piątek, 30 maja 2014

Oczekiwanie trwa...

Dziś mijają dwa tygodnie, odkąd jestem w domu. Wciąż czekam na ten ważny telefon ze szpitala, który wezwie mnie na oddział przeszczepowy - mam nadzieję... Lekarz powiedział, że nastąpi to za jakieś 2-3 (max.4) tygodnie. A tymczasem w domu... mmm... w domu - małymi kroczkami spełniamy po kolei wszystkie nasze marzenia - i świetnie nam to idzie!... :) - fotorelacja wkrótce.

Zapraszam wszystkich również na mszę św. w mojej intencji, która odbędzie się 7 czerwca o 18:00  kościele p.w. Ducha Świętego i jednocześnie przepraszam wszystkich tych, do których nie dotarła wiadomość o odwołaniu poprzedniej, z 21 maja.

Za nami kolejny piękny, acz wyczerpujący dzień. Moja nowenna trwa, a ja trwam na niej, choć lekko wcale nie jest, a omodlić trzeba wszystko dokładnie i się nie poddać;) Życzę dobrej nocy/ dobrego dnia i do następnego!

piątek, 16 maja 2014

Zwijam się stąd...

Dzień rozpoczął się od pobrania krwi o 5:45, a następnie różańca o 6:30, jednak zaraz po nim zakopałam się ponownie w kołdrę i to po same uszy, aby dospać jeszcze godzinkę... Obudził mnie wyjątkowy ruch na korytarzu... Dziś wychodzę do domu! Czyżby wszyscy już o tym wiedzieli i z tego powodu było to całe zamieszanie?

Pielęgniarki uwijały się jak pszczółki, a wszystko to z powodu wizyty profesora, która nie odbyła się wczoraj... Za chwilę miał się pojawić na oddziale, wybiegłam więc szybko do łazienki, aby chociaż zdążyć umyć zęby przed jego przyjściem ;)

Dzisiaj był sam, jedynie w asyście mojego lekarza, doktora D... Zbadał mnie i od razu przeszedł do sedna: "Widocznie ten dawca nie był dla pani odpowiedni"... Po wizycie zjadłam śniadanie i tak naprawdę nic się szczególnego potem nie działo, aż do godziny 14:35, kiedy to przyszedł pan doktor z wypisem i opowiedział mi, co następuje...

W oczekiwaniu na pana doktora zaczęłam się powoli pakować, by być już zwarta i gotowa, kiedy przyjdzie czas opuścić szpitalne mury... A cały ten proces wyglądał dosłownie tak:

1. pakowanie   2. spakowana

Dominik odebrał od oddziałowej wielki wór mojego przeszczepowego dobytku, ja zaś czekając w sali na doktora zostałam z komputerem i kilkoma podręcznymi rzeczami, które zaraz po opuszczeniu śluzy przerzucę do torebki...

Ostatni rzut na oddział... (mam nadzieję - do zobaczenia już wkrótce), ostatni rzut na śluzę (w końcu udało mi się pstryknąć chociaż jedną, poglądową fotkę ;) i... w drogę!

 Ta część szafy po lewej stronie należy już do 'oddziału', zaś część po stronie prawej to półki, na których znajdują się tzw. ubrania zewnętrzne, popakowane odpowiednio w opisane siatki i worki foliowe...

Dziś we Wrocławiu wyjątkowo paskudna pogoda... Od rana leje deszcz i smaga wiatrem wszystkie okoliczne drzewa... Zielona Góra taka nie jest... Tam dzisiaj świeci ładne słońce, a w zasadzie to najjaśniej świecą dwa takie małe słoneczka mamusi, które czekają wieczoru, kiedy to znów złączymy się wszyscy i będziemy wspaniałą, jedną Rodzinką.

Do następnego!
Chwała Panu :)

czwartek, 15 maja 2014

Już jutro...

Kiedy wreszcie zmusiłam się do zaśnięcia, a ostatni rzut na zegarek odnotowałam ok. godz. 2:15, budziłam się niespokojnie niemal co godzinę... Ostatecznie o 5:20 przyszła pielęgniarka, by pobrać mi krew...

Chwilę z nią porozmawiałam... "To idziesz do domu?" - zapytała... "Tak" - odpowiedziałam jej, choć nie do końca jeszcze przekonana, czy to jest prawda, czy wciąż tylko kiepski sen...

Bardzo chciałam dotrwać do różańca o 6:30, jednak mimowolnie 'odlatywałam' co jakiś czas... W rezultacie uczestniczyłam we mszy świętej o 7:00 transmitowanej z Bazyliki Św. Sebastiana w Rzymie, podczas której śpiewały jakieś polskie dzieci... Szczególnie wywarła na mnie wrażenie jedna pieśń, którą cieniutkie, dziewczęce soprany tak wdzięcznie intonowały: "Nie lękajcie się, Ja Jestem z wami...(...), Nie lękajcie się, Bóg jest miłością, nie lękajcie się, trwajcie mocni w wierze...". To były bardzo mocne, na tamtą chwilę, dla mnie słowa...

Dały siłę na cały dzień...  Swoją drogą, zastanawiałam się, co dziś on mi przyniesie... Od rana na oddziale było bardzo spokojnie, nawet nie przyszedł profesor z co czwartkową wizytą...

Po śniadaniu, czy nawet jeszcze w jego trakcie - weszła pielęgniarka i podłączyła mi kroplówkę z loskiem, Solu - Medrolem oraz na koniec litrowy płyn do przepłukania organizmu...

Za ścianą Marta szykowała się do pobrania szpiku...
No tak! Przecież Marta była ze mną od wtorku na oddziale ...a ja nie wspomniałam o tym ani słowem...

We wtorek, zaraz po założeniu wkłucia centralnego, wracając do swego sterylnego świata - spotkałam pod drzwiami oddziału Martę z rodziną, która czekała na to, aż oddziałowa przejrzy jej rzeczy i wpuści ją do śluzy... Zamieniłam z nimi raptem dwa zdania, gdyż już musiałam wracać na oddział...

Godzinę później w korytarzu usłyszałam p. Dorotę (oddziałową), która wprowadza Martę w przeszczepowy świat. Wyjrzałam przez swoją szybę, pomachałam i... jasnym się stało, że od dzisiaj zostałyśmy sąsiadkami :) Marta zamieszkała pod dwójką, a ja pod trójką...

Co chwilę przychodziły do mnie sms-y zza ściany z przeróżnymi pytaniami... Marta pytała niemal o wszystko: o ubrania, jedzenie, zwyczaje i zasady... A ostatni z sms-ów brzmiał: "Jak dobrze, że tu jesteś, przynajmniej wszystko mi powiesz co i jak, bo zwariować idzie! ;)"... Zrobiło mi się wtedy bardzo miło... Byłam komuś potrzebna... :)

Czwartkowy dzień upłynął mi na leżakowaniu z komputerem w ręku i modlitwie (na przemian)... Chciałam także uregulować wszystkie zaległe sprawy, aby niczego nie zostawiać 'na ostatnią chwilę'... Z samego rana obdzwoniłam kilka księgarni, bo potrzebowałam zdobyć jedną książkę na prezent, oraz przejrzałam niezliczone ilości aukcji internetowych w poszukiwaniu akwarium, gdyż nasza Hania coraz częściej zaczęła o tym mówić, iż marzy o własnej rybce...

Początkowo jakoś udawało nam się zbywać ten temat, jednak ostatnimi dniami przybrał on dość konkretną postać, kiedy to Hania zapytała wprost Dominika: "Tatusiu, a kiedy będę miała swoją rybkę?"...

Tak więc od kilku dni w naszym domu, jednym z gorętszych tematów jest właśnie wybór odpowiedniego sprzętu akwarystycznego... ;)

Po obiedzie ucięłam sobie godzinną drzemkę, gdyż organizm domagał się odespania tych bezsennych godzin w nocy i nad ranem... Pogoda za oknem nie nastrajała, cały czas wiał paskudny wiatr, który wykrzywiał wszystkie okoliczne drzewa... Na ławeczkach pustki i tylko budka z Matką Bożą trwała niezmiennie na wielkim dębie...

Obudziłam się z wielkim powerem i zaczęłam robić listy rzeczy do zrobienia po powrocie... Coraz bardziej oswajam się z myślą, że już jutro naprawdę pojadę do domu i przytulę moje kochane dziewczynki...

I kiedy tak siedziałam na łóżku i spisywałam wszystkie swoje pomysły na liście 'TO DO", przychodziły mi do głowy coraz bardziej absurdalne i zabawne zarazem argumenty na to, dlaczego akurat Pan Bóg przygotował dla mnie taką drogę, zamiast prostej, prowadzącej do przeszczepu 23 maja...

No więc dlatego, żeby:
1) Pozwolić mi spróbować pierwszych truskawek z działki, których nie miałabym szansy zjeść, gdybym była po przeszczepie...
2) Abym mogła spędzić Dzień Matki z moimi dziećmi - co będzie dla mnie najlepszym prezentem tego dnia!
3) Abym zobaczyła pierwsze kroczki stawiane przez Alę, co - jak sądzimy z Dominikiem - wydarzy się już na dniach...
4) Abym mogła się spotkać z tymi przyjaciółmi, których nie udało nam się odwiedzić zanim poszłam do szpitala;
5) Aby Basia zdążyła mi dostarczyć książkę, którą chciała mi przekazać do przeczytania w szpitalu ;)
6) Abym mogła odkuć się na tych wstrętnych pielęgniarkach i zagrać im teraz na nosie, chodząc do toalety bez maseczki i rękawiczek i otwierając w swojej sali okno - choćby na oścież! ;)
7) Żebym mogla podjąć drugą Nowennę Pompejańską, zaraz po tym, jak skończę odmawianie pierwszej, gdyż akurat tak to się wszystko poukłada w czasie, że będzie to możliwe do zrealizowania (w domu nigdy nie mam na tyle czasu, aby poświęcić go na tak intensywną modlitwę...)
8) Abym mogła zjeść tego Big Maca, którego nie dane mi było w drodze do szpitala, bowiem McDonald miał wtedy ofertę śniadaniową ;) i Big Mac był niedostępny!
9) Widocznie będę komuś w tym czasie bardziej potrzebna w domu, a nie w szpitalu
10) Widocznie ten dawca nie był dla mnie odpowiedni...

Mogłabym tak wymieniać bez końca... Powodów z pewnością jest wiele... Jak to zresztą powiedział mój mądry pan doktor na temat krakowskiego dawcy, który został zdyskwalifikowany: "A może to pani ratuje właśnie jemu życie, skłaniając go do zajęcia się swoim zdrowiem?"

To całkiem niezła myśl, a przynajmniej stawia sprawę w zupełnie innym świetle... Nie tylko jednostronnie, z mojego punktu widzenia...

Wieczorem dużo pisałam, aby wszystko nadrobić... Na sam koniec zostawiłam sobie dwa całe różańce do domówienia i tuż przed północą zabrałam się za nie... Nie czułam zmęczenia... W moich żyłach krążyła adrenalina, która wprowadzała moje myśli w nieustanny bieg...

O 0:10 pielęgniarka kazała mi zgasić światło...Na dzisiaj więc tyle mojego urzędowania... Idę spać, a kiedy się obudzę - będzie już piątek, a wraz z nim zacznie się kolejny rozdział w mojej opowieści, tym razem z serii "Home sweet Home" :)

środa, 14 maja 2014

Jak biec do końca, potem odpoczniesz, potem odpoczniesz...

Jakże się myliłam, sądząc, że wszystko, co najgorsze może mnie spotkać na tym oddziale - mam już za sobą... Posłuchajcie więc tego, co przydarzyło mi się dzisiaj, przedtem jednak zachęcam do posłuchania (przypomnienia sobie - w większości zapewne przypadków ;) tytułowej piosenki, która oddaje moim zdaniem całkiem nieźle klimat całej tej sytuacji...

Obudziłam się dokładnie na mszę świętą o 7:00. Pomyślałam wtedy - to dobry znak! Dziś 14 dzień maja, urodziny obchodzi Kasia, moja szpitalna koleżanka, której niedługo stuknie pół roku od przeszczepu. Jest się więc o co pomodlić...

Po mszy, kręcąc się jeszcze leniwie po łóżku i oczekując porannych godzinek - skleciłam rocznicowego sms-ka do drugiej Kasi i jej męża, jednak z wysłaniem poczekałam do trochę bardziej cywilizowanej godziny ;)

Wjechało śniadanie, po nim rutynowe mycie ząbków i płukanie paszczy roztworami nystatyny, bikarbonatu i caphosolu na przemian - i tak po każdym posiłku... Da się przyzwyczaić ;)

Na dziś w programie jedynie sanatorium! ...przynajmniej z moich wstępnych szacunków... Wkłucie rzeczywiście mniej zbolałe, tak też i dzień jakoś tak przyjemniej można było zaczynać :) Postanowiłam odpalić komputer i zacząć nadrabiać wszelkie powstałe zaległości na blogu, gdy do mojej sali wszedł pan doktor...

Chwilę wcześniej widziałam go już na korytarzu, jak rozmawiał z pielęgniarkami o rozpisaniu jakichś schematów chemii, płukaniach i innych kroplówkach - uznając więc, iż temat mnie nie dotyczy, postanowiłam dłużej nie podsłuchiwać, bo to nie ładnie ;)

Przywitałam doktora uśmiechem i na pytanie: jak się mam - odpowiedziałam, że bardzo dobrze. Pan doktor przystawił sobie krzesło bliżej mojego łóżka (czego wcześniej nie robił) i od razu rozpoczął rozmowę, nie zagadując nawet o to, dlaczego moje wkłucie znajduje się na szyi, a nie pod obojczykiem, o co prosił telefonicznie i pisemnie anestezjologa...

Zaczął od słów: "Pani Dorotko, zdarzyła nam się taka nieoczekiwana sytuacja, że pani dawca został zdyskwalifikowany z powodu chorej wątroby i nie może pani przekazać swoich komórek macierzystych..." Więcej nie potrafię zacytować, gdyż w tym jednym momencie, zatrzymując się na słowach dawca zdyskwalifikowany - przed moimi oczami jak w niemym kinie przeleciały wszystkie ważniejsze sceny z mojego życia... Poczułam, że spadam w dół... Do oczu zaczęły napływać samoistnie łzy, jakby uderzona piorunem - oszołomiona i zdezorientowana, patrzyłam pytająco na pana Jarka...

Zaczęłam szeptem powtarzać w kółko słowa: "O Matko, o Matko..." Lecz pan doktor uśmiechnął się do mnie najszczerzej i najczulej, jak tylko potrafił i powiedział (to też jeszcze zapamiętałam ;) "Pani Dorotko, ja jeszcze nie skończyłem, a pani już panikuje"...

Uspokoiłam się więc, przynajmniej na zewnątrz, żeby nie robić więcej wstydu, jednak w głowie wciąż tłoczyły się rozpędzone myśli, których nie sposób mi było opanować...

Doktor D. wyjaśnił mi, iż podczas szczegółowego badania, które wykonuje się dopiero w ostatnim momencie, tuż przed pobraniem komórek macierzystych od dawcy (żeby wynik był jak najbardziej aktualny i miarodajny) Krakowianin okazał się chory, a dokładnie jego wątroba. Jednak nie wchodzą tu w grę żadne wirusowe sprawy, a zwykłe podupadnięcie na zdrowiu tego cennego narządu...

Jak to skomentował mój doktor: "Ewidentnie chłopak sobie popił w długi majowy weekend, a teraz zbieramy tego żniwo...(...) Jakby to był mój pacjent, to podleczyłbym go i za kilka tygodni spróbował ponownie pobrać wyniki, jednak dla ludzi z bazy - taki człowiek musi zostać natychmiast wykreślony. A z nimi się już nie da dogadać... My tu, w klinice robimy wszystko, żeby było jak najlepiej dla pacjenta, stajemy czasem i na rzęsach, naginamy się, ale tam sprawa jest jasna i zamknięta... człowiek wylatuje z bazy i koniec".

Ale chwilę po tych wyjaśnieniach - zaczął mówić coś o nowym dawcy, który wstępnie jest nawet ze mną zgodny...

Co zatem teraz nastąpi ?
Pan doktor puści mnie na kilka tygodni do domu, może będą to 2, może 3 a może nawet 4 tygodnie... W tym czasie będą przeprowadzane szczegółowe badania nowego potencjalnego dawcy, aby potwierdzić jego zgodność w 100% (tak, jak czekaliśmy wszyscy na tą ważną wiadomość ponad miesiąc temu). Jeśli ten dawca okaże się nie do końca zgodny, a przynajmniej na tyle, by usatysfakcjonowało to doktora, to jest w zanadrzu jeszcze jeden, bo jak to stwierdził pan Jarek:  "Ma pani dość typowy fenotyp jak dla Polski. Obaj zresztą dawcy, których będziemy teraz badać również są z Polski". Jak będą wiadome wyniki badań - szpital od razu do mnie zadzwoni z taką informacją i wtedy wyznaczy termin ponownego zgłoszenia się na oddział.

"W związku z tym, że pójdzie pani teraz na jakiś czas do domu, dzisiaj zostanie pani podana chemia podtrzymująca, aby zabezpieczyć w jakiś sposób panią przez ten czas i utrzymać piękną remisję, którą u pani mamy" - kontynuował swój wywód miły pan.

Zapytałam o radioterapię, czy będę musiała na nowo poddać się jej planowaniu, czy wszystkie ustalenia pozostają niezmienne, tylko przesunięte nieco w czasie? Pan doktor zapewnił mnie, że Centrum Onkologii na Hirszfelda zostało już powiadomione i wszystko zostaje tak, jak było ustalone. Trzeba będzie tylko dobrać nowe terminy, ale punktu z tatuażem nie będą kwestionować ;)

Na koniec zapytałam doktora o - jak się wtedy dla mnie wydawało, najważniejsze - Co z moim świeżo założonym wkłuciem centralnym? Jasnym jest i powszechnie wiadomym, iż na przeszczep zakładane jest nowe, czyste, świeże i sterylne wkłucie... A skoro ja mam iść do domu, to czy moje wkłucie będzie mogło pójść tam razem ze mną?

Na to pytanie pan doktor w pierwszej chwili chciał odpowiedzieć przecząco, jednak zanim otworzył usta, by wypowiedzieć pierwsze słowo, szybko dodałam: "Wczorajsze doświadczenia były straszne. To było moje najgorsze zakładanie wkłucia i nie chciałabym nigdy więcej czegoś takiego przechodzić"...

"Niestety nasz organizm działa tak, iż z każdą kolejną próbą ingerencji na tych samych naczyniach krwionośnych - będzie coraz trudniej przedostać się przez powstałe zabliźnienia i zrosty tkanek, dlatego to całkiem zrozumiałe, że mogła pani odnieść takie właśnie wrażenie"

Wtedy opowiedziałam mojemu doktorowi o tym, że przez prawie 4 tygodnie uhodowałam całkiem czyste wkłucie, z którym zostałam puszczona któregoś razu do domu... I  o tym, jak bardzo z mężem dbaliśmy o nie i w ogóle, że mam sporo przyjaciół wśród ratowników medycznych, zresztą mój mąż sam nim jest z zawodu, więc będziemy naprawdę się starać i troszczyć, aby wszystko było jak należy...

Doktor zmiękł... Nie wiem, co podziałało na niego bardziej - czy moje traumy ze stołu zabiegowego, czy argument o ratownikach, jednak zgodził się, abyśmy 'podjęli się tego', zaznaczając jednocześnie, że zaraz po powrocie na oddział zostanie mi pobrany wymaz z okolic wkłucia, celem przebadania go bakteriologicznie wzdłuż i wszerz...

I ja na to musiałam przystać... taka to nasza umowa wiązana ;) Podejmując to wyzwanie, niczego nie tracę (wszak cały zapas korków i strzykawek do przepłukiwań leży w domu po poprzedniej takiej akcji), a ileż mogę zyskać, jeśli okaże się, że moje wkłucie nie wywinie żadnego numeru i powróci na oddział nieskalane?

Pan doktor obiecał mi dodatkowo udzielić dokładnej instrukcji postępowania z okablowaniem, polecił zakupienie w aptece żelowych plastrów z opatrunkiem, oraz specjalnych środków odkażających... Wszystkiego tego mam się dowiedzieć przy samym wypisie, co nastąpi już w najbliższy piątek...

Teraz już nawet zaczęłam się uśmiechać, przepraszając lekarza za moją pierwszą reakcję... Przyznałam mu się, że w tamtej chwili całe życie stanęło mi przed oczami i wielka, dębowa trumna na domiar tego wszystkiego...

A doktor cierpliwie mnie wysłuchał i z największą czułością zaczął mówić dalej: "Tak się niestety czasami zdarza, pani Doroto, że musimy cofnąć pacjenta z oddziału przeszczepowego do domu... Jest to dla nas ogromny dyskomfort, jak również zapewne i dla pani, jednak nie mamy na to wpływu i pozostaje nam tylko czekać na najnowsze wyniki nowego dawcy"

No to mamy wszystko wyjaśnione... Pan Jarek wyszedł z sali, upewniając się, czy wszystko u mnie okej... Dochodziła godzina 10, pospiesznie więc napisałam Dominikowi krótkiego sms-ka, że wracam w piątek i żeby oddzwonił do mnie zaraz po zajęciach, na które właśnie przybył z Hanią...

Minęła godzina, a nawet 1,5... Mój mąż do mnie nie dzwoni... Pewnie uznał to za świetny żart ;) Jednak wolałabym z nim to omówić i przekonać go, aby jednak po mnie przyjechał...

Zaczęłam dzwonić ja... Nikt nie odbierał... Drugi raz i znowu nic... Zadzwoniłam do mamy z pytaniem, czy jak Dominik przywoził do mamy Alę, to kierował się na zajęcia, czy... - głupie pytanie ;P - mama zwęszyła poddenerwowanie i zaczęła dopytywać...

Nie byłam w stanie jej jeszcze niczego powiedzieć, chciałam najpierw porozmawiać z mężem... Ostatecznie, kiedy po wielu próbach jego telefon wciąż milczał, wybrałam numer do Agi, aby uprzedzić ją, że w najbliższym czasie brudów do prania nie będzie ;)

W końcu po ponad dwóch godzinach dzwoni do mnie mój teść... Nie powiem, aż mi się słabo zrobiło, kiedy pomyślałam, że telefon ten może dotyczyć milczącego Dominika... Szczęście w nieszczęściu, że tak właśnie było...

Jak się okazało mój mąż poszedł na zajęcia bez telefonu, bo w ostatniej chwili nie mógł go namierzyć, a czas naglił... Siłą rzeczy nie odczytał napisanego przeze mnie sms-a i w związku z tym nie oddzwonił... Przyjechał do mojej mamy, aby odebrać Alę i próbując się ze mną połączyć z telefonu stacjonarnego, (gdyż babcia poszła z wnuczką właśnie na spacer i zabrała swoją komórkę ze sobą) połączenie nie mogło nastąpić, gdyż co rusz odrzucało mu ten numer, jak i wszystkie inne komórkowe... W końcu więc zadzwonił na stacjonarny numer swoich rodziców i całe szczęście, że był jeszcze jego tata, który także niebawem miał wychodzić...

Tata ze swojej komórki zadzwonił do mnie, aby mi powiedzieć, żebym zadzwoniła na stacjonarny numer do moich rodziców, bo tam po drugiej stronie słuchawki czeka Dominik... dość skomplikowane to wszystko ;) nadążacie jeszcze?

W końcu usłyszałam w słuchawce głos mojego męża i uspokoiłam się... Dominik opowiedział mi całą historię, którą Wam tu przytoczyłam, a zaraz potem zaczęłam mówić ja...

Jakoś to chyba przeżyjemy... Ostatecznie będziemy musieli się jeszcze trochę przemęczyć swoją obecnością przez tych parę tygodni ;), nim znów każde z nas zostanie rzucone do swojego świata, bezlitosnym lwom na pożarcie... Moje lwy będą miały na imię 'ponowne pobieranie szpiku' i 'punkcja', jego Hania i Ala ;)))

Jeszcze przed obiadem zawitała u mnie pani pielęgniarka z całym naręczem kolorowych butelek... Pierwszy puściła steryd Solu-Medrol. Podobno jakaś nowość, która świetnie współgra z pozostałymi lekarstwami z grupy cytostatyków... Potem czerwonej barwy Daunorubicyna w jakimśtam rozcieńczeniu... Zaraz potem Winkrystyna - kolejna chemia, tym razem na szczęście przeźroczysta...


Do zestawu dołączyły jeszcze dwie osłonki: Losec na żołądek i coś drugiego, chyba Hepamertz na serce, ale głowy nie dam, bo naprawdę już nie pamiętam...

Chemia podtrzymująca kapała... A ja rozmyślałam nad tym wszystkim, co jeszcze Bóg ma dla mnie w zanadrzu?

I gdy tak rozmyślałam, powoli dochodziło to do mojej świadomości, że jeśli ta cała akcja również ma jakiś związek z podstępnymi sztuczkami złego w ramach oporu przed Nowenną Pompejańską, to ja pas... Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wrzucić dwójkę i od dziś modlić się jeszcze gorliwiej i mocniej, aby nie dać się sprowokować i podłamać...

To był trudny dzień...
A zarazem nieoczekiwanie piękny... Pozostawił bowiem w mym sercu obietnicę na przytulenie moich dziewczynek i to już pojutrze! Na samą myśl nie posiadałam się ze szczęścia... i Bogu dziękowałam za tę łaskę, która pozwoliła mi rozeznać to wszystko w taki sposób...

Mam co prawda kilka pomysłów na to, dlaczego akurat Pan Bóg chce, abym wróciła w piątek do domu... Ale to już materiał na kolejną historię, bo nie czas teraz na te opowieści i nie miejsce (bo przed chwilą była u mnie pielęgniarka i kazała gasić światło). Przede mną jeszcze kilkadziesiąt zdrowasiek do odmówienia i odkurzenie tej części mojej głowy, w której znajdują się myśli pt. "Co bym chciała zrobić, kiedy wrócę" :)

Jak widać zapowiada się pracowita noc...;)
Przedostatnia na oddziale przed wyjściem na przepustkę do domu...
I jak tu się z tego nie cieszyć?

Zabieram was do domu, maleństwa... ;)

wtorek, 13 maja 2014

Przyczajony tygrys, pobity pies...

Weekend minął w smętnym nastroju - to chyba pokłosie afery kubusiowej ;) Wczoraj byłam na wycieczce krajoznawczej do Sky Tower ;) a dzisiaj miałam zakładane wkłucie centralne - najgorsze wrażenia ze wszystkich dotychczasowych wkłuć :/// ałć :// Przez większość dnia leżałam jak kulawy pies po walce z wilkiem i wylizywałam się z ran zadanych przez młodego anestezjologa... Znieczulenie z nadejściem wieczora puszcza i wszystko w głowie zaczyna mi pulsować...

Niemniej jednak obiecuję w najbliższych dniach nadrobić wszelkie zaległości tu powstałe, oraz wynagrodzić to różnorodnymi zdjęciami, które udało mi się przy okazji moich burzliwych przygód, ukradkiem pstryknąć ;)

A to mała zajaweczka...

* * *

Obudziłam się akurat na radiową mszę o 7:00, którą ofiarowałam za pomyślną operację pani Stasi... Wiedziałam, że to jej bardziej przyda się ta intencja, niż mi... Stawka była znacznie wyższa, chodziło o prawdziwą operację, a nie tylko założenie jakiegośtam kolejnego wkłucia centralnego...

Dziś trzynasty maja. Rocznica objawień fatimskich. Modlę się więc od rana do Matki Bożej Fatimskiej o liczne laski, które dzisiaj będą wielu osobom potrzebne... Po mszy odmawiam godzinki i dodatkowo 'wrzucam' jeszcze jeden z trzech dzisiejszych różańców...

Zaraz po modlitewnym starcie, ruszam pod prysznic... Ciekawe, czy mój nowy tatuaż jest wodoodporny? ;) Jest! Powiem więcej: jest niezmywalny ;) Wkrótce potem zjadam ze smakiem śniadanie, gdyż dzisiaj również zaserwowali ser topiony... A chwilę po śniadaniu odwiedza mnie pan doktor...

Mówi o dzisiejszych planach, tj. założeniu wkłucia centralnego, sugerując, aby zamiast klasycznego, umiejscowionego w szyi, założyć tzw. subclavię pod obojczykiem, co byłoby znacznie wygodniejsze w utrzymaniu i prowadzeniu... "Tego jeszcze świat nie widział!" - pomyślałam... Ale czemu nie...W myśl zasady: "jak nie spróbujesz, to nie będziesz miał czego później żałować ;)" ...Z dwojga złego - lepiej chyba dać się pokłuć po obojczyku niż po szyi? ...Tak przynajmniej mi się wtedy wydawało...

Około godziny 10:00 przyszedł po mnie sanitariusz, aby zabrać mnie na oddział intensywnej terapii i anestezjologii... Opakowana byłam w maskę i plastikowe rękawiczki, które uniemożliwiały mi nawet napisanie tradycyjnych sms-ów do najbliższych z prośbą o modlitwę znieczulającą na TU i na TERAZ. Zdążyłam jedynie zadzwonić do męża, jednak chwilę po nawiązaniu połączenia, wyszła po mnie pani pielęgniarka, zapraszając do sali operacyjnej...

Wszystko było po staremu: łóżko i sprzęty, w tym nowoczesne usg do przeczesywania ciała w poszukiwaniu najlepszych żył



Pani pielęgniarka tradycyjnie pomogła mi się ułożyć na łóżku, podłączając pulsoksymetr do mojego palca środkowego, który odmierzał równomiernie saturację i puls. Po chwili zza zakrętu sali wyszedł bardzo młodo wyglądający lekarz w maseczce i rękawiczkach, który nawet mi się nie przedstawił...

Chłopak od samego początku nie spodobał mi się, bo miał za małą bluzę odzieży ochronnej, przez co, kiedy podchodził bliżej od strony mojej głowy - mogłam zajrzeć mu w sam środek pępka... Zamykałam wtedy oczy, bo jakoś nie było mi po drodze z takimi widokami ;)

Wraz ze starszym lekarzem z wielkim zaciekawieniem wodzili głowicą usg po mojej prawej okolicy obojczykowej, a kiedy nie znaleźli tam niczego szczególnego, przenieśli się na stronę lewą... Z rozmowy wywnioskowałam, iż nie mam dobrych warunków, na założenie subclavi, a próby podjęcia się tego zabiegu mogłyby się zakończyć dość poważnymi powikłaniami, gdyż w niedalekiej odległości od interesującego nas obszaru, znajduje się już opłucna, której naruszenie, jak wiadomo powoduje wejście w tematykę płucną, co jak wiemy jest kiepskim tematem ://

Tak więc zapadła decyzja (i to na szczęście powiedział jasno i wyraźnie starszy lekarz) o tym, iż wkłucie zostanie założone w sposób tradycyjny, drogą selekcji naturalnej - po lewej stronie szyi. (W tym miejscu miałam zakładane już dwa inne wkłucia, zaś po prawej stronie tylko jedno)

Rutynowych procedur obmycia dokonał już młody, gdyż starszy po wydaniu ostatecznego werdyktu zniknął za rogiem, zająwszy się 'swoimi sprawami'...

Zostałam przykryta zielonymi papiórami, które przykryły także część mojej twarzy. Dodatkowo moja maseczka nie robiła roboty, gdyż przy przyspieszonym, nerwowym oddechu wydawała się jakby niepotrzebnym utrudnieniem... Ręce miałam zablokowane przez specjalnie ułożony materiał, tak więc nie mogłam sobie nimi niczego poprawić, albo nawet zdjąć tego niewygodnego gadżetu...

Z pomocą przyszedł mi na szczęście język, który w sposób precyzyjny obniżył mi maseczkę do takiego poziomu, który w całości odsłaniał mi nos, pozostając jedynie na ustach... Tak było mi znacznie lepiej...

Zaczęło się...
Pierwsze zderzenie z igłą nastąpiło przy podawaniu znieczulenia. Młody zrobił to w tak nieczuły sposób, że odruchowo zawyłam, jak kulawy pies, kąsany przez silniejszego przeciwnika. Kłuć było 4 lub 5... Każdorazowo chłopak wyjmował igłę, aby ukłuć w innym miejscu tak, by znieczulenie zajęło jak największy obszar skóry... Dlaczego jednak to musiało tak cholernie boleć? Jak trucizna, która rozlewała się po całej mojej szyi...

Dotychczas podanie znieczulenia (czy to przez młodą panią Anię - tą od narzeczonego i kota, albo pana Mateusza - tego młodziutkiego z wyglądu, co jednak miał już żonę) wiązało się z jednym tylko ukłuciem i podskórnym manewrowaniem igłą w celu rozprowadzenia substancji, a nie wbijaniu kilkakrotnym paskudnej igły, jak w jakichś obrzędach voodoo :///

Nie spodobało mi się to... I jeszcze te jego ironiczne pytania: "To panią aż tak bardzo boli?"... "Nie, k***, jaja se robię, żeby trochę z nudów ponarzekać"...łzy bezsilności same spływały mi po policzku, a to był dopiero początek...

Nie zapowiadało się dobrze... Zaczęłam więc na przemian wzywać pomocy Matki Bożej Fatimskiej oraz Królowej Różańca Świętego, a najlepiej obu naraz (choć w gruncie rzeczy doskonale wiemy, iż chodzi o jedną osobę Maryi ;)

Zawsze przed zatopieniem tej właściwej już igły, anestezjolodzy wspomagają się wyznaczeniem sobie jakiegoś orientacyjnego punktu na moim ciele, robiąc w tym celu kropkę, kreskę lub inny znaczek mazakiem na szyi. Pan Karol tego nie zrobił... Po raz kolejny zaniepokoiła mnie jego pewność siebie, albo właśnie jego... zagubienie?

Młody lekarz przystąpił do działania. Bez zapowiedzi i słowa wstępu pochylił się nade mną, by podjąć pierwszą próbę przebicia się przez skórę. Wprawdzie nie poczułam spektakularnego bólu, jednak wzdrygnęłam się nieco, bo nie spodziewałam się tego, a ponadto odczułam ten manewr bardzo wyraźnie, kiedy uciskał, a następnie próbował się dostać do naczynia krwionośnego...

Walczył wiele minut, gmerając w mojej szyi czymś ostrym... Dla mnie te pół godziny trwało jak cała wieczność...  Modliłam się i płakałam jednocześnie, wzywając pomocy wszystkich po kolei... Jednak za każdym razem, kiedy nagle robiło się jeszcze ciszej i spokojniej - on wzdychał tak jakoś charakterystycznie, i wtedy już wiedziałam, że znów coś poszło nie tak...

Kolejna próba... kolejne fiasko... Wszystko robił w milczeniu, nie informując mnie, kiedy przystępuje do działania... Jego poprzednicy oprócz tego, że na bieżąco relacjonowali przebieg zabiegu (pomijając te momenty, kiedy było naprawdę nieprzyjemnie) - to jeszcze podtrzymywali rozmowę próbując oderwać moje myśli od stołu operacyjnego, zajmując je czymś przyjemniejszym, jak np. moje dzieci...

Pan Karol, niczym takim mnie nie uraczył... Stał tylko w milczeniu nade mną, zadając kolejne ciosy kłute... W końcu nie mogłam już wytrzymać tej przeszywającej ciszy i tego jednostajnego pikania pulsoksymetru i zapytałam, siląc się na jak najbardziej naturalny głos: "Co się tam dzieje panie doktorze? Czy wszystko jest w porządku?" Ale młody oczywiście przytaknął, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że nie ma się czym w ogóle martwić... tylko nie może przebić się do żyły, którą namierzył i wetknąć do niej tej swojej zakichanej prowadnicy ://

Zawołał starszego. Gdyby tego nie zrobił - uwierzcie mi - sama bym to za chwilę zrobiła. Starszy obejrzał obraz z usg, po czym zawyrokował: "No tutaj masz bardzo prostą sprawę, żyłę widać jak na dłoni..."

Młody podjął kolejną próbę... Modliłam się za niego i kiedy wypowiadałam słowa "Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi TERAZ!! i w godzinę śmierci naszej. Amen" - stal się cud! Z ust anestezjologa padły słowa: "No! nareszcie! mam to..." Odpowiedziałam spontanicznie "Bogu dzięki!", mając szczerą nadzieję na rychłe zakończenie całego tego pseudo-anestezjologicznego cyrku...

Ale to był dopiero początek jego zmagań z wprowadzaniem cewnika... Jeszcze jakiś czas musiałam pocierpieć, gdyż i to szło mu jak po grudzie...

W końcu zapytał, czy jestem uczulona na szwy? Domyśliłam się więc, że wreszcie przystępuje do drugiego i ostatniego etapu swojego zadania...

Przyszył, zakleił plastrem, powiedział, że jest już po wszystkim... I na koniec zadał jeszcze pytanie, którym wymierzył sobie strzał prosto w stopę... "I co? Aż tak strasznie było?"... Początkowo zbyłam go milczeniem, ale w końcu zebrałam się na najwyższe uprzejmości i odpowiedziałam mu: "Proszę nie zadawać mi takich pytań... Proszę mi uwierzyć, nie chciałby pan leżeć tu dziś na moim miejscu..." Nic nie opowiedział... Zwinął się za róg i tyle go więcej widziałam.

Ubrałam się i w spokoju zaczekałam na korytarzu na wypisanie papierów... W tym czasie udałam się już tradycyjnie do toalety dla pacjentów, znajdującej się tuż obok sali operacyjnej, celem obadania mojego nowego nabytku, jednak po krótkiej chwili przyglądania się swojemu odbiciu, przeraziłam się tym, co zobaczyłam...

Okrągłe kółko, będące jednym z elementów wkłucia, znajdowało się w pozycji prostopadłej względem mojej skóry, co po przestaniu działania znieczulenia z pewnością sprawi mi ogromny dyskomfort w poruszaniu szyją...

Gdy moja głowa leżała na prawej stronie (odsłaniając tym samym lewą stronę do wykonywania swobodnych manewrów) przylepienie plastra do tego kółka w takiej pozycji wydawało się właściwe, jednak po odgięciu szyi do pozycji fizjologicznej - owe kółko przemieściło się razem z mięśniem, do którego zostało przyklejone! Tragedia!!!

Byłam zdruzgotana... W pierwszej chwili chciałam wrócić na salę i zmusić go do tego, aby mi to koniecznie poprawił, ale potem przyszła kolejna refleksja i aż wzdrygnęłam się na samą myśl o tym, że młody doktorek miałby zrywać ten świeżo założony opatrunek i naklejać nowy, grzebiąc wciąż w świeżej jeszcze ranie... Dałam sobie więc z tym spokój...

Odebrałam papiery i wyszłam z budynku... Miałam już to za sobą...
W śluzie oddziału przeszczepowego czekał już świeżo przyniesiony obiad... Wyglądał nawet zachęcająco...

Taaak! to sławne, przeszczepowe pierogi!

Czym prędzej weszłam do swojej sali i opadłam z ulgą na łózko... Leżałam tak przez chwilę i uświadomiłam sobie w tamtej minucie, że właśnie poczułam się tu bardzo swojo.. Poczułam, że wróciłam na bezpieczny teren... Nie był to już odstraszający oddział zamknięty, ale moje kochane i bezpieczne łóżko, moja szafka i mój komputer, który czekał na mnie tak, jak go tu zostawiłam...

Wyjrzałam przez okno - tam tez wszystko po staremu... Na ławkach porozsiadali się pacjenci, kapliczka z Matką Bożą wzbogaciła się o nowy bukiet polnych kwiatów...

Wkrótce przyniesiony mi został obiad i mogłam zabrać się za jedzenie, oddalając swe myśli choć na trochę, od tamtego traumatycznego przeżycia...

Dziś wyjątkowo dobra zupa jarzynowa, z pływającymi kawałkami brokułów i kalafiora, oraz pierogi z mięsem...


Zupę zjadłam z wielkim apetytem, zaś gdy przyszło do pierogów, mój entuzjazm nieco opadł... Zabrałam się za nie, jednak wraz z pierwszym kęsem - nienajgorszym, muszę przyznać - do mojej głowy zaczęły mimowolnie napływać jakieś niewydarzone myśli o tym, z czego takie mięso jest robione... Tego z pewnością nikt się dowie... Przed oczami stanęły mi więc najgorszej jakości podroby zwierzęce, z żołądkami i wątróbkami na czele... Tego z kolei nie udźwignęło już moje podniebienie i po tym jednym, zmęczonym mocno osobniku - zaprzestałam dalszej konsumpcji...

Oddałam naczynia i wróciłam do łóżka... Położyłam się wygodnie i zaczęłam czytać książkę... Kartki same przelatywały mi pod palcami... Dziś czytało mi się wyjątkowo dobrze... Tak dobrze, że po godzinie książka była już skończona...

Chwilę po jej ukończeniu znów czekało mnie kolejne wyjście poza mury mojego bezpiecznego oddziału - tym razem do pracowni RTG, w celu wykonania zdjęcia klatki piersiowej, by oszacować, czy wkłucie dobrze leży...

Kiedy było po wszystkim - sanitariusz odprowadził mnie pod same drzwi oddziału, wręczając zdjęcie. Zazwyczaj lubię sobie popatrzeć na sterczącą rurkę na wysokości mojego płuca... Tym razem nawet nie rzuciłam okiem na zdjęcie, nie przyszło mi to nawet do głowy... Położyłam czarny arkusz szeleszczącego plastiku na biurku pielęgniarek i nacisnęłam klamkę do swojego sterylnego, acz bezpiecznego świata...

Teraz z wielką ulgą, ułożyłam się do snu... Miałam dosyć wrażeń na tą chwilę... Choć cały kark był bardzo zbolały i strasznie trudno było mi dobrać odpowiednią pozycję, jednak znużenie i ogólne rozbicie kazało mi właśnie takiej, zwiniętej w kłębek - zaczerpnąć nieco oddechu i oddalić w niepamięć tamte dramatyczne chwile... Ostatni raz... Wykonało się... Wszystko, co najgorsze na tym oddziale - było już za mną... Powieki się zamknęły... Horror się urwał...

Kiedy ponownie otworzyłam oczy - rzuciłam okiem na telefon - była godzina 15:00. Idealny czas na koronkę do Bożego Miłosierdzia... W pierwszej chwili pomyślałam o tym, aby ulżyć sobie w tym cierpieniu, jednak szybko na myśl przyszła mi pani Stasia, która dzisiaj także zmagała się z chirurgicznym skalpelem i budząc się może właśnie teraz z narkozy, reprezentuje z pewnością jeszcze 'gorszy' stan ciała i ducha, niż ja... Bo skoro ja się czuję, tak jak się czuję... to Ona z pewnością czuje się co najmniej dwa razy tak paskudnie, jak ja w tej chwili...

Za nią więc ofiarowałam całą modlitwę, wierząc, że ukoi zadany ból, zwłaszcza, gdy znieczulenie zacznie odpuszczać, tak, jak mi...

Wieczór upłynął pod znakiem modlitwy i dziękczynienia za to, że najgorsze już za mną... Różaniec płonął pod palcami, żarliwie przesuwając koralik po koraliku oddawałam wszystko Bogu na Jego chwałę...

Tego wieczoru nie brałam prysznica... Czułam nieznośne pulsowanie w całej głowie i dość mocne zaczerwienienie całego dekoltu ... Wytarłam tylko nawilżanymi chusteczkami te okolice najbardziej pobrudzone tym specyficznym środkiem odkażającym, który zabarwia skórę na brązowo...

Teraz, gdy leżałam już czekając na to, aż przyjdzie sen - kilkakrotnie zachciało mi się kichać... Niestety odruch ten był szybko tłumiony przez sam mój organizm, gdyż ból i potężny dyskomfort okolicy wkłucia, skutecznie hamowały tę czynność...

No to nawet sobie nie kichnę na zdrowie... ;)
Pamiętam, za każdym razem tak jest... Kichanie powstrzymywane jest bólem... No trudno... jakoś to zniosę, a kiedy się obudzę rano - wszystko będzie już lepiej, do wytrzymania... Do zaakceptowania...

Do przodu...

poniedziałek, 12 maja 2014

Dziewczyna z tatuażem

Poranek zapowiadał się ekscytująco!... Sama myśl o przejeździe karetką przez centrum Wrocławia dodawała dreszczyku emocji, a do tego jeszcze świadomość przedostania się na drugą stronę oddziału... za ściśle strzeżoną śluzę, za którą roztacza się zupełnie inny świat...

Nie chcąc się spóźnić, budziłam się co godzinę, począwszy od 4:20 rano... Godzinę później obudziły mnie same pielęgniarki - pobierając mi krew z żyły, a jak wiadomo - po ukłuciu - trudno jest ponownie zasnąć... Słuchałam więc różańca o 6:30, podczas którego oczywiście zasnęłam, oraz mszy św. o 7:00, podczas której również zasnęłam...

Lecz gdy w pewnej chwili w słuchawce usłyszałam słowa błogosławieństwa - wiedziałam, że na mnie już czas... Wstałam pospiesznie z łóżka i ruszyłam w stronę łazienki. Z całym naręczem szeleszczących pakunków: nowych ubrań, ręcznika i szczoteczki do zębów - powędrowałam prosto pod prysznic.

Nim nadeszło śniadanie (zresztą i tak musiałam być przecież na czczo) zobaczyłam, że kierowca karetki zaparkował pod oknem mojej sali...


Była godzina 7:50, kiedy oddziałowa zaprosiła mnie do śluzy, celem przebrania się w tzw. 'ubrania zewnętrzne'. Czas gonił nas, tak więc pospiesznie włożyłam dżinsy, t-shirt i polarową bluzę zewnętrzną ;) Do zestawu jeszcze obowiązkowo i nieodzownie należała maseczka i plastikowe rękawiczki, jak do farbowania włosów (jak na stacjach benzynowych - to wersja dla panów ;)

Ruszyłam!
Kierowca karetki zdążył zajść pod same drzwi oddziału. Widząc mnie zapytał: "A opiekun? Miał być pacjent z opiekunem! Ja tu mam tak na zleceniu napisane". Na co moja oddziałowa próbując załagodzić sytuację i nie powodując jednocześnie niepotrzebnych opóźnień, odparowała panu tak: "Pacjentka jest pełnoletnia i nie potrzebuje opiekuna. Nie mamy opiekuna. Pojedzie sama, poradzi sobie!"

Tak więc z rozmowy tej, już na samym początku dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: Po pierwsze: że posiadam tak nieskazitelne oblicze, iż sprawia ono mylne wrażenie jakobym była duuużo młodsza, niż jestem w rzeczywistości ;) i po drugie: że pani oddziałowa we mnie wierzy, że sobie poradzę sama w wielkim mieście, a to dla mnie wielkie wyróżnienie, gdyż kobieta ta jest w swojej pracy nade wszystko skrupulatna i powściągliwa jak nikt inny... i nie ujawnia się na każdym kroku ze swoimi uczuciami... Poczułam się więc wyjątkowo doceniona ;))

Władowałam się na przednie siedzenie i po chwili zapytałam: "A w ogóle mogę tu usiąść?" Ale pan kierowca był bardzo miły i pozwolił mi na to, choć przyznał, iż zazwyczaj pacjenci jeżdżą z tyłu na siedzeniach... "Ale skoro koło mnie jest wolne, to czemu nie ;)?" - rzucił na koniec naszego dialogu.

"Skoro nie wstydzi się pan wieźć takiego ufoląga jak ja i to na przednim siedzeniu, to ja także nie mam nic przeciwko! ;)" - powiedziałam tylko w duchu... Ostatecznie większa szyba to większe możliwości poznawcze... No to ruszamy! ...tylko... hallo!...gdzie jest pan przewodnik? Czemu nikt nie komentuje na bieżąco wszystkich mijanych zabytków?

W radiu grały same hity... Czułam się jak gwiazda filmowa, która przyjechała do stolicy, by rozbłysnąć swym blaskiem na premierze najnowszego filmu...

Ale krótko potem przyszła kolejna refleksja: czemu w tym filmie gram akurat postać Lorda Vadera w jego najstraszniejszej odsłonie, brzydkiej masce i plastikowych rękawicach zamiast profesjonalnych, czarnych tytanowych?

Ech... muszę skończyć z tym fantazjowaniem ;) Zanurzam się więc w majowym słonecznym poranku, mijając po drodze niezwykłe obiekty architektoniczne, rzekę i kilka kolorowych mostów, potężne galerie handlowe, siedziby banków, restauracje, hotele i ekskluzywne kluby...

Mijam wielu ludzi spieszących się do pracy, jadących na rowerach, biegnących na przystanek tramwajowy. I widzę dzieci, które z ogromnymi tornistrami maszerują  prowadzone przez mamy za rękę przed siebie...

Mijam też Starbucksa... Moja wyobraźnia podsuwa mi teraz pod nos najbardziej wyszukane zapachy kaw z całego świata... Teraz myślami jestem w Kenii czy Tanzanii, gdzie na polach kawowych zbierane są tylko te najdorodniejsze ziarna, zupełnie jak w reklamie...

Zamykam oczy przed promieniami słońca, które z ogromną mocą padają mi prosto na twarz... Gdybym miała przy sobie okulary przeciwsłoneczne ...mmm.... w końcu mamy prawdziwą wiosnę...

Wreszcie przed nami zarysowuje się dość popularny budynek Sky Tower... To już musi być gdzieś niedaleko... Karetka teraz zwolniła i usiłuje wykonać jakiś manewr, by skręcić w tej wąskiej uliczce prowadzącej do potężnej bramy nowoczesnego kompleksu szpitalnego.

W końcu udaje nam się przejechać. Kierowca zaparkował przy jednym z budynków, tworzących całość Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego...

 fot. własność www.dco.com.pl

 Wejście do budynku głównego, gdzie znajduje się rejestracja, 
fot. własność www.dco.com.pl

 Rejestracja i poczekalnia,  
fot. własność www.dco.com.pl

Ciąg dalszy poczekalni wraz z jakąś częścią pomieszczeń do naświetlań (innych oddziałów niż ten, do którego mnie skierowano, tj. oddziału teleradioterapii)
fot. własność www.dco.com.pl

Pan kierowca podał mi karteczkę z numerem telefonu oraz numerem zespołu przewozowego, jaki reprezentowała jego karetka, a następnie powiedział, żebym się kierowała tymi schodkami prosto do rejestracji...

Ostrożnie otworzyłam drzwi karetki i wystawiłam pierwszą stopę na mokry chodnik w moich skąpych balerinkach... Gdy stopa dotknęła ziemi - poczułam się jak Dorotka w Krainie Oz... Przeszłam przez schody w nowoczesnej przybudówce z czerwonej cegły i bez problemu znalazłam rejestrację. Zanim podeszłam do okienka, usiadłam na jednych z miejsc w poczekalni, gdyż kolejka wydała mi się wtedy zbyt duża, aby w niej stać...

Znowu poczułam na sobie skupiające się licznie wzroki, jednak w tłumie tych wszystkich osób oczekujących rejestracji odnalazłam wielu sprzymierzeńców... Starsze panie z chustkami na głowach, lub bardzo krótkimi fryzurami - w sam raz pasowały mi do obrazu tego miejsca... I każdy nerwowo przebierał nogami...

Jedni czekali na przyjęcie do szpitala, inni przyszli zapisać się na sesję chemioterapii, jeszcze inni oczekiwali wyników badań, tych najważniejszych w swoim życiu, tych, które miały zadecydować o dalszym ich losie, tych, które zetną ich z nóg, tak, jak mnie ścięły ponad 7 miesięcy temu...

Czekałam i ja... Dziewczyna w masce na twarzy, z plastikowymi rękawiczkami na dłoniach i czapeczce z daszkiem, sportowej bluzie, dżinsach i malachitowych bucikach... (malachitowy to kolor, drodzy panowie ;))

Znów poczułam się tak cholernie zjawiskowo...
W końcu nadeszła moja kolej.  Pani z rejestracji wzięła mój dowód osobisty. Spytała tylko o jedną rzecz: "A Zielona Góra to jakie województwo?"... Wszystko inne spisała z dokumentu. Dała mi do podpisania jakieś dwa egzemplarze formularza wyrażenia zgody na umieszczenie moich danych w ich kartach i na upoważnienie kogoś z rodziny do odbierania wyników wszelkich badań. Wszędzie wpisywałam Dominika wraz z jego numerem telefonu...

W końcu pani wyszła zza biurka i poprosiła, abym poszła za nią... Zaprowadziła mnie do jakiegoś pomieszczenia na końcu korytarza, wpuściła do środka i kazała poczekać na moją panią doktor. W środku znajdowały się już dwie inne panie (doktor, jak się domyśliłam). Po niedługiej chwili oczekiwania, w końcu przyszła dr Jola.

 To drzwi wejściowe do pomieszczenia, w którym czekałam


Moja pani doktor prowadząca od radioterapii, na pierwszy rzut oka wydała mi się bardzo sympatyczna. Przywitała mnie uśmiechem. Miała na sobie dżinsy, skórzane buty, przypominające trochę trapery do górskich wędrówek i rozpuszczone, ciemne włosy, przez co skojarzyła mi się z indiańską kobietą, gdyż rysy jej twarzy i ciemna karnacja sugerowały latynoskie lub południowoamerykańskie pochodzenie...

Pani doktor zebrała ze mną wywiad, pytała jak zaczęła się choroba, jakie były jej pierwsze objawy i wszystko skrupulatnie notowała... Potem zbadała mnie bardzo dokładnie, od stóp do głów i przeszłyśmy do innego pomieszczenia. Idąc licznymi korytarzami mijałam wielu różnych ludzi, zazwyczaj byli starsi, sprawiali wrażenie mocno schorowanych, czułam więc, jakbym kompletnie nie pasowała do tego miejsca...



W końcu dotarłyśmy do celu. Przed wejściem do pomieszczenia z maszyną do radioterapii pani Jola dała mi do przeczytania, a następnie podpisania dwa egzemplarze zgody na wykonanie planowanych zabiegów naświetlań. Przytoczone w nich były możliwe powikłania, oraz szereg rzeczy, na które się przy okazji zgadzam, w tym... wykonanie owych tajemniczych tatuaży ;)


Podpisałam i zostałam zakwalifikowana do następnej rundy. Pani doktor zaprosiła mnie bowiem do środka i kazała się rozebrać. Sama udała się za szybę, gdzie znajdował się - jak się domyślam - cały pulpit sterowniczy tą potężną machinerią...


W pomieszczeniu znajdowała się tego typu maszyna... Nie zupełnie taka, bo o wiele bardziej nowoczesna, jednak zdjęcie jest poglądowe i ma jedynie nakreślić klimat tamtego miejsca...
fot. własność www.dco.com.pl

 fot. własność www.dco.com.pl

Maszyna do której mnie zapakowano bardziej wyglądem przypominała tą. Wyglądała jak taki gigantyczny mikroskop z platformą do wjeżdżania wgłąb całym ciałem...
fot. własność www.dco.com.pl

Kiedy byłam już gotowa - młody technik (albo lekarz, trudno powiedzieć, nie miał żadnego identyfikatora) zaprosił mnie abym położyła się do przeźroczystego, podłużnego pojemnika, wyglądem przypominającego akwarium.  

Aby do niego wejść, musiałam stanąć na krześle i przełożyć górą nogę. Wtedy dopiero mogłam spróbować się położyć w tym dosyć ciasnym pudełku. I kiedy to zrobiłam - zostałam automatycznie przesunięta wgłąb
machiny tak, że całe moje ciało znalazło się na drugim końcu jeżdżącego stołu.

Wjeżdżałam i wyjeżdżałam tak kilka razy, aż w końcu maszyna zatrzymała się na wysokości głowy. To znaczy kryształowa trumna, w której mnie ułożono zatrzymała się, bo to ona ze wszystkich elementów całego zestawu była najbardziej mobilna.

Za ścianą po prawej stronie od maszyny znajdowało się całe centrum dowodzenia wszechświatem, w którym zgromadzili się na czas badania 4 osoby: Pani doktor Jola, pan technik-lekarz, drugi pan technik-lekarz, oraz obsługująca całym tym zamieszaniem jeszcze jedna pani doktor.

 Ich pomieszczenie mogło wyglądać tak...
fot. własność www.dco.com.pl

...albo tak... (to wydaje mi się najbardziej zbliżone do rzeczywistego, sugerując się wyglądem sprzętu po drugiej stronie szyby)
fot. własność www.dco.com.pl

...lub też tak...
fot. własność www.dco.com.pl

Leżałam tak jeżdżąc w te i wewte dobre pół godziny. Nagle zgasło światło oświetlające całą salę. Podeszła do mnie moja doktor Jola i za pomocą dwóch wiązek czerwonego laseru padających z góry maszyny, wyznaczyła środek mnie. Był to punkt znajdujący się na mostku.

Pani doktor wzięła do ręki mazaka i zaznaczyła owy punkt za pomocą niewielkiej kropki. Teraz podeszła jeszcze bliżej i powiedziała, że w celu ochrony płuc przed szkodliwymi promieniami wyznacza się taki obszar naświetlań, który będzie potraktowany łagodniej, aby zminimalizować ryzyko wystąpienia w przyszłości popromiennego zapalenia płuc, lub ich zwiotczenia...

