czwartek, 8 maja 2014

Kontrola graniczna nie śpi...

W nocy zaliczyłam po raz pierwszy na tym oddziale stanu "Myśli krążących", niedługiego, bo zaledwie 1,5 - godzinnego. Znak to jednak, iż mój organizm zregenerował się i odespał tyle, ile mu trzeba było i powoli zaczyna przyzwyczajać się do szpitalnych warunków, czytaj: drzemek na żądanie...

Jakiś czas temu doszły mnie słuchy, że w czwartki odbywa się wizyta z profesorem... To ten ważny rytuał, który miał miejsce co poniedziałek na zwykłych oddziałach. Przeszczepy rządzą się własnymi prawami, tak więc tutaj obchód odbywa się w czwartki. "A to dziś!" - pomyślałam i nie czekając ani chwili, ruszyłam pod prysznic...

Jakże miło mi się zrobiło, kiedy nie rozlewając zbytnio już wody (ech, początki mojego 'otwartego' prysznica były opłakane ;)) odświeżyłam swoje ciało po dniu nicnierobienia...

Do śniadania garść leków, które serwują mi już od samego początku, no, powiedzmy od wtorku ;)

Ilość nawet do przeżycia, bywało znacznie gorzej... Z tego, co zdążyłam poznać szpitalne zwyczaje - w głównej mierze występują tu tabletki z grupy odkażających organizm, odgrzybiających i jakieś inne słodziuchne antybiotyki... Cała gama, cały przekrój... i do tego wszystkiego jeszcze malutka, niebieska tableteczka - to hormon na zatrzymanie miesiączkowania (bo na co komu jeszcze jakieś nieprzewidziane ubytki krwi?)

Swymi czasy - przeczytawszy nieco w internecie o owej Proverze i usłyszawszy kilka opinii koleżanek - pacjentek, przez cały (bodajże grudniowy) pobyt szpitalny, skutecznie bojkotowałam przyjmowanie tego hormonu... Nie przyznając się oczywiście do tego pani doktor, po cichu modliłam się, aby w tym czasie nie wystąpiło nic nieoczekiwanego, zwłaszcza w okresach, kiedy spadały mi płytki krwi... i nic takiego nie wystąpiło! ;) taką moc ma modlitwa moi drodzy...

A oto dowód mojego schomikowanego arsenału proverki ;) fot. archiwum własne

Długo zastanawiałam się, co zrobić z taką ilością tabletek, wszak zdjęcie zawarło zaledwie połowę zgromadzonego zapasu... Czy może opchnąć je na czarnym rynku, wszak lek to wyłącznie na receptę, czy może wykorzystać do kartek układając z nich rzędy wyrazów zaczynających się na 'U' ;)) jednak ostatecznie rozprawiłam się z nimi krótko i jak należy - w dniu swojego wyjścia do domu, a było to pewnego pięknego, styczniowego popołudnia... ;) Wszystkie te maleństwa wylądowały w ogólnym koszu w zabiegowym - tak dla niepoznaki ;)

Od tamtej pory zebrałam w sobie odwagę i przy następnym pobycie poprosiłam panią doktor, aby zaoszczędziła mi tych niebieskich draży, na co bez najmniejszych oporów przystała, czyniąc mnie o tyle chociaż szczęśliwszą :)

Temat Provery jednak jak widzę powrócił, tym razem niestety trudniej będzie mi się z nim zmierzyć, choćby z tego względu, iż pan doktor wygłosił już swoje zdanie o tym leku i raczej odstępstwa od tego nie będzie... No cóż... będę musiała przełknąć (dosłownie i w przenośni) ten gorzki specyfik, który potrafi tak rozregulować organizm kobiety, jak mało który :./

Na koniec rozmowy o Proverze pan doktor rozbawił mnie swoim pytaniem: "A karmi pani jeszcze piersią?" - jak się bowiem okazuje, stanowiłoby to poważną przeszkodę w dokonaniu przeszczepu... Tak więc mogę być spokojna... Przeszczep się odbędzie i to w najbliższym miesiącu :)

Po śniadaniu nadszedł orszak trzech króli. Dziś typowo męski skład: Pan profesor we własnej osobie - istotnie, szef wszystkich szefów, zaraz za nim profesor zwyczajny W. - mój uśmiechnięty ulubieniec :) i na dokładkę dr D.- mój lekarz prowadzący. Nastąpiło krótkie badanie, minimalistyczny wywiad (oczywiście rozmawiali między sobą wyłącznie panowie, pacjent nie był o nic pytany).

Z dialogu, który się wywiązał między profesorem, a dr D. dowiedziałam się kolejnego istotnego szczegółu, czyniącego moje śledztwo jeszcze bardziej interesującym... Otóż profesor zapytał skąd jest dawca, na co mój pan doktor odpowiedział, że z Polski, z Krakowa! Tiiin... zapisałam tę cenną informację w mojej pamięci...

Tak więc wiemy już o NIM tyle, że:
- jest mężczyzną
- urodzonym 1 października 1985 r.
- ma 182 cm wzrostu
- zapisał się do bazy DKMS w Krakowie

To całkiem sporo, jak na ścisłą ochronę danych osobowych stosowaną w tychże procedurach ;)

Po wizycie profesorskiej mój doktor wsunął jeszcze na moment głowę za drzwi mojej sali i z uśmiechem oświadczył, iż: "No to do końca dnia już tylko sanatorium, pani Dorotko" :)

To lubię... cisza, spokój, nawet deszcz przestał padać... Leniwie odpaliłam komputer i powoli zaczęłam nadrabiać wszelkie powstałe zaległości...

Wtem, dostaję sms-a od mojej Agi, że oto za chwilę zostaną mi dostarczone zamówione zakupy i pobrane brudne ubrania do wyprania. Agnieszka stała już pod drzwiami do oddziału. Poprosiłam ją o zakupienie mi paczki paluszków, krakersów, placków do tortilli (bo trzy dni z rzędu pasztet na kolację, to uważam lekka przesada!) oraz kilku soczków typu kubuś...

Po kilkunastu minutach przychodzi pielęgniarka i oznajmia, iż soczki niestety nie wchodzą w grę, bowiem nie ma ich na liści produktów dozwolonych na oddziale przeszczepowym. Na co ja bardzo uprzejmie odpowiadam miłej pielęgniarce, że ja właśnie nie posiadam takowej listy, a ponad to sugerowałam się sokami stojącymi na półkach dwóch innych pacjentek, dzielących ze mną oddział przeszczepowy...

Na co pielęgniarka odpowiedziała, że taką listę na pewno dostali moi rodzice... "Kto? jacy rodzice?!" - zapytałam lekko oszołomiona... "No nie wiem, może mąż... nie wiem, kto panią tutaj przywiózł"... to akurat było prawdą, bo pani pielęgniarki nie było tu w poniedziałek, kiedy mnie przyjmowano, jednakże takie teksty... Wciskanie kitu o rzekomym posiadaniu listy-widmo, bo niby młoda jestem... Tego było już za wiele...

Byłam bardzo rozgoryczona tym niedopuszczeniem moich Kubusiów, zwłaszcza, iż mogłabym przysiąc, że widziałam na własne oczy w szafce kuchennej pod numerkami 1 i 2 (opisane kolejne sale) właśnie takie soki...

I wiecie co? Nie byłabym sobą, gdybym tego raz jeszcze nie sprawdziła... Pod pretekstem schowania swojego jedzenia do lodówki, (a wykorzystałam ciszę na korytarzu i zmianę pielęgniarek między 18:40 a 19:00) zakradłam się sama do kuchni (do której wstęp maja tylko piguły) i otworzyłam zakazaną szafkę... Żałowałam, że nie miałam przy sobie telefonu, żeby móc zrobić zdjęcie, jako dowód w tej sprawie... Zarówno pod jedynką, jak i pod dwójką stały całe baterie Kubusiów,  Tarczynów, Tymbarków i co tylko... do wyboru, do koloru... tylko brać i pić!

