmm...wydaje..? Przemoczone 4 chusteczki higieniczne i mokra plama na poduszce mówią same za siebie, ale nie dla pani piguły, która teraz sugeruje mi, że się... spociłam (!)

Tego jest za wiele... wołam inną pielęgniarkę, aby mnie poratowała, ale długo nie przychodzi, a okrągła blokada kroplówki (takie niebieskie kółeczko do przesuwania) niespodziewanie wysmyka się i wypada gdzieś pod łóżko.. Teraz już nie mogę zrobić nic... Pani Anna woła pospiesznie pielęgniarkę (trafia znów na tą samą, nieprzyjemną), która wpada z impetem i z wielkim nerwem w głosie pyta: "No co znowu?!".. Mówię jej, że wypadła mi blokada, a kroplówka wciąż przecieka mi bokiem szyi.. A ona mówi mi, że nie ma czasu na szukanie żadnych kółek i żebym sama ruszyła się i poszukała... no i wychodzi...

Leżę tak cała drżąca i zbolała na łóżku, resztką sił zaciskając przeźroczysty przewód, a pani Anna resztką swych sił nurkuje pod moim łóżkiem... Bardzo się dla mnie poświęca, a ja czuję ogromną wdzięczność i wściekłość zarazem... na pigułę rzecz jasna...

Wreszcie przychodzi inna pielęgniarka, ale już jest za późno... Odmoczone od wielu minut przewody po prostu wyślizgują się z mojej szyi i wkłucie centralne teraz luźno zwisa mi w połowie drogi między żyłą a szyją... Jest godzina 14:20 a ja ze łzami w oczach siedzę i wiem, że je straciłam...  Teraz następuje komisyjne wyjęcie ostatniego kabelka tkwiącego w mojej żyle, a potem założenie opatrunku w wykonaniu wspaniałej zabiegowej, pani Grażynki, która siedzi przy moim łóżku ze swym medycznym wózeczkiem i mnie oporządza... I na koniec padają z jej ust dwa słowa: "Przykro mi"...

Dochodzi godzina miłosierdzia.. Chwytam za różaniec, opuszczam oparcie łóżka i już tylko trwam na modlitwie, w nadziei, że dobry Jezus uleczy moje wszystkie rany - te fizyczne i te psychiczne, kiedy ból i rozgoryczenie mieszają się ze sobą i przytłaczają - pozostawiając milion pytań bez odpowiedzi...

A potem tradycyjnie zasypiam... Gdy się budzę - nastaje czas kolacji... Topię więc swe smutki w paczuszce zupki błyskawicznej z chińskim makaronem - tym razem ogórkowej i zagryzam kromką chleba z żółtym serem... i nawet czuję smak tego wszystkiego... cudownie... Wracam do łóżka i zagryzam to wszystko chrupkami kukurydzianymi, które stanowią dla mnie naprawdę miłą odskocznię i nieustanne wrażenie małej - lecz tak wielkiej przyjemności...

I tak się cieszę, kiedy wracając z łazienki po wieczornym prysznicu, spotykam w przelocie Beatkę, z którą wymieniam - jak w dobrym więzieniu - butelkę pół-litrowej coca-coli light na kulkę mozzarelli, która niebawem przyjedzie wraz z jej mężem z pobliskiego sklepu. Zabezpieczam tym samym jutrzejsze, dobre śniadanie i przy okazji - odrobinę dobrego nastroju, który mimowolnie roztacza się w beatkowym, sympatycznym towarzystwie...

Kiedy światło wreszcie gaśnie, polecam Bogu wszystkie moje zmęczone sprawy, szczypiące oczy i poszarpane myśli... I powierzam Mu całą siebie... Jezu, troszcz się Ty... bo tylko Ty jesteś w stanie zatroszczyć się o mnie jak nikt inny na świecie... I tylko Ty szepniesz mi na dobranoc pokrzepiające słowo psalmu na dziś...

„Bogu składaj ofiarę dziękczynną,
spełnij swoje śluby wobec Najwyższego.
I wzywaj Mnie w dniu utrapienia,
uwolnię ciebie, a ty Mnie uwielbisz”.
[Ps 50 1-2.5-6.14-15]

środa, 20 listopada 2013

Tolerancja...

"Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem, abyście szli i owoc przynosili..." [śpiew przed Ewangelią z dnia J 15,16]

Po ciężkiej nocy i nie lżejszym poranku, który zaczął się o 6 i nie został dospany - rozpoczynam kolejny dzień, z nadzieją, że tym razem będzie lepszy od poprzedniego.. Statystycznie rzecz ujmując przecież taki właśnie powinien już być...

Wczesnym rankiem, kiedy czekałam na pobranie krwi, której nikt mi dziś nie pobierał - znów uruchomiłam wielką machinę myśli, modlitwy i rozważań...  Leżałam tak i rozmyślałam, aż poczułam silną potrzebę udania się do toalety... Jeszcze dobrze nie obudzona, jeszcze nie wyschnięta po nocnych, mokrych, tych znienawidzonych reakcjach organizmu - zimnych potach, otuliłam się w ciepłą bluzę i wyruszyłam na spotkanie z bólem i koniecznością...

Po powrocie nie było już spania... Był tylko odpoczynek i zbieranie sił na podniesienie się z łóżka i udanie pod prysznic, aby zmyć z siebie czym prędzej mokre wspomnienie nocy...

Zaraz po śniadaniu zabierają panią Annę na separację komórek na kilka godzin, gdyż podobnie jak p. Ewa przygotowuje się ona do autoprzeszczepu, a do tego właśnie potrzebne są jej komórki macierzyste, które poszła naprodukować.. Mnie zaś zabierają do toalety silne potrzeby fizjologiczne i tam znów spędzam pół godziny, a kiedy wracam leżę już całkowicie wyczerpana i próbując złapać oddech - Bogu dziękuję za to, że mimo wszystko schodzi to ze mnie, a nie wypełnia brzuch i wzdyma jak u etiopskiego dziecka...

Leżę teraz na swoim łóżku, podpięta do kroplówek i z głową nieruchomo przywartą do poduszki, co chwilę sprawdzając, czy wkłucie przecieka, bo gdy rano podczas śniadania pielęgniarka podłączyła mi te wszystkie butle - znów poczułam, jak bluzka robi się mokra, a w gardle ze strachu staje cała kanapka...

Wolę już tak, znieruchomieć na kilka godzin, aby spokojnie skapnęło wszystko, co ma nakapać, niż potem chodzić w stresie do zabiegowego i co chwilę zmieniać opatrunek...

W rezultacie przesypiam jedną krew i osocze, a gdy się budzę - znów na nic nie mam sił... Trwam tak w milczeniu, w pustym pokoju, zatapiam się w swych myślach, modlitwach, by znów za chwilę zasnąć i na trochę zapomnieć o bólu...

W porze obiadu wraca pani Anna... Siadamy do wspólnego posiłku, a ona opowiada mi o tym wszystkim, o czym opowiadała z taką pasją pani Ewa, kiedy wróciła... Ale słucham jej z zapartym tchem, słucham aktywnie - zadaję pytania, jemy tak tą zupę i wspólnie przeżywamy nasze szpitalne, pogmatwane życie...

A po obiedzie razem zasypiamy... bo co tu robić, gdy ciało całe drżące odmawia współpracy, oczy szczypią od suchości, klatka piersiowa z każdym słowem zapada się do środka, ręce i nogi odrętwiałe i pozbawione czucia opadają bezwiednie i... dobrze, że dłonie zdołają jeszcze utrzymać różaniec, choć każdy koralik wydaje się być teraz szorstki i jakby kłujący...

Około 16:20 budzi nas ostre światło i jak na tę porę przystało - dźwięczny głos pielęgniarki "Mierzymy temperaturki!!" a zaraz potem wtacza się metalowy wózek z kolacją... Nie jest to jeszcze pora na jedzenie, ale zrobiony przez panią Annę błyskawiczny kisiel w kubku i podany wprost do mojego łóżka - daje kolejną lekcję pokory i utwierdza w przekonaniu, że ta kobieta, choć gaduła, wcale nie jest taka zła... Teraz razem stukamy te w nasze ceramiczne kubki i wyjadamy kawałki owoców, a słodka chwila trwa, choć wciąż osłabiona, męczę się z każdym ruchem łyżeczki do buzi...

W końcu nastaje czas kolacji... Zwlekam się resztkami sił, ale znowu nic mi nie smakuje, żuję więc kwaśny chleb z plastikowym żółtym serem i szybko nudzę się tą czynnością... Wracam do łóżka, gdzie topię swe smutki w chrupkach kukurydzianych i coli light... i trwam tak w znieruchomieniu, żeby tylko nie przeciekać, bo została mi już 'tylko' jedna kroplówka...

Jest godzina 21, za chwilę podłączą mi kolejne osocze, ale zaplanowana na dziś chemia jeszcze nie przyjeżdża... Idę więc do pielęgniarek wyjaśnić to i owo, bo w całym tym zamieszaniu z zastępstwem pani doktor - każdemu może umknąć taki detal.. Ale one skrupulatnie sprawdzają, nawet po trzy razy i mówią mi, że na dziś nie ma dla mnie rozpisanej epirubicyny... Zdejmują za to wenflon, bo choć bardzo się starałam upilnować go podczas prysznica - cały zamókł, a zresztą - zrobił się już mało potrzebny, więc znów moja lewa dłoń wraca do przyjemnego stanu normalności :)

Teraz już nic z tego nie rozumiem...  Układam się na łóżku i w głowie wertuję wszystkie daty, odtwarzam w myślach słowa pani doktor, która wspominała o sześciu podaniach chemii, albo o sześciu tygodniach w szpitalu... Miesza mi się to wszystko i mam niezły mętlik w głowie...

A późną nocą zanoszę to wszystko Bogu, oddając się Jezusowi w akcie zawierzenia i suchymi oczami, które w końcu robią się już mokre - co przynosi w jakimś stopniu ulgę - przelatuję wzrokiem modlitwa za modlitwą, które znajduje w mojej aplikacji na smartfonie... Jedna po drugiej... o uzdrowienie, o oddanie się, o uwolnienie, w ciężkim strapieniu, o pokorę, o miłość bez lęku... i płaczę w swej niedoskonałości i bólu, w mej bezsilności i udręce... i żebrzę tej łaski, bo czuję, że to jest właśnie kres mojej ludzkiej wytrzymałości... Czuję, że oto właśnie doszłam do granicy pomiędzy tym, co zdołam jeszcze udźwignąć, a tym, co już znajduje się poza moimi możliwościami... Ten zwrotny punkt. I on właśnie nastał...

Kompletnie wyczerpana i nie pamiętając jak - zasypiam lub umieram... A ty dziej się nocy, dziej...

wtorek, 19 listopada 2013

Wbrew wszystkiemu...

"Oto dzień, który Pan uczynił; radujmy się zeń i weselmy!" [psalm 118, 24] Każdego dnia dziękuję Bogu za to, że wciąż na nowo otwieram oczy i wciąż dane jest mi zacząć kolejny rozdział mojego życia... Choćby był to najtrudniejszy dzień, to gdy się skończy, znów będę o jeden do przodu, patrząc z ufnością w przyszłość, lub... skupiając się na teraźniejszości...

Poranek nie zapowiadał katastrofy... Wręcz przeciwnie  - rozpoczął się leniwie, piękną modlitwą, a potem ciepłym prysznicem... Śniadanie całkiem przyzwoite, potem zastrzyk, kroplówki... no i się zaczęło...

Poczułam nieprzyjemne przeciekanie w okolicach szyi... Już dobrze wiedziałam z czym to się wiąże, więc zatrzymałam zawory i zawołałam pielęgniarkę... Zmieniła mi opatrunek, uspokoiła, że wkłucie ma się dobrze i odblokowała zaworki raz jeszcze... Dojadałam akurat ostatnie kęsy, kiedy znów poczułam nieprzyjemną mokrość... Tym razem jednak pozwoliłam sobie dokończyć kanapkę, a zaraz potem wyruszyłam pośpiesznie do toalety... Po powrocie grzecznie usiadłam w zabiegowym i chyba podświadomie czekałam na najgorsze...

W sali czekało już na mnie osocze. Nie mogąc więc ryzykować - pielęgniarka zamontowała mi w lewą dłoń wenflon, którym puściła żółtawy składnik krwi... Zaraz po osoczu przywieźli mi krew... Ona także wchodziła do mnie przez rękę... odzwyczaiłam się od wenflonów... ale od przeciekających wkłuć też... :(


Położyłam się na łóżku i sięgnęłam po nowa książkę, którą zostawiła mi Kasia. Tytuł dość przewrotny:


Czytam od pierwszych zdań wstępu historię, tak naprawdę o sobie samej... Autorka 50 felietonów, które spisane są w formie "Lekcji na trudniejsze chwile w życiu" - bowiem w pewnym momencie zachorowała na raka i od tego czasu zupełnie inaczej patrzy na świat. Podoba mi się to jej podejście, więc czytam z zapartym tchem... Czytam, bo tylko na to sił mi starcza... Czytam i odpoczywam, bo kolejna wizyta w toalecie znów przysparza wiele bólu i cierpienia... ale Bogu dziękuję za to, że w końcu mogę się tam udać...

Obiad wcale mi nie smakuje... Mam tak poprzestawiane kubki smakowe, że nie cieszy mnie kompletnie nic.. Chleb jest kwaśny, zupa bez przypraw, a na drugie danie risotto w sosie pomidorowym, ale czy to pomidory, czy gorzki smak marchewek?... nie rozróżniam...

Wracam do czytania, a potem zasypiam, choć pani Anna tłucze się po sali. Wkładam do uszu stopery, nakrywam się szczelnie kołdrą, a gdy się budzę - czuję, że jestem cała mokra, poprzyklejana do pościeli i kompletnie bez sił... W zanadrzu tylko jedna czysta koszulka na przebranie - ten brak odwiedzin... kończą się ubrania i powoli kończy się zapas mojej nadziei... 

Nastaje czas kolacji... Długo rozważam wszystkie za i przeciw temu, co mogę, a na co miałabym szczególną dziś ochotę, czego smak poczuję, a co okaże się znów jałowym kawałkiem niczego... Aż w końcu decyduję się i wyciągam z szafki błyskawiczną zupkę amino pomidorową z tym sprasowanym, chińskim makaronem do namaczania... Ostatnio poprosiłam Agę, żeby mi coś takiego kupiła, bo poczułam straszną ochotę na właśnie taką niezdrową, acz przyjemną odskocznię...

Ta zupka to kompletna żywieniowa porażka, nawet nie czytałam jej składu, ale byłam pewna, że właśnie ona może uratować mój ostatni bastion nadziei smakowych i dostarczyć takich doznań, jakich nie dostarczyło mi dzisiaj nic, a już z pewnością żaden posiłek...

I się nie zawiodłam!! Zajadałam się wytwornym smakiem napęczniałego w pomarańczowej zalewie makaronu, rozkoszowałam nim, przeżuwając każdy kęs po pięć razy, żeby jeszcze lepiej poczuć ten aromat... Pomidory były pomidorami, a makaron tak cudownie pachniał, że to było coś naprawdę nieopisanego... Pani Anna patrzyła tylko na mnie i uśmiechała się z ukosa, a ja delektowałam się tym wszystkim i celebrowałam każdą sekundę tej przyjemności...

Przy wieczornym prysznicu spotkałam w łazience Beatkę.. Chwilę rozmawiałyśmy, pokazując sobie najbardziej zniszczone rejony naszych zrekonstruowanych przez chemię ciał... Ona odsłoniła mi swoją bliznę po cesarce, a ja jej swoje posiniaczone od zastrzyków ramiona i brzuch... Patrzyłyśmy tak na siebie przez łzy, lecz w rezultacie pocieszając się nawzajem, że przecież wszystko kiedyś przeminie i znów będziemy pięknymi kobietami, jak dawniej...

"Ty masz przecież taką ładną twarz".. "A Ty masz takie brązowe oczy..." - śmiałyśmy się w tej łazience i płakałyśmy na przemian... Wszystko będzie dobrze, wszystko się ułoży... A na początek kupimy sobie takie same piżamy, bo od poniedziałku mają być w Lidlu fajne, kolorowe i niedrogie... - postanawiamy zawrzeć wspólny pakt :)

Wracam do sali i układam się już tylko, byle jak najwygodniej, choć to bardzo trudne, bo pupa boli i nie daje o sobie zapomnieć od samego rana... Dopiero teraz włączam komputer, przeglądam otrzymane maile, wiadomości na fejsbuku, ale na twórczość własną nie mogę liczyć, bo odrętwienie opuszek palców i to nieustanne uczucie rozbicia towarzyszy mi jak cień dziś przez cały czas...

Późnym wieczorem podłączają mi jeszcze osocze, a ja co chwilę sprawdzam, czy nie przecieka... A potem rozmawiam z mężem... Słyszę odgłosy zasypiającego domu, modlącą się Hanię, oglądam nowe filmiki z dziewczynkami i wyję jak bóbr do poduszki... Jakże bardzo nie zgadzam się dziś z tym, aby nie być uczestnikiem własnego życia!...

Teraz gorycz zalewa mnie i wielka tęsknota wdziera się jak nocny złodziej... Kradnie moje wszystkie dobre myśli i nadzieje, odziera mnie z ostatnich resztek wiary w to, że jeszcze istnieję w ich świecie... Tak bardzo boli mnie moja nieobecność, tak boli ból fizyczny i tak ściskają w gardle niewypowiedziane słowa...

Przesuwam tylko pośpiesznie palcami po klawiaturze, układając nieskładne zdania na czacie, a po drugiej stronie w słuchawce koi mnie głos męża i zapewnia o nieustannej miłości i szybkim nadrobieniu straconego czasu w domu... czy mogę w to uwierzyć..?

Pani Anna już śpi, wszędzie ciemno, a ja wykrzykuję w myślach i rzucam pociski w kierunku Boga, bo nie mam dziś cierpliwości być jego grzeczną dziewczynką... Pytam Go, kiedy to się wreszcie skończy, kiedy znowu będę mogła zacząć wypełniać swoje powołanie do bycia żoną i mamą na pełen etat, a nie tylko z doskoku, na kilka dni między kolejnymi seriami chemii...

Wściekam się sama na siebie i potem tego żałuję, ale tak już dzisiaj mam - nic nie jest jak być powinno... Długo nie mogę zasnąć, myśli błądzą i plączą się, aż wreszcie film się urywa i wreszcie kończy się ten wątek dość kiepskiej produkcji...

W nocy budzę się o 2:30.. znów cała zlana potem, z głową całą mokrą, poprzyklejana do poduszki... Pęcherz pełen aż po brzegi, z ledwością dochodzę do toalety, owinięta szczelnie ogromnym kołnierzem od bluzy... Na korytarzu panuje półmrok, który rozświetla tylko nocna lampka stojąca na lodówce i taka przeszywająca cisza...

Wracam do sali, do tego samego łóżka, gdzie długo zmagam się z wysokim pulsem i rozprawiam z nieuczesanymi myślami... A potem odwracam się na drugi bok i spoglądam na moją przystań... To widok, który mam przed oczami co rano... Stworzyłam sobie niedawno taką prowizoryczną 'ramkę' i wstawiłam tam sobie to pogodne zdjęcie - Hani i Jędrka pod różowym parasolem... Ono przypomina mi o nadziei, której tak we mnie przecież mnóstwo!


To jest mój powód.  To jest mój przylądek dobrej nadziei. To jest widok, na który się czeka i do którego się tak bardzo tęskni... A moja tęsknota nosi co dzień trzy imiona - Dominik, Hania, Ala... Kiedyś pewnie o tym wszystkim zapomnę, czas uleczy wszystkie te bóle... ale teraz... trzyma mnie mocno na ziemi i nie daje już więcej powodów, aby się mazać!

poniedziałek, 18 listopada 2013

I tak w koło Macieju...

Poniedziałkowy poranek to kolejna okazja do refleksji nad upływającym czasem... Kolejna okazja do tego, aby powiedzieć sobie, że już bliżej niż dalej...:) Z takim właśnie nastawieniem rozpoczynam ten dzień, tym razem jednak bez prysznica, bo od rana z kranu leci tylko zimna woda...

Podczas rutynowego wietrzenia sal, kiedy to pacjenci siedzą wzdłuż korytarza, jak kury na grzędach ;) pada z ust pielęgniarek hasło: "Noo.. dziś poniedziałek - wskakujemy na wagę.." Faktycznie, już minął tydzień od ostatniego tego typu obrządku, a kartka znajdująca się nad archaiczną wagą mówi sama za siebie: "Ważenie pacjentów. Poniedziałek godz. 7:30"

Podchodzę pierwsza. Dość sprawnie już operuję tą machinerią, tak więc pomiar zajmuje mi tylko chwilkę... Znów kilogram mniej... Po mnie wchodzi pani Anna, której pomagam ustawić równoważniki i.. wspólnie odczytujemy wynik.. Kolejka spontanicznie zaczyna się przesuwać i teraz na wagę wchodzi starszy pan... Patrzę więc na pana i uśmiecham się do niego, a on z ufnością odwzajemnia swój uśmiech i... od tej chwili wszystko staje się jasne... zostaję na etacie 'wagowej', odciążając w pracy zabiegane pielęgniarki :)

Gdy już wszyscy byli poważeni, wracamy do przewietrzonej sali i nastaje czas śniadania... Dziś znów prawie wszystkie chwyty dozwolone! Szykuję więc apetyczne kanapeczki, a zaraz po ich zjedzeniu w drzwiach widzę twarz pani psycholog :)


Nasze spotkanie od początku jednak naznaczone jest widmem zakazu... Wszak odwiedzający wciąż nie mają prawa na przestępowanie progu sali 17... Pani M. zakłada więc pośpiesznie maseczkę, a nasza rozmowa ogranicza się jedynie do zdania niedługiej relacji z minionych dwóch tygodni... Siedzimy tak i dyskutujemy, a pani Anna raz po raz włącza się do rozmowy... Ale dziś jest jakoś inaczej... Akceptuję jej zachowanie i w zasadzie nie przeszkadza mi to wcale, zwłaszcza, gdy widzę - jak pani Annie pomaga...

Teraz jednak następuje wizyta lekarska. Pani psycholog żegna się z nami i idzie dalej, a my wraz ze współlokatorką siedzimy - każda wzorowo na swoim łóżku, w oczekiwaniu na to, co ma nam do powiedzenia pani doktor. Przede wszystkim widzimy nową twarz, a nie jak zwykle - twarz pani D. Kobieta w średnim wieku przedstawia nam się i informuje, że przez jakiś czas będzie zastępować dr prowadzącą, gdyż ta jest na zwolnieniu lekarskim bo ma chore dziecko...

Następuje krótkie badanie, a zaraz potem wywiad... Młody lekarz - asystent pani doktor osłuchuje mnie i zagląda do gardła... potem opukuje po plecach i sprawdza brzuch... Zadaję szereg pytań doktorce, żeby nieco wybadać jej poziom wiedzy o moim stanie, a ona udziela mi dość wyczerpujących odpowiedzi na temat mojej odporności i tego, że aktualnie jestem w najniższym z możliwych dołków odpornościowych, co oznacza wzmożoną samokontrolę na każdym froncie, a już na pewno na froncie zewnętrznym - czyli bezwzględny zakaz odwiedzin do potęgi entej!

Z tą świadomością i perspektywą najbliższej punkcji - nie jest mi teraz do śmiechu... Gdy tylko lekarka wychodzi - dzwonię do Dominika, aby wylać mu swe smutki wprost do jego cierpliwego ucha...

W niedługim czasie przywożą mi porcję krwi, a zaraz potem woreczek osocza.. Wszystkie kroplówki wstrzymane i znów będę się z nimi bujać aż do wieczora... Kiedy ostatnie krople 'barszczyku' kończą swe kapanie - udaję się do mikrofalówki, celem odgrzania obiadu. Tam spotykam Beatkę, która wróciła dziś na oddział. Opowiada, co tam w domu, jak jej chłopcy... czas szybko minął a ona znów tu z nami jest... Trafiła nawet do tej samej sali i na to swoje, stare łóżko pod 14-stkę...

 kolejka.. nie ma że to tamto ;)

Po obiedzie zapadam w dwugodzinną drzemkę... Udaje mi się nawet odciąć od tego zgiełku, a to za sprawą stoperów do uszu, które ostatnio przywiózł mi mój mąż :* Po drzemce urządzam kolację, a zaraz po niej dość ciekawą pogawędkę z panią Anną na temat wyższości kisielu nad naleśnikami z jabłkiem ;) Nawet się przy tym uśmiałam i muszę przyznać - chyba zaczyna nam się układać ze współlokatorką...

Wieczór upływa mi na nadrabianiu zaległości komputerowych, podglądaniu życia rodzinnego przez skype, ciepłym prysznicu (woda wróciła o 18) oraz na przyjęciu ostatniej na dziś porcji osocza...

Kolejny dzień za nami... kolejny odhaczony... i jak to zwykła mawiać wieczorami pani Anna: "I tak w koło Macieja..." ;) Ale perspektywa domu coraz bliższa... Jest więc nadzieja i jest na co czekać...:) Chwała Panu!

niedziela, 17 listopada 2013

A ja tylko jem i jem ;)

Bardzo lubię słowo Niedziela. Znów jestem po przespanej nocy i teraz spokojnie, wręcz leniwie rozpoczynam ten dzień krótką modlitwą.. Tradycyjnie jak co rano, sięgam do mojej aplikacji, po teksty z dnia... czytam i czytam, no i natrafiam...[śpiew przed Ewangelią Łk 21,28] "Nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie" - no i co w tym szczególnego? Ano jest tu zawarta ważna dla mnie obietnica... Bo gdy odczytać ostatnie słowo baaardzo dosłownie, to... by znaczyło, że dziś wreszcie nastąpi TEN dzień, w którym rozwiążą się moje toaletowe problemy, z którymi nie miałam okazji stanąć twarzą twarz już od 5 dni... ;)

Zatem prysznic, balsamowanie mumii (mam strasznie suchą skórę), suszenie włosów i takie tam... No i szykowanie śniadania! Dziś troszkę zaszalałam i aż na samą myśl o tym - chichotałam z uciechy jak dziecko :) Postanowiłam dopomóc fragmentowi z czytania i włączyć dziś do mojej diety niewielki element nabiału, którym okazała się mozzarella - zdecydowanie delikatniejsza niż żółty, tłusty ser...

Jak postanowiłam, tak też zrobiłam... Wyglądało bardzo apetycznie, nawet pani Anna się zainteresowała, ja natomiast z rozkoszą zajadałam się dziś domowym chlebem z łyżką oleju lnianego, a do tego plasterkami mozzarelli, oliwkami i ...herbatką przeczyszczającą ;) Iście italianistyczny zestaw idealny!


Po śniadaniu dostałam pierwszą dawkę osocza, oraz kroplówki i zastrzyk. Usadowiłam się wygodnie na stanowisku i odpaliłam mszę świętą z Limanowej. Krótko po jej rozpoczęciu przyjęłam Najświętszy Sakrament z rąk szafarza, który odwiedził mnie w sali... Msza z tamtego miejsca jak zwykle bardzo piękna... dziś odczytany został list pasterski, dziewczynki trochę fałszowały podczas śpiewów, ale generalnie wkręciłam się w ten klimat oczekiwania na peregrynację obrazu Jezusa Miłosiernego i razem z tamtą wspólnotą mam zamiar za tydzień uczestniczyć w tym wielkim wydarzeniu!

Po mszy odgrzewam sobie barszczyk od Asi. Jest pyszny! jeszcze tylko uszek mi do niego brakuje, albo porządnego pieroga ;) i przez moment znów czuję się jak normalny człowiek, to znaczy taki, który nie pilnuje wszystkiego, co wkłada do buzi...

A po barszczyku... nie mogąc sama w to uwierzyć.. wypełniają się słowa z dzisiejszego czytania! Pośpiesznie więc udaję się do toalety, gdzie spędzam dłuższą chwilę, jednak z dumą i satysfakcją powracam do sali, by tam wyśpiewać na głos chwałę należną Panu, który znów mnie nie zawiódł! (Pani Anna w tym czasie przyjmuje swoich gości na korytarzu).

Druga porcja barszczu następuje już w formie dożylnej, a zaraz potem znużona dotychczasowymi wydarzeniami, zasypiam z różańcem w ręku, nie doczekawszy nawet godziny 15... Błogość jednak nie trwa wiecznie, gdyż 3 litry płynów w kroplówkach robią swoje i teraz już pęcherz nakazuje mi w trybie pilnym udać się do toalety...


Kiedy z niej wracam nastaje czas kolacji... I znów, ku swojej podniebiennej uciesze - zaczynam szykowanie prawdziwej uczty dla zmysłów :) Dziś w roli głównej - naleśniki na wodzie ze szpinakiem i zielonymi oliwkami, na to plasterek żółtego sera do roztopienia w mikrofalówce, a do tego - coby bardziej pomidorowo się zrobiło - odrobina leczo, które wspaniale dopełniało smakiem całości :) Nie robiłam już zdjęć... po prostu zajadałam się tym wszystkim, a w myślach Bogu dziękowałam za Asię, za moją siostrę, za smak, za możliwość przełykania bez bólu... za tyle łaski na jednym talerzu! :)

Wieczorem razem z Dominikiem przygotowuję się, choćby tylko zdalnie, bo telefonicznie - do mszy na 18:30 w kościele p.w. Stanisława Kostki w Zielonej Górze, na którą wybierają się wszyscy najbliżsi, bo jest to kolejna msza w intencji mojego wyzdrowienia... Słyszę, jak się ubierają i jak Hania negocjuje z tatusiem każdy rękaw po kolei ;) Brzmi to dość zabawnie, a zarazem czuję tyle żalu, że nie mogę być tam razem z nimi, ubierać się do wyjścia i... modlić ze wszystkimi na mszy...

Ostatnie krople osocza kończą swe kapanie... Dochodzi godzina 22, a ja z głową pełną dobrych myśli i pięknych wspomnień czekam już tylko na tą jedną, najważniejszą rozmowę dnia... Kolejny dzień za mną, kolejny dobry dzień... Choć czasem myśli nachodzą mnie tęskne, bo jak zdołałam podsumować - to już piąty, wrocławski tydzień za nami... to jednak perspektywa końca już niedaleka... 17 dzień listopada odhaczony w kalendarzu... W planach jeszcze dwie czerwone chemie (20.11 i 27.11), w tym tygodniu czeka mnie też punkcja, asparaginaza - killerka i co jeszcze - tego nie wiem...

Jedno jest pewne.. gdy wypowiadam codziennie słowa zawierzenia Jezusowi "Jezu, ufam Tobie, Jezu, troszcz się Ty" - wiem, że razem poradzimy! Wiem, że nie będę z tym wszystkim sama... wiem, że jest ze mną cała armia modlących - wspierających, która szturmuje nieustannie niebo! Od jakiegoś czasu "lecą" też dwie nowenny Pompejańskie w mojej intencji... Dziękuję Wam Kochani za to, że nie pozwalacie Bogu zapomnieć o mnie ;) To ogromna siła, która dźwiga mnie, gdy po ludzku wszystko wydaje się do niczego... I z tą piękna myślą, pozostając w cudownym nastroju, polecam Was wszystkich, w mej wieczornej, może troszkę przegadanej ;) rozmowie z Wszechmogącym...

sobota, 16 listopada 2013

Odwiedziny...

