niedziela, 11 maja 2014

Licho nie śpi...

Od samego rana myślę o mojej mamie, która dzisiaj obchodzi swoje urodziny. Głowię się i wymyślam dla niej jakieś fajne życzenia, bo te proponowane w internecie są do niczego - wszystkie takie same: płytkie i powierzchowne... Moja mama zaś jest kimś, kto zasługuje na wyjątkowe życzenia, tak więc głowa aż paruje od tworzenia rymów i wierszy ;)

Tradycyjnie o 9:00 odsłuchałam za pośrednictwem Radiowej Jedynki mszy św. z Bazyliki Św. Krzyża w Warszawie. Dziś kazanie wygłosił ksiądz, którego nazwiska już nie pamiętam, jednak nie to było istotne, a sposób, w jaki przemawiał...

Miał ciepły, głęboki głos i mówił tak przekonująco, że wsłuchując się w jego słowa, już na samym początku Eucharystii - postanowiłam ofiarować intencję tej mszy świętej, za liczne powołania, jak prosił duszpasterz - gdyż dzisiejsza niedziela otwiera tydzień modlitw o powołania właśnie...

W trakcie mszy św. znów doznałam tej cudownej łaski i cudowny pokój na powrót zagościł w moim sercu... Potem chwilę rozmawiałam z Dominikiem... Szykowali się do wyjścia na obiad do rodziców i spędzenia tam miłego popołudnia przy torcie i urodzinowej kawce...

U mnie również tego popołudnia zagościły rarytasy - z tych dozwolonych oczywiście, które w piątek dostarczyła mi w ramach dostawy, Aga :)


Świętowałam więc razem z rodzinką, choć w gruncie rzeczy całkiem sama... i wielka radość przepełniała mnie, kiedy mogłam nieco podsłuchać i podejrzeć (za pośrednictwem połączenia video) beztroskiej atmosfery panującej tam, u rodziców...

W końcu transmisja została zakończona, a ja napełniona nowymi siłami, usiadłam do modlitwy. Usiadłam i początkowo zaczęłam głęboko oddychać... (w końcu płuca ćwiczyć trzeba, bo jednym z możliwych powikłań poprzeszczepowych jest właśnie ich zapalenie).

I kiedy oddech stał się już długi i spokojny, a umysł dostatecznie rozjaśniony - przystąpiłam do moich różańców... Lecz gdy tylko rozpoczęłam - posypała się nagle jakby lawina telefonów nie cierpiących zwłoki... i wszystkie z tym samym priorytetem - naraz musiały być odebrane...

Telefonu od mamy dziś nie sposób było zignorować, następnie zadzwoniła Karcia, aby umówić się co do dostarczenia jedzenia, potem zadzwonił Dominik z jakimś pytaniem, na koniec jeszcze przyszedł sms od Marty, która pakowała się właśnie na oddział przeszczepowy i która we wtorek ma dołączyć do  mnie :) Prosiła mnie, abym napisała jej - co można tu mieć, a czego nie... aby niczego nie pominęła w tej przed-szpitalnej gorączce;)

I kiedy wszyscy już wszystko wiedzieli - przystąpiłam znów do modlitwy... A ponieważ była godzina 18:50 i właśnie przychodziła nowa zmiana pielęgniarek - na korytarzu przed salą zrobił się niezły szum i zamieszanie... Ja jednak modliłam się mimo tego zgiełku... koralik po koraliku, uparcie jak chińska mrówka...

Modliłam się żarliwie, kiedy znowu poczułam ten wspaniały zapach bzu - wydostający się jak przypuszczam z wentylatorów klimatyzacji... Wieczór tego dnia był wyjątkowo piękny. Stali bywalcy przyszpitalnych ławeczek wylegli w samych dresach na pogaduchy, musiało być więc naprawdę ciepło...