"Ale hitowo" - pomyślałam... Mam dopiero 30 lat, a ona mi mówi o jakichś zwiotczeniach... zaczyna się pięknie... Wkrótce jednak nadeszła dopiero hitowa część całej imprezy. Pani doktor zapowiedziała, że wkrótce pobierze specjalną igłę z tuszem, w celu wykonania specjalnego tatuażu na moim mostku.

"Nigdy nie kręciły mnie żadne wydziergane półnagie panienki na umięśnionych bicepsach marynarzy z sopockiego molo" - pomyślałam, tym bardziej (a zwłaszcza!) gdy tatuaż miał dotyczyć mnie... "Może chociaż przyniosą mi jakiś katalog z modnymi w tym sezonie motywami ?" - (właśnie o tym sobie pomyślałam Vódzieńko ;)) Ale widzę moja pani doktor nie garnie się do tego i najwyraźniej ma już w swojej głowie opracowaną jedyną słuszną koncepcję tego wątpliwego arcydzieła...

Podeszła w rękawiczkach i z igłą... Nigdzie wokół nie zarejestrowałam nawet żadnego pistoletu z farbą... "Zwykła amatorszczyzna" - pomyślałam, próbując uspokoić się nieco wewnętrznie... I wtedy pani Jola pochyliła się nade mną i zadała mi jeden krótki strzał w mostek... Niezbyt bolesne ukłucie i po sprawie... Mój tatuaż był gotowy... Ot i całe zamieszanie... Dostałam gratisowo małą, czarną kropkę na środku mostka. Za darmo, tzn. na fundusz... A wszystko to w ramach wycieczki po Sky Tower i okolicach - ze zdecydowanym naciskiem na to drugie ;)

Młody technik/lekarz wkrótce potem pomógł mi się wydostać z przeźroczystego akwarium. Przeszłam do 'garderoby', gdzie czekały na mnie moje rzeczy... Oszołomiona tym wszystkim, spojrzałam w lustro... Na środku klatki piersiowej miałam wielką, czarną plamę wielkości mojej dłoni, powstałą w wyniku roztarcia przez panią doktor tuszu, który wypłynął w nadmiarze. To ponoć zejdzie...

Zaczęłam się ubierać i przyznam - trochę kręciło mi się w głowie, ni to z długotrwałej pozycji leżącej, ni to z nadmiaru tych wszystkich wrażeń... sama nie wiem... Teraz byłam zupełnie kimś innym... Z lusterka ukradkiem zerkała na mnie dziewczyna z tatuażem, a nie dawna, przestraszona Dorotka z Krainy Oz... ;)

No tego jeszcze nie było... Ale w myśl zasady, którą ostatnio dość często się w życiu kieruję: "Jak szaleć to szaleć!", lub inna wersja tego motta: "Życie jest zbyt krótkie, żeby nie próbować wciąż nowych rzeczy", lub jeszcze bardziej ekstremalne jego wydanie: "Raz się żyje!" ;) Zostałam szczęśliwą posiadaczką tatuażu...

Wyszłam z pomieszczenia i zaraz za mną wyszła pani doktor. Na dzisiaj to był koniec mocnych wrażeń. Umówiłyśmy się na nadchodzące dni na właściwe już zabiegi, które przypadać będą na najbliższy piątek, sobotę i niedzielę, po dwa zabiegi o 7:30 i 15:00. Wkrótce po tych ustaleniach przeszłyśmy z powrotem do pokoju, w którym czekałam na początku i stamtąd zadzwoniłam po karetkę, zespół T-75.

Przyjechała w miarę szybko. Wsiadłam i odjechaliśmy... Teraz słońce grzało jeszcze mocniej. Rozpięłam polarową bluzę, nabrałam powietrza do nosa i... ruszyliśmy mijając poszczególne budynki tworzące szpitalny kompleks Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego...

 fot. własność www.dco.com.pl

fot. własność www.dco.com.pl

Po powrocie na oddział położyłam się na łóżko i chwilę tak poleżałam... Czekało już na mnie od dawna śniadanie... Dochodziła godzina 11, kiedy zaczęłam smarowanie swoich kanapek... Potem już tylko zarzuciłam kotwicę i oddałam się lekturze mojej książki :)

W międzyczasie niebo się zachmurzyło i spadł bardzo obfity deszcz... Wtedy też akurat pod drzwi oddziału podeszła Aga, przynosząc mi czyste, wyprane ubrania oraz... soki Kubuś o bezpiecznych i dopuszczalnych smakach: jabłko, banan, marchew. Oddziałowa bez najmniejszych oporów i szemrań przyniosła mi je na oddział, umieszczając w szafce w kuchni. Od razu poprosiłam pielęgniarkę o jedną buteleczkę...

A potem już tylko delektowałam się dawno zapomnianym smakiem i rozkoszowałam chwilą zwycięstwa i osobistym triumfem poniesionym w tej nierównej walce :)


Po południu, po koronce ucięłam sobie małą drzemeczkę, gdyż za oknem pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie, racząc nas na przemian to słońcem to intensywnymi opadami...

Około godziny 19 zawitali do mnie (tzn. pod białe drzwi oddziału przeszczepowego) Karcia z Maćkiem, przywożąc mi słoiczki z domowym jedzeniem, o które poprosiłam swymi czasy teściową. Przyjechały tu dzięki uprzejmości państwa S. (Karci i Maćka właśnie), bo akurat byli w niedzielę w Zielonej i wszystko udało się dobrze zgrać.

Razem ze słoiczkami przywieźli mi również pendrivea z kilkoma filmami animowanymi, oraz ponad godzinę dobrej rozmowy, którą uskuteczniliśmy za pośrednictwem telefonu, oraz wzroku - stając każde z nas w odpowiednim dla siebie miejscu, aby się móc jak najlepiej widzieć, tzn. ja w oknie, a oni zaraz pod nim...:)

Z mojej perspektywy wyglądało to właśnie tak:
A z ich perspektywy tak:


Państwo S. są niesamowici! Zawsze gotowi do pomocy, uczynni, zgodzili się nawet prać brudy Marcie, która jutro ma przyjechać na oddział przeszczepowy, tacy są wielkoduszni! :)

Kiedy tylko kochane Słocinki zniknęły z mojego obszaru widzenia - udałam się do kuchni w celu odgrzania pierwszego ze słoiczków... Pomogła mi w tym oczywiście pielęgniarka, przynosząc do sali gotowe już danie.


Makaron ze szpinakiem, choć może nie prezentował się najpiękniej, to jego smak i aromat był po prostu obłędny! Moja kolacja zamieniła się w uroczystą ucztę, dając mi mnóstwo satysfakcji po ciężkim dniu pełnym niecodziennych przygód.

Jadłam i się modliłam, wszak do nadrobienia miałam jeszcze kilkadziesiąt zdrowasiek... Dzisiaj dodatkowo doszło parę intencji, które chcę szczególnie omodlić... Między innymi o pomyślną jutrzejszą operację dla mamy Maćka, o światło Ducha Świętego podczas jutrzejszego egzaminu Agnieszki, rozpoczynającego serię cotygodniowych sprawdzianów wiedzy z sześciu lat studiów medycznych... i za anestezjologów, zakładających mi jutro wkłucie centralne...

Intencji nigdy nie brakuje, zapału i chęci do modlitwy ostatnimi czasy na szczęście także nie :) I choć pod koniec jestem już naprawdę zmęczona, to w sercu mam ogromny pokój i wielkie poczucie spełnienia, oraz wiarę i ufność, że Bóg prowadzi mnie najlepszą z dróg...

niedziela, 11 maja 2014

Licho nie śpi...

Od samego rana myślę o mojej mamie, która dzisiaj obchodzi swoje urodziny. Głowię się i wymyślam dla niej jakieś fajne życzenia, bo te proponowane w internecie są do niczego - wszystkie takie same: płytkie i powierzchowne... Moja mama zaś jest kimś, kto zasługuje na wyjątkowe życzenia, tak więc głowa aż paruje od tworzenia rymów i wierszy ;)

Tradycyjnie o 9:00 odsłuchałam za pośrednictwem Radiowej Jedynki mszy św. z Bazyliki Św. Krzyża w Warszawie. Dziś kazanie wygłosił ksiądz, którego nazwiska już nie pamiętam, jednak nie to było istotne, a sposób, w jaki przemawiał...

Miał ciepły, głęboki głos i mówił tak przekonująco, że wsłuchując się w jego słowa, już na samym początku Eucharystii - postanowiłam ofiarować intencję tej mszy świętej, za liczne powołania, jak prosił duszpasterz - gdyż dzisiejsza niedziela otwiera tydzień modlitw o powołania właśnie...

W trakcie mszy św. znów doznałam tej cudownej łaski i cudowny pokój na powrót zagościł w moim sercu... Potem chwilę rozmawiałam z Dominikiem... Szykowali się do wyjścia na obiad do rodziców i spędzenia tam miłego popołudnia przy torcie i urodzinowej kawce...

U mnie również tego popołudnia zagościły rarytasy - z tych dozwolonych oczywiście, które w piątek dostarczyła mi w ramach dostawy, Aga :)


Świętowałam więc razem z rodzinką, choć w gruncie rzeczy całkiem sama... i wielka radość przepełniała mnie, kiedy mogłam nieco podsłuchać i podejrzeć (za pośrednictwem połączenia video) beztroskiej atmosfery panującej tam, u rodziców...

W końcu transmisja została zakończona, a ja napełniona nowymi siłami, usiadłam do modlitwy. Usiadłam i początkowo zaczęłam głęboko oddychać... (w końcu płuca ćwiczyć trzeba, bo jednym z możliwych powikłań poprzeszczepowych jest właśnie ich zapalenie).

I kiedy oddech stał się już długi i spokojny, a umysł dostatecznie rozjaśniony - przystąpiłam do moich różańców... Lecz gdy tylko rozpoczęłam - posypała się nagle jakby lawina telefonów nie cierpiących zwłoki... i wszystkie z tym samym priorytetem - naraz musiały być odebrane...

Telefonu od mamy dziś nie sposób było zignorować, następnie zadzwoniła Karcia, aby umówić się co do dostarczenia jedzenia, potem zadzwonił Dominik z jakimś pytaniem, na koniec jeszcze przyszedł sms od Marty, która pakowała się właśnie na oddział przeszczepowy i która we wtorek ma dołączyć do  mnie :) Prosiła mnie, abym napisała jej - co można tu mieć, a czego nie... aby niczego nie pominęła w tej przed-szpitalnej gorączce;)

I kiedy wszyscy już wszystko wiedzieli - przystąpiłam znów do modlitwy... A ponieważ była godzina 18:50 i właśnie przychodziła nowa zmiana pielęgniarek - na korytarzu przed salą zrobił się niezły szum i zamieszanie... Ja jednak modliłam się mimo tego zgiełku... koralik po koraliku, uparcie jak chińska mrówka...

Modliłam się żarliwie, kiedy znowu poczułam ten wspaniały zapach bzu - wydostający się jak przypuszczam z wentylatorów klimatyzacji... Wieczór tego dnia był wyjątkowo piękny. Stali bywalcy przyszpitalnych ławeczek wylegli w samych dresach na pogaduchy, musiało być więc naprawdę ciepło...