Dzień dobry bardzo! :) to będzie naprawdę piękny dzień! Już teraz mam co do niego dobre przeczucie, a jest dopiero godzina 7:45.. Po przespanej nocy i dospanym poranku, leżę sobie teraz tak leniwie, próbując się w jakiś sposób pomodlić, coby za dużo Bogu nie nagadać, a jednak coś tam przemycić..;)

Poranny prysznic dodaje mi tylko energii, potem śniadanie - wcale nie takie już lekkie, odważyłam się bowiem na kanapkę z szynką i ciemnymi oliwkami... no i do tego herbata z rumianku, wyłącznie dla uspokojenia sumienia ;)

Po całym kroplówkowo - zastrzykowym obrządku wskakuję do łóżka, by oddać się lekturze ostatnich rozdziałów książki, którą będę chciała przekazać od razu Dominikowi, gdy tylko przyjedzie.. a z tego, co wiem... to jest już w drodze! :) i to jest prawdziwy powód mojego szczęścia w dniu dzisiejszym...

Nareszcie zjawia się w drzwiach! Wnosi te wszystkie pakunki, wody mineralne, czyste ubrania i rzecz jasna - jedzenie :) Chodzi tak na trzy kursy do samochodu, a mi serce rośnie gdy tak na niego patrzę, jak się uroczo krząta :) Jeszcze tylko jedna, ostatnia kroplówka kończy swe kapanie i ... jestem uwolniona! Teraz możemy zjeść z mężem obiad we dwoje ;) Stawiam mu spaghetii z colą i jest naprawdę cudownie :))

Taka wizyta smakuje troszkę jak zakazany owoc, gdyż na drzwiach od wtorku niezmiennie wisi kartka zakazująca wchodzenie do sali kogokolwiek obcego, poza personelem, a tu... taki wyjątek :) Celebrujemy więc te wspólne chwile trzymając się za rękę, a mój pomysłowy mąż - wynalazca świetnie radzi sobie nawet w ekstremalnych sytuacjach ;)

słomka może niezbyt widoczna, ale okazała się bardzo pomocna :)

A potem znów przychodzi ten moment, w którym musimy powiedzieć sobie "do następnego".. nie wiedząc nigdy, kiedy ten następny raz nastąpi...

Gdy Dominik wychodzi, przeglądam wszystkie nowe filmy i zdjęcia z dziewczynkami. Upajam się tym widokiem jeszcze długo w noc.. One tak rosną, zwłaszcza Ala, po której widać każdą zmianę i każdą nową umiejętność.. jest taka mądra! Albo Hania... iskra boża :)

Późnym wieczorem przywożą mi drugą porcję osocza i tak spędzam czas, podpięta do żółtego worka, rozmawiając przez telefon z Dominikiem, z którym wciąż jeszcze nie mogę się mentalnie rozstać... Podsłuchuję troszkę imprezę urodzinową u cioci Pati, na którą właśnie wszedł.. Słyszę też głos Hani, która od pierwszych chwil, gdy tylko go widzi, mówi: "Tatusiu, tęskniłam dziś za Tobą, wiesz?..."

Słysząc takie słowa, za każdym razem czuję, jak wielkie to dla niej poświęcenie, "oddać tatusia" na jeden dzień, żeby mógł się ze mną zobaczyć... Za każdym razem mam te niezmienne wyrzuty sumienia, że kiedy ja jestem szczęśliwa - ona chodzi smutna... I za każdym razem, kiedy Dominik ode mnie odjeżdża, poniekąd cieszę się, że wreszcie do niej wróci i zobaczy na jej twarzy ten piękny, acz stęskniony uśmiech...
 
I tylko Bóg jeden wie, co w swoim serduszku nosi takie małe dziecko... Ja Bogu dziś dziękuję za wielki dar, który do mnie przyjechał i swoją obecnością uświęcił ten szpitalny, zwykły dzień... Za obfitość łaski dobrego samopoczucia... Mam Mu tyle do powiedzenia... ale nie będę Go już dłużej zagadywać... Sen skutecznie odbiera mi tę możliwość...

piątek, 15 listopada 2013

Nowa nadzieja

Pobudką o 6:00 witam ten nowy, piękny dzień... a dlaczego piękny? Ano znów znajdzie się wiele powodów, by tak właśnie móc go podsumować... ale zacznijmy od tego, że podczas wczesno-porannych czynności tradycyjnych, widzę twarze mojej ulubionej ekipy Ela&Kasia :) One nawet pobudkę robią o 6:00, a nie jak reszta pielęgniarek o 5:40 i choćby za to mają u mnie na dzień dobry wielki plusik!

Z uśmiechem na twarzy próbuję jeszcze dospać, ale moje myśli bardzo rześko kotłują się po niebolącej i pracującej dość już sprawnie, jak na tę godzinę, mojej własnej głowie... O co chodzi? Co się ze mną dzieje?... Nachodzą mnie teraz najróżniejsze myśli... "W co ja się ubiorę na Boże Narodzenie, kiedy już będę je spędzała w domu, z rodziną?", albo... "Jakiego tableta kupić pod choinkę Hani, żeby wreszcie odczepiła się od telefonu taty, kiedy rano, po przebudzeniu chce oglądać bajki...?" ;) W końcu postanawiam stawić kres temu chaosowi i... odpalam w telefonie aplikację z czytaniami z dnia...

Czytam pierwsze zdanie i... dobrze, że pani Anna wyszła do toalety, bo w jednej chwili wybucham radosnym śmiechem... to dobre, myślę sobie... "Głupi już z natury są wszyscy ludzie, którzy nie poznali Boga..." zapowiada się ciekawie... czytam więc dalej...

"...z dóbr widzialnych nie zdołali poznać Tego, który jest, patrząc na dzieła nie poznali Twórcy, lecz ogień, wiatr, powietrze chyże, gwiazdy dokoła, wodę burzliwą lub światła niebieskie uznali za bóstwa, które rządzą światem. Jeśli urzeczeni ich pięknem wzięli je za bóstwa - winni byli poznać, o ile wspanialszy jest ich Władca, stworzył je bowiem Twórca piękności; a jeśli ich moc i działanie wprawiły ich w podziw - winni byli z nich poznać, o ile jest potężniejszy Ten, kto je uczynił. Bo z wielkości i piękna stworzeń poznaje się przez podobieństwo ich Stwórcę. Ci jednak na mniejszą zasługują naganę, bo wprawdzie błądzą, ale Boga szukają i pragną Go znaleźć. Obracają się wśród Jego dzieł, badają, i ulegają pozorom, bo piękne to, na co patrzą. Ale i oni nie są bez winy: jeśli się bowiem zdobyli na tyle wiedzy, by móc ogarnąć wszechświat - jakże nie mogli rychlej znaleźć jego Pana?" [Mdr 13, 1-9]

Przepiękny fragment z Księgi Mądrości, który oddaje całą kwintesencję naszych bezsensownych dialogów z panią ciepłolubną, albo stanowi nieustanne podsumowanie rozmów z panią psycholog, z którą zawsze dochodzimy do wniosku, o ile prostsze byłoby życie wielu ludzi, gdyby zechcieli otworzyć się na obecność i działanie Boga... Gdyby tylko dopuścili Go do głosu...

Leżę tak i czytam, czytam tak i rozważam... Dziś mam jeszcze bardziej sprzyjające warunki do kontemplacji, gdyż oto mam przed sobą widok ogromnego, gotyckiego okna z budzącym się powoli niebem, które wciąż jeszcze pozostaje w odcieniach szarości i błękitu... Tej nocy moja poduszka, a wraz z nią i moja głowa powędrowały na drugą stronę łóżka, gdyż wiejący od okna wiatr uniemożliwiał zasypianie...

Patrząc tak na chudą akację, na którą raz po raz przylatują i odlatują jakieś ptaki - oddaję się modlitwie, polecam Panu wszystkie te osoby, rodziny, sytuacje, trudne sprawy... aż w końcu, po tych wyliczankach dochodzę do wniosku, że Bóg i tak dobrze wie co chcę Mu powiedzieć, kogo przedstawić... i wtedy słyszę w mojej głowie fragment z Ewangelii Św. Mateusza (aż muszę go pilnie odszukać w mojej aplikacji), który upomina: "Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi jak poganie. Oni myślą, że przez wzgląd na swe wielomówstwo będą wysłuchani. Nie bądźcie podobni do nich! Albowiem wie Ojciec Wasz, czego Wam potrzeba, wpierw, zanim Go poprosicie. Wy zatem tak się módlcie: Ojcze nasz, który jesteś w niebie (...)" [Mt 6, 7-9]

I tak mi wtedy wstyd przed Bogiem, że tego wcześniej nie odkryłam ;) Teraz ja słucham, a Bóg do mnie przemawia z swej wysokości... i nawet wiewiórkę mi posyła i jemiołuszkę... i promień porannego słońca spomiędzy mgły...

Dochodzi godzina 8... poważnie! Przeleżałam właśnie 120 minut, które świadomie ofiarowałam Bogu... aż boję się, co z tego będzie...;) Doświadczenia w tym zakresie miewałam różne, ale mimo wszystko i wbrew wszelkiej zdawać by się mogło - logice - postanawiam Mu zaufać - "Troszcz się Ty" - powtarzam jak mantrę przesłanie z Aktu Oddania się Jezusowi i zaczynam zbierać rzeczy pod prysznic...

Ot, jaki dobry wpływ ma na mnie pani Anna - codzienna mobilizacja prysznicowa! ;) albo... ogromna radość z kondycji, która mi na to po prostu pozwala...

Po powrocie zabieram sie za przygotowywanie lekkiego śniadania, podczas którego pani Anna zastrzela mnie pytaniem: "Wierzy pani w sny?". "Nie" - odpowiadam krótko i rzeczowo, mając nadzieję na ucięcie tematu, ale ona przecież tak łatwo się nie poddaje... "Bo mi się dzisiaj śniło, że grzązłam w bardzo rzadkim... (widać usilnie szuka w głowie odpowiedniego słowa) ..w bardzo rzadkiej, no kupie... i tak szłam... a potem mi się śniła taka zmarła już sąsiadka, której dawno nie widziałam... i tak się zastanawiam teraz, bo ponoć niedobrze, jak się śnią zmarli, ale też niedobrze, jakby ta kupa była taka wie pani, gęsta.. więc lepiej, że może tak..." - co to w ogóle za monolog ?! zachodziłam w głowę, jednak dalej niewzruszenie przegryzałam moją kromkę z dżemem, zastanawiając się przez moment, czy on jest gęsty, czy rzadki...;)

Zaraz po zjedzeniu śniadania odwiedza nas pani doktor prowadząca. Bada mnie i oto, co następuje: ze względu na krwawe żniwo, które zbieram po asparaginazie - zostaje ona wstrzymana do odwołania (w końcu zatrzymało się na dwóch podaniach) i do wyleczenia wszelkich związanych z tym dolegliwości. Po drugie: nadal jestem wyzerowana, moje leukocyty leniwie reagują na neupogen, więc i odwiedziny w dalszym ciągu wstrzymane... Jest jednak coś, o czym wspomina na zakończenie.. niby to od niechcenia, niby bez wzruszenia rzuca przez ramię na odchodne... "Ale tak jutro, czy pojutrze myślę, jakaś jedna osoba, na przykład mąż w masce, może do pani zajrzeć"...

I TO była informacja, na którą podświadomie bardzo czekałam! ...i która wprawiła mnie w naprawdę dobry nastrój! :) Piszę od razu sms-a do Dominika i w głowie przerzucam tony potrzebnych rzeczy, niezbędnych drobiazgów i koniecznych zakupów... i twarz Dominika też mi śmiga co jakiś czas.. tak bardzo się cieszę!

Do sali zajrzała Agata - czyżby dziś był ten szczęśliwy dzień, w którym wstanę z łóżka i troszeczkę poćwiczę? Decyduję się na zestaw basic, bo choć siły w miarę odzyskałam, to nie będę tak chojraczyć, zwłaszcza, że gdy tylko siadamy na krzesełku, odczuwam dyskomfort moich czterech liter...

Po ćwiczeniach moja forma wymaga lekkiego odpoczynku, jednak nie to niepokoi mnie tak bardzo.. Zauważam bowiem, że mój opatrunek z wkłuciem centralnym zaczyna przeciekać... Kapie mi dołem jakaś woda... Szybkim ruchem kciuka wstrzymuję pokrętła obu kroplówek i z przerażeniem wybiegam do zabiegowego...

Tam pielęgniarka przygląda mi się uważnie i temu mojemu przeciekającemu opatrunkowi ze zdziwieniem, a ja jak nakręcona powtarzam w kółko, że więcej tam nie pójdę, do tych anestezjologów wstrętnych, co robią ludziom krzywdę w szyję... Na szczęście wszystko dobrze się kończy... pani Ela odwija plaster, a ja drążącym głosem pytam: "Mamy je? Jeszcze tam siedzi?"... "Tak, wkłucie siedzi na swoim miejscu, ale nie trzyma się już na żadnym szwie i musisz na nie uważać, jeśli go nie chcesz stracić" - uspokaja a zarazem podnosi ciśnienie miła pielęgniarka... Tak, wiem, że muszę go strzec... i robię to jak oka w głowie, albo nawet jeszcze troskliwiej, jednak po historii, jaką dzisiaj usłyszałam od Mateusza - lekko mnie zmroziło, gdy na bluzce zobaczyłam mokre plamy sterofundinu...

Wyobraźcie sobie, że chłopak leżąc, jak co czwartek podpięty pod oranżadę, w towarzystwie dwóch pań doktor i jednej pielęgniarki, które stały nad nim i uroczo rozmawiały, skończywszy akurat wizytę, nagle poczuł niewytłumaczalną mokrość w okolicach swej poduszki... I gdy tylko zorientował się, że to nie jego ślina, ani nic z tych rzeczy - było już za późno... Jego wkłucie centralne wysunęło się samoistnie z szyi i tym sposobem epirubicyna dostała się wszędzie (pod opatrunek, na koszulkę, na poduszkę), tylko nie do miejsca swojego przeznaczenia - czyli do żyły!

No i musiał iść wczoraj jeszcze raz na zakładanie tego całego wkłucia, ale widać nie zrobiło to na nim większego wrażenia, jak to, że martwił się, jak oni teraz odmierzą dawkę tej rozlanej chemii i jak ją pozbierają, żeby mu ją wlać z powrotem... Rany! niektórzy ludzie to dopiero mają problemy...;)

Powoli uspokajałam się... leżałam teraz na łóżku, głęboko oddychałam i czułam, jak ucisk w klatce piersiowej powoli odpuszcza... Wiele niepotrzebnych nerwów kosztowała mnie ta cała akcja z nieszczelną kroplówką, zmianą opatrunku, a potem jeszcze pilnowaniem go na każdym kroku, coby nie stracić za wcześnie zdobytego cudem plastra z żelem (!!), który ma wystarczyć na 7 dni, bo jest z antybiotykiem i tym fajnym, przeźroczystym 'okienkiem' przez które widać całą tą wbitą rurkę, której właśnie mam pilnować...

Dziś na obiad jeździ barszcz... pachnie nim na całym korytarzu, a ja akurat wracam z zabiegowego i dość konkretnie zdesperowana, poczynam robić w głowie skomplikowane obliczenia matematyczne, czy to jest już ten dzień, abym go mogła zjeść, czy jeszcze mam odczekać... Bo skoro asparaginazy nie było, a epirubicyna była w środę, to jeśli dziś jest piątek, to... "Aaa.. zapytam jeszcze pielęgniarki ;)" - stwierdziłam przed sobą i swoim sumieniem.. Przechodziła akurat tamtędy taka miła pani Ala, którą wnet zagadnęłam, a ona spojrzawszy na mnie - odpowiedziała..."Aaaa..tak troszkę chyba możesz". To mi wystarczyło! Zresztą i tak, jak jest ten dobry barszcz na obiad, to nigdy dużo go nie dają, bo i niewiele go jest wtedy do podziału...

Rozkoszowałam się smakiem gorącego barszczu, mruczałam sobie nawet pod nosem z zadowolenia, a mogłam sobie na to wszystko pozwolić, gdyż pani Anna w tym czasie miała gości i siedziała z nimi przy stoliku, na korytarzu... i jak się potem okazało... wsuwała kupne pierogi z pobliskiego baru ;)

Drugie danie zostawiłam sobie na inny raz, coby nie obciążać zbytnio tych moich jelit, ale od kiedy z nimi nie rozmawiam (tj. od przedwczoraj) - to o dziwo one także nie robią tego ze mną... i wreszcie mamy jakiś consensus! :) Bo ani one, ani ja się po prostu nie odzywamy!

O 15:00 tradycyjnie już koronka i po raz kolejny akt oddania się Jezusowi... "Troszcz się Ty"...powtarzane w chwilach słabości, albo strachu, jak wtedy, gdy siedziałam cała przerażona w zabiegowym, czekając na zmianę opatrunku... "Troszcz się Ty"...powiedziałam wtedy do Jezusa i momentalnie się uspokoiłam... A potem okazało się, że wszystko skończyło się dobrze...

Wieczór spędzam na przyjęciu kolejnego woreczka z osoczem, piciu dużych ilości wody i chodzeniu do toalety za potrzebą... Ale to chodzenie sprawia mi dziś tyle radości!...Chodzę tak więc i chodzę i choć tak za bardzo przecież nie mogę wypuszczać się pośród ludzi, bo skoro wisi kartka 'zakaz odwiedzin' - to oznacza to, że moja odporność nie idzie ze mną do toalety, lub na korytarz, a wręcz przeciwnie - narażam się na niepotrzebny kontakt z bakteriami...

Jednak ta świadomość, że wciąż jestem 'na chodzie' dodaje mi skrzydeł i nieustannego poczucia, że wciąż zwycięstwo jest po naszej stronie! A my wciąż jesteśmy w grze...

No i jak inaczej mogę podsumować ten piękny dzień, jeśli nie jako kolejny dowód na to, że dobry Bóg nie kłamie... Postawił mnie dziś na nogi, dał nadzieję na odwiedziny, oddalił wszelki ból, ucisk i cierpienie... Zapewnił o swej nieustannej pomocy, przytulił w chwili zwątpienia, nie pozwolił na strach i nawet dał barszcz na obiad...

Teraz, kiedy wszędzie ciemno, a ja staram się szybciutko jeszcze dodać tą notkę na bloga, myśli moje powoli odfruwają pod gotyckie sklepienia.. Tęsknię już, by wypowiedzieć całe moje ogromne dziękczynienie i mrucząc pod nosem niebiańskie kołysanki, pozwolić odpłynąć tym chaotycznym myślom, troskom, sprawom, o których Dobry Bóg i tak już wie, zanim zdążę sformułować je w pobożne życzenia... I tak jest dobrze, tak może zostać... :) Dobranoc Basiu :*