Poczułam jeszcze większe przygnębienie i rozgoryczenie... Bardzo chciałam raz jeszcze spotkać tą przemiłą pielęgniarkę, która cofnęła Agnieszkę z moimi sokami, ale niestety nie pojawiła się już - musiała chyba wyjść jakimś tylnym wyjściem, albo się rozpuścić... Zadałabym jej kilka konkretnych pytań... Tylko... czy warto już na początku naszej przeszczepowej znajomości psuć sobie atmosferę? Najwyżej będę piła wodę, jak zwierzęta... co mi tam... w końcu to tylko 2 miesiące, a potem się zobaczy, co będzie na drugiej liście dozwolonych, tej po przeszczepie... bo rzekomo takowa także istnieje...

Na szczęście ostrą selekcję przeszczepową  przeszły moje ulubione placki do tortilli, z którymi sobie urządziłam dziś pyszną kolację, zawijając wewnątrz parówkę i plasterek żółtego sera. Tak bez podgrzewania, bo chyba nie zniosłabym wzroku tej młodej pielęgniareczki, która przychodzi tu z innego szpitala na umowę-zlecenie i która obnosi się ze swoją osobą i leci do mnie na 'ty', choć dzielą nas 4 lata różnicy... i to ja jestem w tym związku tą starszą... ech, ale co zrobisz... Nie każdy traktuje swoją pracę jak powołanie... i u tej 'pani' właśnie to ewidentnie widać...

Wieczór zatem spędziłam nad rozważaniami, modlitwą moją nowa nowenną, nadrabianiem zaległości blogowych i użalaniu się nad swym losem pozbawionym witamin...

Ale coby nie mówić.. kolejny dzień za mną... jak w więziennej celi - wykuwam głęboką rysę na ścianie mojego sterylnego świata... 4 z 60... A tęsknota za domem rośnie z każdym dniem...

I właśnie dochodzę do wniosku, że te całe szpiki, punkcje i wkłucia są niczym wobec tego masakrycznego stanu jakby hibernacji, jakby zawieszenia w przestrzeni, której z zewnątrz kompletnie nie widać... Bo dla świata nie istniejesz, zamknięty za murami szpitalnego reżimu, gdzie wydzielają każdą kromkę chleba...

Toż to jakiś Matrix... świat, co do którego nikt nie jest pewien... i w którym jestem kompletnie sama, pośród tylu nieznajomych twarzy, przestrzeni, procedur... Albo zasłużyłaś na kubusia, albo nie...

Od godziny nikt nie pojawił się na korytarzu w pielęgniarskim gnieździe... Ale nie będę ryzykowała, jeden rzut oka na kuchenną szafkę mi wystarczył, by się przekonać o sprawiedliwym traktowaniu pacjentów przez panią pielęgniarkę, która naprawdę wydawała mi się taka miła i uczynna... A może spróbujemy jutro? Może każda z nich stosuje się do indywidualnej listy, którą ma w swojej głowie...

Czas pokaże... a tymczasem... Dobranoc :*

P.S.
Patrzcie, na co trafiłam... jeśli jeszcze nie jest za późno, jeśli czytacie to właśnie 8 maja, w czwartek, to... polecam gorąco! Z panem Bogiem!

1 komentarz:

  1. Nie wchodząc za bardzo w systematykę świata zwierząt - człowiek to ssak - ssaki należą do kręgowców-> a te z kolei do królestwa zwierząt... A więc ludzie to zwierzęta... I niektórzy (czyt. my) nie piją praktycznie w ogóle Kubusiów (za słodkie) i soczków - tylko wodę właśnie :-) No i herbatkę lub kawkę
    - pomogło choć trochę ukoić żal po wczorajszej soczkowej konfiskacie? ;-)

    A może każdy pacjent ma inną indywidualną listę co może spożywać? Albo w tych Kubusiach dla Ciebie akurat było coś czego nie można? Albo Pani miała gorszy dzień? ALbo?

    Żeby zrekompensować jakoś Kubusiową stratę przesyłamy ciepłe myśli i słoneczne pozdrowienia: po pochmurnym poranku - teraz pięknie świeci słoneczko- mamy nadzieję, że za Twoim oknem też słonce, a jak nie to niech czym prędzej pędzi od nas do Ciebie

    Trzymaj się ciepło!!!

    OdpowiedzUsuń