Gdy zbliżała się godzina Apelu Jasnogórskiego - postanowiłam szybko skorzystać z toalety wieczornej, by potem już nigdzie nie łazić i się nie rozpraszać... Wyszłam z sali... Cała podłoga na korytarzu i kuchni była mokra, widać świeżo umyta... Tutaj czułam jeszcze bardziej zintensyfikowaną woń bzu... Domyślałam się, że gdzieś po prostu musi być otwarte okno... Gdzieś, gdzie pielęgniarki wychodzą na papierosa, gdzieś, gdzie pacjenci nie mają dostępu... Gdzieś musi być takie miejsce, to epicentrum zapachu bzu!!

Wracałam z łazienki, kiedy pani sprzątająca szpitalne podłogi zagadnęła do mnie z uśmiechem: "I jak tam Dorotko minął dzień?" - "Dobrze" - odpowiedziałam i jednocześnie rzuciłam okiem na stojący tuż obok 'wózeczek ze środkami czystości'... Znajdowały się na nim dwa pojemniki: na śmieci i na brudne ubrania pacjentów... A poniżej różnego rodzaju środki dezynfekujące i myjące... Na honorowym zaś miejscu, obok czystych wkładów do mopów, stał on - płyn do mycia podłóg o zapachu bzu...

Wróciłam do sali kompletnie zrezygnowana... Moja mała utopia o ukrytym, bzowym świecie - prysnęła jak bańka mydlana... Tak, dobrze pomyślałam w pierwszej chwili: to nie może być klimatyzacja... I z pewnością nie była...

Wieczorem, kiedy dziewczynki już słodko spały, zadzwonił do mnie mój mąż. Dziś wieczorem pod naszym kościołem rozstawiono ogromną scenę, na której swój koncert zagrała grupa TGD, a ja mogłam go posłuchać choć przez chwilę, choć na dwa utwory...

Płakałam ze wzruszenia, kiedy z wielkiej sceny usłyszałam swój ulubiony psalm... Potem, w drodze powrotnej rozmawialiśmy z Dominikiem o tym, jak nam minął dzień... Opowiedziałam mu o swoich lękach, niewyjaśnionych momentach zwątpienia i tej całej rezygnacji...

A on pomyślał chwilę i zawyrokował: "To ta nowenna"... "Pamiętasz, jest napisane, że kto podejmie się jej odmawiania, może być narażony na wyjątkowe kuszenia i ataki ze strony złego ducha..."- powiedział... "Pamiętam" - odpowiedziałam i w jednej sekundzie na myśl mi przyszły wszystkie traumatyczne przeżycia z początku ciąży z Alą, kiedy to podjęłam się jej odmawiania...

Nowenna Pompejańska jest bardzo silną modlitwą, w każdym razie nie dla mięczaków! ;) daje ogrom łask dla modlącego się i dla omadlanego - jeśli intencja jest zgodna z wolą Bożą. Trwa 54 dni i po ich upływie można spodziewać się wielkiego cudu, gdyż to właśnie obiecuje nam Matka Boża Pompejańska...

Jednak trzeba również wiedzieć, iż w trakcie jej trwania mogą zdarzyć się nieoczekiwane zwroty akcji, pozornie zmierzające w zupełnie przeciwnym kierunku, niż nasza intencja... To wszystko zagrywki szatana i jego piekielnych mocy... Wytrwały ten, kto mając to wszystko na uwadze - niezmordowanie będzie się modlił i się nie zachwieje...

Kto wytrwa - czekać go będzie obfitość łask... Bitwa trwa!

Po tych refleksjach - ze spokojem przystąpiłam do odmawiania kolejnych zdrowasiek... Choć była już późna godzina - wcale nie morzył mnie sen... Miałam silną przewagę, Boskie przewodnictwo! Ta świadomość wyzwoliła we mnie wiele pokładów sił...

Zasnęłam ze spokojem w sercu i pięknym zdjęciem dziewczynek w telefonie z dzisiejszych urodzin babci Uli. To był dobry dzień. Jutro czeka mnie "planowanie radioterapii" - to znaczy wyjazd karetką o 8:00 spod szpitala. Mam być na czczo, mam mieć przy sobie dowód osobisty i wodę mineralną na wypadek nagłego pragnienia ;)...reszty dowiem się na miejscu.

Zatem ahoj przygodo!

sobota, 10 maja 2014

Melancholia...

Sobotni poranek przywitał mnie pięknym słońcem. "To będzie dobry dzień!" - powiedziałam wtedy do siebie. Od samego rana trwałam w łączności z domem, gdzie Dominik szykował siebie, dziewczynki i dużą torbę do wyjazdu do Julci - kuzynki Hani i Ali...

Dziś na śniadanie miła odmiana: 4 kromki chleba z serem topionym... Zajadam więc ze smakiem przygotowane przez siebie kanapki, popijając szpitalną herbatą...

Dziś ślub biorą nasi przyjaciele... Od rana więc fruwam myślami wokół naszego wielkiego dnia, sprzed prawie 6-ciu laty... Wspomnienia wracają i wtedy znów robi mi się tak niewyobrażalnie ciężko na sercu...

Tracę ducha...
Grunt rozmywa mi się pod nogami... czuję się strasznie przytłoczona i rozgoryczona i... sama nie wiem tak naprawdę czym... Znów słońce za mocno świeci, akurat w te części okien, gdzie rolety nie dochodzą... akurat mi prosto w twarz, akurat na ekran mojego monitora, że nic nie można zobaczyć...

Zaczynam czytać książkę, ale oczy same mi się zamykają... Niedługo spotkanie Kręgu, a ja taka rozmemłana... Znów dzisiaj modlitwa nie przychodziła mi łatwo, znów pielęgniarki tylko czyhały na to, by mi dopiec...

Wreszcie coś pękło...
Była godzina 16:15 kiedy doznałam olśniewającej łaski, poczułam w sercu upragniony pokój i wszystko wydało mi się znowu możliwe do osiągnięcia... Znów zaczęłam marzyć o wszystkim tym, co mam jeszcze do zrobienia, kiedy wrócę! Znów wszystko stało się takie proste, a ludzie przyjaźni...

Przez dobrą godzinę tak się czułam... A kiedy Krąg się skoczył -  czar prysł! Zaczęłam się ponownie zastanawiać nad sensem istnienia, i kiedy tak siedziałam w zadumie - do sali weszła nieoczekiwanie jedna z pielęgniarek. A ponieważ od początku wydawała mi się sympatyczniejsza, niż pozostałe jej koleżanki - postanowiłam ją zagadnąć o listę przeszczepową z produktami dozwolonymi i zakazanymi...

Po kilkunastu minutach przyniosła mi ową listę, na której jak byk widniało czarno na białym:

Znowu dopadła mnie ta przeraźliwa chandra i zwątpienie w czynnik ludzki... Zbliżał się wieczór, kiedy po raz kolejny poczułam z szumiącej klimatyzacji ten nieziemski zapach bzów...

Podeszłam do stolika z telewizorem, na którym, jak co dzień - czekała na mnie kolacja. Mimowolnie spojrzałam przez okno... Oprócz kapliczki z Matką Bożą, która niezmiennie wisiała na swoim miejscu, dookoła tego drzewa życie kwitło w najlepsze, sprawiając wrażenie jakby letniego parku...


Ławki, na których teraz nikt nie siedzi - zapełnione były rozmawiającymi mężczyznami w różnym wieku. Ich ubiór zdradzał, że są pacjentami... Zarzucone na piżamy lekkie kurtki wiatrowe, nadawały specyficzny klimat temu zjawisku...

Przypatrywałam się też, jak na innych ławkach - po drugiej stronie wielkiego dębu - toczy się zwyczajne życie paru nastolatków, którzy pochłonięci jedzeniem lodów na patyku, żartują i przekomarzają się ze sobą...

Na innych jeszcze ławkach siedział ok. 10-letni chłopiec razem ze swym dziadkiem - pacjentem w granatowym szlafroku i kapciach, a kilka metrów dalej - rodzice chłopca...

Raz po raz ktoś przechodził wąskim chodnikiem, jedna pani nawet z kijkami... To przejechał samochód, to rower... Życie na terenie szpitala wręcz kwitło!

Stałam tak w tym oknie i chcąc czy nie chcąc - wbrew wewnętrznym przekonaniom;) - stałam się zwyczajną podglądaczką życia podwórkowego... Naszykowałam sobie kanapki i przegryzając kolejne kęsy, uczestniczyłam we wszystkim tym, co się działo na placyku pośród zieleni...

To dawało mi wiele radości...
Kiedy młodzież zjadła lody, na ich miejsce usiadł wnuczek z dziadkiem, zaś rodzice chłopca przenieśli się na ławkę obok. Dziadek musiał opowiadać coś bardzo interesującego, bo gestykulował przy tym zawzięcie...Wnuczek słuchał go z uwagą, a potem zaczął zadawać pytania...

Ech, lepsze to niż tania telenowela z telewizora, którego pielęgniarki w końcu przykryły, bo tylko stał i się kurzył nieużywany... podobnie zresztą jak dekoder ;)


Po dłużej chwili tego podglądactwa, powróciłam do swojego świata... Do łóżka jak z serialu "Na dobre i na złe" ;), do sterylnego sikania, oraz do niezliczonych zdrowasiek, których na wieczór zostało mi do odmówienia jeszcze bardzo dużo..

Walczyłam pomimo zmęczenia, choć powieki opadały, podobnie jak całe moje ciało, wiedziałam, że muszę się z tym zmierzyć! Nowenna trwa... A ja trwam razem z nią... Na dobre i na złe :P

Pomimo zwątpienia...

piątek, 9 maja 2014

Sanatorium

Dziś nie było mojego pana doktora, wiedziałam więc, że nie muszę się spieszyć ze wstawaniem i że dzień upłynie mi pod hasłem 'sanatorium'... Otworzyłam leniwie oko... za oknem szaruga...

Po kilkunastu minutach bezczynnego leżenia, weszła pani doktor U., która również zajmuje się pacjentami na przeszczepach. Powiedziała, że mnie zbada w zastępstwie mojego doktora. Badanie było krótkie, acz treściwe...

Po nim przyszedł czas na śniadanie. Znów tradycyjnie 4 niewielkie kromeczki chleba (mieszczące się na tej części dłoni, bez palców), mała kosteczka margaryny i 4 plastry wędliny... Klasyka każdej kolacji i każdego śniadania... I choć szynkę tę znam już od wielu dni, to dopiero dzisiaj odkryłam, że ów 'brudne paprochy', znajdujące się gdzieniegdzie na jej plastrach to nic innego, jak... pieprz kolorowy!

Przy dokładnym rozgryzieniu takiego paprocha - wędlina nabiera jeszcze większego aromatu i smaku! I pomyśleć, że przez ostatnich kilka dni, wydłubywałam te cząsteczki z wielkim oburzeniem, że jak to tak można, przynosić mi zanieczyszczone jedzenie? ;)

Po śniadaniu przyszedł czas na komputer i książkę - na przemian... Ale ani jedno, ani drugie nie szło mi jakoś dzisiaj... Od rana czułam jakieś takie beznadziejne przygnębienie, rozdrażnienie i niemoc... Słońce świeciło za jasno, deszcz dudnił za głośno, pielęgniarki chodziły jak osy...

Po południu trochę spałam, trochę ściemniałam... i tak dzień przeleciał...
Wieczorem, kiedy patrzyłam w sufit i odmawiałam kolejne zdrowaśki mojej nowenny, poczułam piękny, świeży zapach, intensywnie kwiatowy, jaśminowy, dobiegający jakby z klimatyzacji z sufitu...

W pierwszej chwili pomyślałam, że to niemożliwe, aby ładny zapach dobiegał z klimatyzacji... Stanęłam przy oknie i szybko zlokalizowałam krzak fioletowego bzu, rosnący w zacisznej alejce szpitalnego podwórka. To z pewnością on tak pachnie! Tak... to był niewątpliwie zapach bzu, tylko jak się tu przedostał, do tego cholernie sterylnego świata?

Jedno jest pewne: dał mi choć na trochę poczuć się jak wolny człowiek... Dał mi trochę radości i nadziei w tym całym zamknięciu... Kolejny dzień za mną, odhaczone... Dziś nawet modlitwa była taka strasznie trudna i w ciągu dnia, ciężko mi było się za nią zabrać...

Wieczorna rozmowa z mężem i kilka zdjęć dziewczynek na dobranoc, pomogły nieco przywrócić utracony sens w to wszystko...

czwartek, 8 maja 2014

Kontrola graniczna nie śpi...

W nocy zaliczyłam po raz pierwszy na tym oddziale stanu "Myśli krążących", niedługiego, bo zaledwie 1,5 - godzinnego. Znak to jednak, iż mój organizm zregenerował się i odespał tyle, ile mu trzeba było i powoli zaczyna przyzwyczajać się do szpitalnych warunków, czytaj: drzemek na żądanie...

Jakiś czas temu doszły mnie słuchy, że w czwartki odbywa się wizyta z profesorem... To ten ważny rytuał, który miał miejsce co poniedziałek na zwykłych oddziałach. Przeszczepy rządzą się własnymi prawami, tak więc tutaj obchód odbywa się w czwartki. "A to dziś!" - pomyślałam i nie czekając ani chwili, ruszyłam pod prysznic...

Jakże miło mi się zrobiło, kiedy nie rozlewając zbytnio już wody (ech, początki mojego 'otwartego' prysznica były opłakane ;)) odświeżyłam swoje ciało po dniu nicnierobienia...

Do śniadania garść leków, które serwują mi już od samego początku, no, powiedzmy od wtorku ;)

Ilość nawet do przeżycia, bywało znacznie gorzej... Z tego, co zdążyłam poznać szpitalne zwyczaje - w głównej mierze występują tu tabletki z grupy odkażających organizm, odgrzybiających i jakieś inne słodziuchne antybiotyki... Cała gama, cały przekrój... i do tego wszystkiego jeszcze malutka, niebieska tableteczka - to hormon na zatrzymanie miesiączkowania (bo na co komu jeszcze jakieś nieprzewidziane ubytki krwi?)

Swymi czasy - przeczytawszy nieco w internecie o owej Proverze i usłyszawszy kilka opinii koleżanek - pacjentek, przez cały (bodajże grudniowy) pobyt szpitalny, skutecznie bojkotowałam przyjmowanie tego hormonu... Nie przyznając się oczywiście do tego pani doktor, po cichu modliłam się, aby w tym czasie nie wystąpiło nic nieoczekiwanego, zwłaszcza w okresach, kiedy spadały mi płytki krwi... i nic takiego nie wystąpiło! ;) taką moc ma modlitwa moi drodzy...

A oto dowód mojego schomikowanego arsenału proverki ;) fot. archiwum własne

Długo zastanawiałam się, co zrobić z taką ilością tabletek, wszak zdjęcie zawarło zaledwie połowę zgromadzonego zapasu... Czy może opchnąć je na czarnym rynku, wszak lek to wyłącznie na receptę, czy może wykorzystać do kartek układając z nich rzędy wyrazów zaczynających się na 'U' ;)) jednak ostatecznie rozprawiłam się z nimi krótko i jak należy - w dniu swojego wyjścia do domu, a było to pewnego pięknego, styczniowego popołudnia... ;) Wszystkie te maleństwa wylądowały w ogólnym koszu w zabiegowym - tak dla niepoznaki ;)

Od tamtej pory zebrałam w sobie odwagę i przy następnym pobycie poprosiłam panią doktor, aby zaoszczędziła mi tych niebieskich draży, na co bez najmniejszych oporów przystała, czyniąc mnie o tyle chociaż szczęśliwszą :)

Temat Provery jednak jak widzę powrócił, tym razem niestety trudniej będzie mi się z nim zmierzyć, choćby z tego względu, iż pan doktor wygłosił już swoje zdanie o tym leku i raczej odstępstwa od tego nie będzie... No cóż... będę musiała przełknąć (dosłownie i w przenośni) ten gorzki specyfik, który potrafi tak rozregulować organizm kobiety, jak mało który :./

Na koniec rozmowy o Proverze pan doktor rozbawił mnie swoim pytaniem: "A karmi pani jeszcze piersią?" - jak się bowiem okazuje, stanowiłoby to poważną przeszkodę w dokonaniu przeszczepu... Tak więc mogę być spokojna... Przeszczep się odbędzie i to w najbliższym miesiącu :)

Po śniadaniu nadszedł orszak trzech króli. Dziś typowo męski skład: Pan profesor we własnej osobie - istotnie, szef wszystkich szefów, zaraz za nim profesor zwyczajny W. - mój uśmiechnięty ulubieniec :) i na dokładkę dr D.- mój lekarz prowadzący. Nastąpiło krótkie badanie, minimalistyczny wywiad (oczywiście rozmawiali między sobą wyłącznie panowie, pacjent nie był o nic pytany).

Z dialogu, który się wywiązał między profesorem, a dr D. dowiedziałam się kolejnego istotnego szczegółu, czyniącego moje śledztwo jeszcze bardziej interesującym... Otóż profesor zapytał skąd jest dawca, na co mój pan doktor odpowiedział, że z Polski, z Krakowa! Tiiin... zapisałam tę cenną informację w mojej pamięci...

Tak więc wiemy już o NIM tyle, że:
- jest mężczyzną
- urodzonym 1 października 1985 r.
- ma 182 cm wzrostu
- zapisał się do bazy DKMS w Krakowie

To całkiem sporo, jak na ścisłą ochronę danych osobowych stosowaną w tychże procedurach ;)

Po wizycie profesorskiej mój doktor wsunął jeszcze na moment głowę za drzwi mojej sali i z uśmiechem oświadczył, iż: "No to do końca dnia już tylko sanatorium, pani Dorotko" :)

To lubię... cisza, spokój, nawet deszcz przestał padać... Leniwie odpaliłam komputer i powoli zaczęłam nadrabiać wszelkie powstałe zaległości...

Wtem, dostaję sms-a od mojej Agi, że oto za chwilę zostaną mi dostarczone zamówione zakupy i pobrane brudne ubrania do wyprania. Agnieszka stała już pod drzwiami do oddziału. Poprosiłam ją o zakupienie mi paczki paluszków, krakersów, placków do tortilli (bo trzy dni z rzędu pasztet na kolację, to uważam lekka przesada!) oraz kilku soczków typu kubuś...

Po kilkunastu minutach przychodzi pielęgniarka i oznajmia, iż soczki niestety nie wchodzą w grę, bowiem nie ma ich na liści produktów dozwolonych na oddziale przeszczepowym. Na co ja bardzo uprzejmie odpowiadam miłej pielęgniarce, że ja właśnie nie posiadam takowej listy, a ponad to sugerowałam się sokami stojącymi na półkach dwóch innych pacjentek, dzielących ze mną oddział przeszczepowy...

Na co pielęgniarka odpowiedziała, że taką listę na pewno dostali moi rodzice... "Kto? jacy rodzice?!" - zapytałam lekko oszołomiona... "No nie wiem, może mąż... nie wiem, kto panią tutaj przywiózł"... to akurat było prawdą, bo pani pielęgniarki nie było tu w poniedziałek, kiedy mnie przyjmowano, jednakże takie teksty... Wciskanie kitu o rzekomym posiadaniu listy-widmo, bo niby młoda jestem... Tego było już za wiele...

Byłam bardzo rozgoryczona tym niedopuszczeniem moich Kubusiów, zwłaszcza, iż mogłabym przysiąc, że widziałam na własne oczy w szafce kuchennej pod numerkami 1 i 2 (opisane kolejne sale) właśnie takie soki...

I wiecie co? Nie byłabym sobą, gdybym tego raz jeszcze nie sprawdziła... Pod pretekstem schowania swojego jedzenia do lodówki, (a wykorzystałam ciszę na korytarzu i zmianę pielęgniarek między 18:40 a 19:00) zakradłam się sama do kuchni (do której wstęp maja tylko piguły) i otworzyłam zakazaną szafkę... Żałowałam, że nie miałam przy sobie telefonu, żeby móc zrobić zdjęcie, jako dowód w tej sprawie... Zarówno pod jedynką, jak i pod dwójką stały całe baterie Kubusiów,  Tarczynów, Tymbarków i co tylko... do wyboru, do koloru... tylko brać i pić!

Poczułam jeszcze większe przygnębienie i rozgoryczenie... Bardzo chciałam raz jeszcze spotkać tą przemiłą pielęgniarkę, która cofnęła Agnieszkę z moimi sokami, ale niestety nie pojawiła się już - musiała chyba wyjść jakimś tylnym wyjściem, albo się rozpuścić... Zadałabym jej kilka konkretnych pytań... Tylko... czy warto już na początku naszej przeszczepowej znajomości psuć sobie atmosferę? Najwyżej będę piła wodę, jak zwierzęta... co mi tam... w końcu to tylko 2 miesiące, a potem się zobaczy, co będzie na drugiej liście dozwolonych, tej po przeszczepie... bo rzekomo takowa także istnieje...

Na szczęście ostrą selekcję przeszczepową  przeszły moje ulubione placki do tortilli, z którymi sobie urządziłam dziś pyszną kolację, zawijając wewnątrz parówkę i plasterek żółtego sera. Tak bez podgrzewania, bo chyba nie zniosłabym wzroku tej młodej pielęgniareczki, która przychodzi tu z innego szpitala na umowę-zlecenie i która obnosi się ze swoją osobą i leci do mnie na 'ty', choć dzielą nas 4 lata różnicy... i to ja jestem w tym związku tą starszą... ech, ale co zrobisz... Nie każdy traktuje swoją pracę jak powołanie... i u tej 'pani' właśnie to ewidentnie widać...

Wieczór zatem spędziłam nad rozważaniami, modlitwą moją nowa nowenną, nadrabianiem zaległości blogowych i użalaniu się nad swym losem pozbawionym witamin...

Ale coby nie mówić.. kolejny dzień za mną... jak w więziennej celi - wykuwam głęboką rysę na ścianie mojego sterylnego świata... 4 z 60... A tęsknota za domem rośnie z każdym dniem...

I właśnie dochodzę do wniosku, że te całe szpiki, punkcje i wkłucia są niczym wobec tego masakrycznego stanu jakby hibernacji, jakby zawieszenia w przestrzeni, której z zewnątrz kompletnie nie widać... Bo dla świata nie istniejesz, zamknięty za murami szpitalnego reżimu, gdzie wydzielają każdą kromkę chleba...

Toż to jakiś Matrix... świat, co do którego nikt nie jest pewien... i w którym jestem kompletnie sama, pośród tylu nieznajomych twarzy, przestrzeni, procedur... Albo zasłużyłaś na kubusia, albo nie...

Od godziny nikt nie pojawił się na korytarzu w pielęgniarskim gnieździe... Ale nie będę ryzykowała, jeden rzut oka na kuchenną szafkę mi wystarczył, by się przekonać o sprawiedliwym traktowaniu pacjentów przez panią pielęgniarkę, która naprawdę wydawała mi się taka miła i uczynna... A może spróbujemy jutro? Może każda z nich stosuje się do indywidualnej listy, którą ma w swojej głowie...

Czas pokaże... a tymczasem... Dobranoc :*

P.S.
Patrzcie, na co trafiłam... jeśli jeszcze nie jest za późno, jeśli czytacie to właśnie 8 maja, w czwartek, to... polecam gorąco! Z panem Bogiem!