Od rana u mnie trwa pakowanie, nie uwierzycie... zmieściłam się w 4 reklamówki... Nawet nie ruszałam mojej walizki... Walizka wypakowana po brzegi akcesoriami, które i tak zostają w szpitalu - trafiła pod łóżko do Beatki na przechowanie...
Dominik już w drodze... a ja praktycznie przygotowana do wyjścia - czekam już tylko na panią doktor i na wypis - najważniejszy dziś dokument świata... W końcu przychodzi - wręcza zadrukowaną drobnym maczkiem kartkę A4 i omawia co następuje... Żeby pacjentka podczas pobytu w domu prowadziła 'oszczędny tryb życia' albo żeby się 'nie przemęczała' - takie smaczki, które od razu w myślach wyśmiewam ;)
A kiedy już wysłuchałam pani doktor, wtedy ja zaczęłam zasypywać ją swoimi pytaniami, głównie dotyczącymi jedzenia na wolności... Dowiedziałam się kilku fajnych rzeczy, dostałam np. legalne przyzwolenie na ketchup, kawę z mlekiem, frytki pieczone w piekarniku, albo domową pizzę z pieczarkami... Inne produkty - niestety, jak np. surowe warzywa i owoce - mimo wszystko muszą pójść w odstawkę, podobnie jak kapusta... broń Boże w żadnej formie... albo moje wymarzone konserwowe pieczareczki, czy ogóreczki... nie dla psa kiełbasa :/
Kiedy rozwiewam już wszelkie wątpliwości - puszczam p.D wolno, a ona życzy mi udanego pobytu w domu i na odchodne prosi: "Tylko naprawdę proszę o siebie dbać, żeby pani do nas wróciła w dobrym stanie, żebyśmy mogli od razu ruszyć z dalszym leczeniem :) Do widzenia Pani Doroto, do zobaczenia!"... Lubię tą moją panią doktor :) Powrót zaplanowany na poniedziałek, 09.12...
No, to jeszcze tylko pożegnanie z Beatką i w drogę!... Wyjechaliśmy wreszcie spod kliniki... Ostatni raz byłam na dworze bardzo dawno temu, teraz już mam na sobie płaszcz zimowy i czapkę, gruby szal i rękawiczki... Jedziemy, a ja czuję, jakbym trafiła szóstkę w totolotka... Jakbym wygrała na loterii co najmniej nagrodę główną!... Jedziemy i jest wspaniale :)
Gdy wchodzę do domu, do przedpokoju - od samego progu rozczula mnie widok wiszących, malutkich kurteczek, które znów zapewniają mnie, że w tym domu mieszkają małe dzieci, moje dzieci!... No i ten zapach... mojego królestwa, niezmiennie najulubieńszy zapach świata!
Chwilowo jesteśmy z Dominikiem sami, gdyż Alunia właśnie zjeżdża z ciocią Gosią ze spaceru, a Haneczka jeszcze jest u moich rodziców, do odebrania... Do domu wjeżdża wózeczek z Alunią, a Dominik w tym czasie jedzie po Hanię... Zaglądam do wózka, otwierają się małe, błękitne oczka... Oczka uśmiechają się do mnie, podobnie jak buźka Ali, kiedy słyszy moje pierwsze słowa... To wspaniałe uczucie... poznała mamusię... a przynajmniej dobrze się maskuje, próbując przypomnieć sobie - co to za przyjazna twarz do niej tak nawija i nawija...
W końcu przyjeżdża Hania... Trochę to trwało, w międzyczasie trafiło mi się nawet karmienie Aluni... Jestem w domu sama, robię to po raz pierwszy, nieudolnie napełniając butelkę jakimś beżowym proszkiem i wodą... Ale dziecko się najada, a ja puchnę z dumy, że tak sprawnie mi poszło, jak na pierwszy raz i to bez uprzedniego przygotowania!
Hania, wchodząc do domu wydaje mi się taka duża.. zwłaszcza w tej kurteczce i czapeczce, wszystko takie nowe, nieznane mi jeszcze... Nasz 2,5-latek wbiega do dużego pokoju, gdzie na macie odpoczywa Alunia... Pokazuje mi swoje nowe puzzle i zabiera się za układanie ich, a ja mam wrażenie, że właśnie rozmawiam z 4-latkiem, bo buzia się jej nie zamyka, a zasób słownictwa przez ostatnie 2 miesiące rozszerzył się jej niesamowicie! ...o co najmniej 10 000 słów ;)
Chwilę potem, gdy całe 30 elementów w kilka minut zostaje ułożone - Hania zauważa stojący przy komodzie prezent... Podbiega do niego i wyjmuje śliczną suknię, którą każe sobie od razu założyć... i po zaakceptowaniu jej w lustrze, oznajmia z zachwytem w głosie: "Ona jest doskonała!
"Mamusiu, chcesz obejrzeć ze mną Rio?" - pyta Hania, a ja już wiem, z czym to się wiąże, bo słyszałam, że bajeczka jest w domu na tapecie od całkiem niedawna i wciąż pozostaje na fali... Obfituje zaś w wiele muzycznych tematów, przewija się tu sporo chwytliwych piosenek, gorące rytmy samby zapraszają wprost do poruszania się w takt muzyki...
Hania widzę ma już opanowany cały układ taneczny - bioderka, młynki rączkami, krok dostawny z nóżki na nóżkę.. Teraz mamusia podpatruje swoją małą tancereczkę i chłonie każdy ruch, coby nie wypaść z obiegu i dotrzymać kroku Hańci... Co z tego, że nogi mam miękkie, że ledwo się na nich trzymam... Hania zdecydowanie dodaje mi energii!... Tańczę z nią bardzo ochoczo i ta muzyka... jest niesamowita!
Pierwszy wieczór i pierwsza noc.. Modlitwa rodzinna, a potem wspólne usypianki... Hania przytulona do mnie maksymalnie pyta: "A ładnie się Hania modliła?" - "Ślicznie córeczko, znasz już tyle modlitw, wspaniale!" - odpowiadam... Po chwili ciszy Hania zadaje kolejne pytanie: "A Ty mamusiu jesteś już zdrowa?"... Acha... to o tym myślała Twoja mała główka... Dobrze, że światło było zgaszone, przynajmniej łzy spływające strumieniami po policzkach - lepiej się kamuflowały ... Odpowiadam jej: "Nie, Kochanie, mamusia jeszcze nie wyzdrowiała, ale jestem tu teraz z Tobą i rano, jak się obudzisz też z Tobą będę, bo bardzo Cię kocham"... Hania zasnęła w moich ramionach, a potem budząc się co pół godziny, co godzinę pytała mnie raz po raz: "Jesteś mamusiu?" albo po prostu wyznawała: "Kocham Cię mamusiu, wiesz?" Ech... nieważne, że noc nieprzespana, wszystko to było takie budujące i rozczulające... nic innego wtedy nie miało znaczenia...
Tak mijały dni... rodzinna sielanka, nieustanne tańce (do piosenek z "Rio" albo w bardziej romantycznym stylu do "Gnomeo i Julii") ...taki powrót do normalności.. Powoli coraz odważniej sięgałam po nowe potrawy i smaki... Domowej roboty pizza z pieczarkami, pieczone w piekarniku frytki, chipsy 'prosto z pieca' i nieustanne porządkowanie... wszystkiego, co wpadało mi w ręce... W kilka wieczorów odgruzowałam wreszcie moją ukochaną kuchnię! Uwielbiam to miejsce :) Wszystko, co robiłam - sprawiało mi niesamowitą radochę, nie czułam nad sobą żadnego przymusu, żadnej presji... Potem przeglądanie miliona kartonów z za małymi/za dużymi ubrankami dziewczynek i znów ta sama radość i satysfakcja z opisanych równiutko pudełek i poukładanych 'na swoim miejscu' :)
Przez cały ten czas czułam, jakbym nawet nie wychodziła z domu, a te dwa miesiące spędzone w szpitalu zatarły się i szybko odeszły w niepamięć...
Dziewczynki wreszcie miały mamę w domu, a ja wreszcie miałam na wyciągnięcie ręki moje córeczki... Starałam się być w ciągu dnia cała dla nich, dopiero wieczorami, kiedy obie spały - włączał mi się tryb buszownika - porządkowacza ;) Chłonęłam każdą chwilę spędzaną z córeczkami i z mężem, nocne Polaków rozmowy, wszystko takie wytęsknione, a zarazem takie 'normalne' - jak niegdyś...
Hania zaskakiwała nas swoją dojrzałością, raczyła genialnymi tekstami, rozczulała miłosnymi wyznaniami i przytulankami... no i zachęcała nieustannie do wspólnych tańców i zabawy... Ala z kolei ze swym promiennym uśmiechem i radosnymi 'skrzekami' sprawiała, że moje matczyne serce rosło... Kiedy ją karmiłam, przewijałam i obcałowywałam delikatną pupcię i nóżki... Załapałam się nawet na pierwsze karmienie Aluni słoiczkiem z marchewką w ramach rozszerzania diety naszego prawie 5-cio miesięcznego dzidziusia! Jak nam to wyszło? Alicja była oczarowana, mamusia chyba jeszcze bardziej, a Hania i tatuś biegali wokół nas z aparatami i telefonami, uwieczniając tę wiekopomną chwilę na zdjęciach :))
Radosny czas kąpieli - Ali, potem Hani, no i rytuał usypiania... Modlitwa, świeczka i bajeczka... Takie to wszystko oczywiste, powszechne i... normalne, a jednak... cieszyło mnie i sprawiało niesamowitą frajdę i satysfakcję...
Wytęskniona twórczość plastyczna Hani z mamusią, wspólne robienie lampionu adwentowego na roraty z tatusiem, albo niezapomniane, cudowne i nasze poranki... Wszystko, co do tej pory robiliśmy ot tak, po prostu... dziś nabierało zupełnie innego wymiaru... Godziny bowiem były policzone, a dni uciekały jak szalone...
Jak tu zachować w pamięci te wszystkie chwile i zatrzymać na jak najdłużej te ich radosne uśmiechy?...
Kiedy w poniedziałek, 9 grudnia zadzwoniłam jeszcze przed ósmą do szpitala i usłyszałam, że jest dla mnie miejsce i że czeka na mnie łóżko na oddziale B... nie wierzyłam własnym uszom... Nawet nie byłam spakowana, nie nastawiałam się na tak szybki powrót, wszak nie raz słyszałam, że na miejsce, choć termin wyznaczony - czekało się nawet od kilku dni - do kilku tygodni...
Wyjęłam z szafy torbę i zaczęłam wkładać do niej wszystkie piżamy i potrzebne rzeczy... Hania widząc to zapytała z wielkim entuzjazmem: "Dokąd jedziemy mamusiu?"... Wtedy odłożywszy na bok całe to pakowanie, kucnęłam do niej przy łóżku i powiedziałam (choć lekko nie było), że mamusia musi wrócić dziś do szpitala, bo jeszcze nie jest zdrowa, ale że wrócę do niej, bo bardzo ją kocham... "Zaraz przyjedzie do Ciebie babcia z dziadkiem, a tatuś, jak tylko mnie odwiezie, to wróci do Was na kolację" - dusiło mnie strasznie w gardle, ale twarda byłam... Na co moja - jeszcze twardsza Hania - rozładowała sytuację mówiąc: "Babcia? to świetnie!" nawet się skubana nie zająknęła... Nie uroniła żadnej łezki...
Teraz poszłam do dużego pokoju, do Aluni... Była na rękach u kogoś... nie pamiętam, bo gdy tylko pochyliłam się nad nią, a ona uraczyła mnie swoim rozkosznym uśmiechem - tym od ucha do ucha - łzy spłynęły mi strumieniem i niewiele zdołałam wtedy z siebie wykrztusić... Ale w rezultacie wypowiedziałam nawet dość składne zdanie, a ponieważ czas nas gonił dość konkretnie (musieliśmy stawić się w szpitalu do godziny 12:00), nie dane mi było dłużej rozczulać się nad córeczkami...
"Nawet, jeśli nie będzie mamusi dość długo w domku, to pamiętajcie, że bardzo za Wami tęsknię, bardzo Was kocham i jak tylko będę mogła, to do Was wrócę... obiecuję kochane moje córeczki... wrócę!" - powiedziałam na pożegnanie moim dzielnym dziewczynkom... Dzielne były jak cholera... tylko ich mama taka jakaś porozklejana i rozbita, choć starała się po sobie tego nie dać poznać...
Podróż do Wrocławia znów była drogą do piekła... Choć tym razem jechała z nami moja siostra (aby oddać krew pod kątem zgodności materiału, jakoby potencjalnego dawcy szpiku dla mnie), to jednak wzruszenie i duszenie w gardle brało momentami górę i ryczałam jak bóbr, choć przyznam, że... tym razem było mi jakby odrobinę lżej... Niewytłumaczalne to za bardzo, ale ich siła... Dawała teraz niesamowitą siłę mi... Widziałam w ich małych oczkach takie zrozumienie i pomimo bólu, który również ze mną współdzieliły, na bank... - były pełne ufności, wiary, spokoju i czego jeszcze?...nieprawdopodobnej miłości... tak mi teraz potrzebnej...