Gdy zbliżała się godzina Apelu Jasnogórskiego - postanowiłam szybko skorzystać z toalety wieczornej, by potem już nigdzie nie łazić i się nie rozpraszać... Wyszłam z sali... Cała podłoga na korytarzu i kuchni była mokra, widać świeżo umyta... Tutaj czułam jeszcze bardziej zintensyfikowaną woń bzu... Domyślałam się, że gdzieś po prostu musi być otwarte okno... Gdzieś, gdzie pielęgniarki wychodzą na papierosa, gdzieś, gdzie pacjenci nie mają dostępu... Gdzieś musi być takie miejsce, to epicentrum zapachu bzu!!

Wracałam z łazienki, kiedy pani sprzątająca szpitalne podłogi zagadnęła do mnie z uśmiechem: "I jak tam Dorotko minął dzień?" - "Dobrze" - odpowiedziałam i jednocześnie rzuciłam okiem na stojący tuż obok 'wózeczek ze środkami czystości'... Znajdowały się na nim dwa pojemniki: na śmieci i na brudne ubrania pacjentów... A poniżej różnego rodzaju środki dezynfekujące i myjące... Na honorowym zaś miejscu, obok czystych wkładów do mopów, stał on - płyn do mycia podłóg o zapachu bzu...

Wróciłam do sali kompletnie zrezygnowana... Moja mała utopia o ukrytym, bzowym świecie - prysnęła jak bańka mydlana... Tak, dobrze pomyślałam w pierwszej chwili: to nie może być klimatyzacja... I z pewnością nie była...

Wieczorem, kiedy dziewczynki już słodko spały, zadzwonił do mnie mój mąż. Dziś wieczorem pod naszym kościołem rozstawiono ogromną scenę, na której swój koncert zagrała grupa TGD, a ja mogłam go posłuchać choć przez chwilę, choć na dwa utwory...

Płakałam ze wzruszenia, kiedy z wielkiej sceny usłyszałam swój ulubiony psalm... Potem, w drodze powrotnej rozmawialiśmy z Dominikiem o tym, jak nam minął dzień... Opowiedziałam mu o swoich lękach, niewyjaśnionych momentach zwątpienia i tej całej rezygnacji...

A on pomyślał chwilę i zawyrokował: "To ta nowenna"... "Pamiętasz, jest napisane, że kto podejmie się jej odmawiania, może być narażony na wyjątkowe kuszenia i ataki ze strony złego ducha..."- powiedział... "Pamiętam" - odpowiedziałam i w jednej sekundzie na myśl mi przyszły wszystkie traumatyczne przeżycia z początku ciąży z Alą, kiedy to podjęłam się jej odmawiania...

Nowenna Pompejańska jest bardzo silną modlitwą, w każdym razie nie dla mięczaków! ;) daje ogrom łask dla modlącego się i dla omadlanego - jeśli intencja jest zgodna z wolą Bożą. Trwa 54 dni i po ich upływie można spodziewać się wielkiego cudu, gdyż to właśnie obiecuje nam Matka Boża Pompejańska...

Jednak trzeba również wiedzieć, iż w trakcie jej trwania mogą zdarzyć się nieoczekiwane zwroty akcji, pozornie zmierzające w zupełnie przeciwnym kierunku, niż nasza intencja... To wszystko zagrywki szatana i jego piekielnych mocy... Wytrwały ten, kto mając to wszystko na uwadze - niezmordowanie będzie się modlił i się nie zachwieje...

Kto wytrwa - czekać go będzie obfitość łask... Bitwa trwa!

Po tych refleksjach - ze spokojem przystąpiłam do odmawiania kolejnych zdrowasiek... Choć była już późna godzina - wcale nie morzył mnie sen... Miałam silną przewagę, Boskie przewodnictwo! Ta świadomość wyzwoliła we mnie wiele pokładów sił...

Zasnęłam ze spokojem w sercu i pięknym zdjęciem dziewczynek w telefonie z dzisiejszych urodzin babci Uli. To był dobry dzień. Jutro czeka mnie "planowanie radioterapii" - to znaczy wyjazd karetką o 8:00 spod szpitala. Mam być na czczo, mam mieć przy sobie dowód osobisty i wodę mineralną na wypadek nagłego pragnienia ;)...reszty dowiem się na miejscu.

Zatem ahoj przygodo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz