poniedziałek, 5 maja 2014

Od dziś...

"Dzień dobry. Chciałam poinformować Panią, że z dniem 5 maja proszona jest Pani o stawienie się na oddziale przeszczepowym" - usłyszałam w słuchawce telefonu dokładnie tydzień temu, w poniedziałek...

"A więc został mi tydzień" - pomyślałam... a przydałoby się co najmniej jeszcze tyle, aby wszystkie sprawy dopiąć na ostatni guzik... I kiedy tak nad tym rozmyślałam, nadszedł ów 5 maja, kiedy to z duszą na ramieniu, ściśniętym gardłem, 4 torbami i poczuciem, że oto nadchodzi TO wielkie i nieoswojone - wyruszyliśmy z Dominikiem do Wrocławia...

Po drodze wstąpiliśmy po kawę i kanapkę - ostatnie w tym roku frykasy z baru szybkiej obsługi... Wczoraj po raz ostatni w tym roku uczestniczyłam we mszy św... Takich 'ostatnich w tym roku razów' było jeszcze kilka, zwłaszcza w minionych dniach...

Ostatni kęs tosta z ketchupem, ostatni ogórek konserwowy od mamy, ostatni serniczek u Ani i Jacka na kawce, ostatnia kawka i ostatnie odwiedziny u Ani i Jacka w tym roku... ;)

Aż chciałoby się wszystkiego najeść na zapas i zachować wszystkie te wspomnienia na twardym dysku swojej pamięci... Śpiącą Hanię, kiedy przytula się do swojej przytulaneczki Daisy, albo Alunię, która zasypia karmiona na moich rękach...

Ta noc do przespanych nie należała... najpierw pakowałam się do późna albo dopełniałam wszelkich zaległych domowych spraw, a gdy wreszcie weszłam skonana do łóżka - około 2 w nocy Hania postanowiła, że jest już nowy dzień, każąc sobie zrobić kakao, chcąc odsłonić roletę, lub 'chociaż' zaświecić lampkę, albo odciąć metkę od pluszaka, która ją wyjątkowo irytowała o tej 4 nad ranem...:/

Poranek więc także do łatwych nie należał... Kiedy o 7:30 przyszła babcia do opieki, wyjaśniłam podejrzliwej Hani, co za chwilę nastąpi... Nie była pocieszona, usłyszawszy, że niebawem znów zniknę z ich życia na długi czas... Ale i tym razem nie płakała, tylko postanowiła namalować mi obrazek do szpitala, aby było mi weselej... (musiała chyba zauważyć te czające się w kącikach oczu łzy).

Usiadła więc czym prędzej do swojego krzesełka i nie tracąc ani chwili - namalowała mi kolejne arcydzieło, które skrzętnie schowałam do teczki wraz z medycznymi dokumentami i świstkami od ważnych doktorów, potwierdzających mój stan zdrowia przed przeszczepem... Dzięki temu teczka stała się jakby lżejsza i tak bardzo nie ciążyła w torebce...

Dojechaliśmy bez korków i niespodzianek. Wrocław powitał nas nawet nieśmiałym słonkiem.. Jednak, gdy już zaparkowaliśmy pod szpitalem - niewidzialne nitki przyszyły mnie do samochodowego fotela i za nic w świecie nie chciały puścić... Siedzieliśmy tak więc jakiś czas i rozmawialiśmy o wszystkim i niczym, ale głównie o tym, jak trudne nadchodzą chwile - zarówno dla mnie - jak i dla Dominika...

W końcu wyruszyliśmy...
Znajoma pani w rejestracji, znajome pielęgniarki, znajome kąty... Spotkałam nawet na korytarzu swoją 'byłą' doktor prowadzącą, która powitała mnie z uśmiechem. Wszystko niby takie przyjazne, a jednak nieustannie miałam wrażenie, że za każdym drzewem czai się zło...

W końcu pokierowano nas pod drzwi oddziału przeszczepowego. POD - podkreślam, gdyż ZA nie mogą wejść tylko specjalni ludzie, właśnie ci, których kompletnie nie znam i których nigdy wcześniej tutaj nie widziałam...



 

To przeszczepowe pielęgniarki, wraz z oddziałową na czele, które przypisane są właśnie do tego i tylko tego oddziału o pięknie brzmiącej nazwie "Oddział transplantacji szpiku I" - (gdyż znajduje się przy oddziale A - na pierwszym zdjęciu, po lewej stronie widać sławne szklane drzwi prowadzące na oddział A oraz kilka metrów dalej drzwi do oddziału przeszczepowego, na którym miałam się znaleźć).

Nim weszłam na oddział - dostałam skierowanie na badanie EKG, tam więc się udałam, w tym czasie zaś Dominik zaczął znosić z auta moje rzeczy...

Za jakiś czas, zza ów białych drzwi wyszła oddziałowa-przeszczepowa i wzięła ode mnie wszystkie 4 torby po kolei oddając puste siatki i walizkę... Teraz moje ubrania i rzeczy osobiste przechodziły sterylizację. I gdy tak już wszystko zostało przepuszczone przez wielką lupę Big Brothera - zostałam wpuszczona ja.

Pożegnawszy się więc z mężem, którego nie zobaczę przez najbliższe dwa miesiące - weszłam do niewielkiego pomieszczenia zwanego śluzą, gdzie przebrałam się w piżamę i klapki, a następnie zostałam poprowadzona do 'swojej sali'.

Na oddziale takich sal jest 3, z czego pod jedynką zamieszkuje jakaś pani, dwójka jest salą 'zamkniętą' - to znaczy, że pani znajdująca się tam, nie może opuszczać swojej sali, ani nikt tam nie może wchodzić, a pod trójką od dziś urzęduję ja. A oto, jaki widok zastałam, kiedy weszłam do sali...


Na moim łóżku i szafce leżały już moje rzeczy, wysterylizowane, to znaczy popryskane jakimś płynem odkażającym, który zostawia delikatny osad... Łóżko zaś było nowoczesne, takie na pilota, a na nim artystyczny nieład, który należało jak najszybciej uporządkować...



Po drugiej stronie łóżka znajdowały się plastikowe, białe drzwi, wyklejone do połowy matową 'zasłonką', a od połowy zupełnie przeźroczyste z łatwym podglądem na pielęgniarki... (i na mnie rzecz jasna też)



Po przeciwległej stronie, tuż obok okna, stał niewielki stolik z telewizorem - ot, luksus! - pomyślałam.. jakbym jeszcze oglądała telewizję i to namiętnie ;)

A z okna roztaczał się taki oto widok:
..."Nienajgorszy!" - pomyślałam.. zważywszy na fakt, iż drzewa o tej porze roku są soczyście zielone, a do pnia przytwierdzona jest malutka 'budka' z Martyjką i kilkoma kwiatkami. Ta kapliczka od dziś będzie moim jedynym miejscem 'świętym' do którego będę się uciekała w codziennej modlitwie.

Łóżkowe okablowanie, monitoring, mnóstwo przewodów i wtyczek... szukam wolego miejsca na moje dwa najważniejsze kabelki - do komputera i ładowarki komórkowej... szukam, szukam... są!


Wodząc wzrokiem po ścianach i suficie (swoją drogą nie uświadczyłam tu gotyckich sklepień i wiekowych łuków, a jedynie wentylatory klimatyzacji i inne, dziwne przedmioty)...


 ...trafiłam na to...

Bosko! - pomyślałam... Nie dość, że na dzień dobry zlustrowano moje rzeczy osobiste, następnie podgląda się mnie przez pół-przeźroczyste drzwi wyjściowe z sali, to jeszcze do tego wszystkiego kamera w suficie! Tego było już za wiele... ale gdy zaczęłam analizować wszystkie kabelki i podłączenia, nagle ku swojemu zdziwieniu odkryłam, iż...

...kabel ów kamery kończy się mniej więcej w połowie ściany, odcięty i podwinięty, więc... wydedukowałam, iż najprawdopodobniej nie jest ona podłączona i nie działa! :) Tyle chociaż dobrego! ;) Klatka Big Brothera jednak ma miejsca, w których można się choć na chwilę schronić...

Zadzwonił Dominik. Odebrałam telefon i po krótkiej chwili zlokalizowaliśmy się przez okno. On stał pod kapliczką, ja w oknie oddziału przeszczepowego... Rozmawialiśmy przez telefon widząc się, zupełnie jak na videokonferencji ;) Okna jednak - jak się zresztą później dowiedziałam - nie mogę tutaj otwierać...

Wkrótce potem przyszła pielęgniarka, aby pobrać mi krew. Spuściła ze mnie dość sporo, na wszystkie badania, łącznie chyba z 4 czy 5 probówek... następnie zebrała ze mną wywiad medyczny, pytając o wszystko, nawet tak zamierzchłe czasy, jak ciąża i początki choroby...

A kiedy już zapisała wszystko, co potrzebowała wiedzieć - zabrałam się za przekąszenie czegoś, co zostało mi podane jako obiad...


Były to dwa pudełka szklane z plastikowymi przykrywkami, zawierające zupę i drugie danie, niczym nie różniące się od tego jedzenia, które serwowane było na zwykłych oddziałach...

...niczym, poza opakowaniem, w jakich zostały podane... To szklane naczynia z plastikowymi pokrywkami...


Do tego wszystkiego sztućce i kubek - przyniesiony w formie zapakowanych paczuszek, prosto od sterylizatorni, z podaną datą ważności na opakowaniu ;) (swoją drogą każda łyżka, widelec, czy nóż zapakowany w taki właśnie sposób - musi być wykorzystany w przeciągu 3 miesięcy od daty zapakowania)


Otwieram pudełko z drugim daniem i oczom moim ukazują się: dwie kulki (spłaszczone przez pokrywkę) ziemniaków, blady filet z kurczaka z żyłą po środku, oraz surówka z gotowanej marchewki i gotowanego selera, dość fajnie przyprawiona - tak, że chętnie mi się ją jadło. Wszystkiego jednak zdecydowanie za mało jak na moje potrzeby żywieniowe ostatnich czasów ;)


...i po obiedzie! Zostały same puste opakowania po sztućcach, oraz puste pojemniki (no, może nie całkiem puste, bo z bladym filetem z żyłą po środku ;)), które odebrała ode mnie pani pielęgniarka.


Teraz czas na zasłużoną drzemkę... Opadłam z sił... Trzeba choć troszkę odespać tę trudną noc, tak więc położyłam się i momentalnie odleciałam na jakieś dwie godzinki, przysypiając już na koronce...

Po obudzeniu - nastąpił dalszy ciąg tych dziwności i udziwnień nie z tej planety...

Zaprowadzono mnie do łazienki, do której mogę się jeszcze udawać, ale tylko w maseczce i w rękawiczkach. Tam znajduje się prysznic (niczym 'nieogrodzony'), umywalka oraz toaleta. Nad toaletą znajduje się 'kącik' z papierami toaletowymi oraz papierowymi podkładkami na toaletę - do użytku przez wszystkich pacjentów. Na umywalce z kolei stoją wszelkiej maści odkażacze i dezynfekatory, do użytku przez wszystkich korzystających z łazienki (czyli przez dwie panie spod 1 i 2 oraz mnie).



Na łazienkowych wieszakach, tuż obok prysznica, pozawieszane są worki z 'brudnymi rzeczami', czyli takimi, które trafią tam po toalecie wieczornej z całego dnia. Worki są 4: na brudy szpitalne, dla pani Haliny, dla pani Katarzyny i dla 'Dorotki' :)




Dziś wieczorem dostałam z przydziału jedną piżamę i dwa małe ręczniki szpitalne. Ponieważ moje ubrania aktualnie się sterylizują, nie posiadam nic poza bielizną (której nie poddaje się sterylizacji). Zaraz po prysznicu wskoczyłam więc w gustowne łaszki koloru niebieskiego i tak wyszykowana udałam się prosto do łóżka, podtrzymując po drodze ciut przyluźne spodnie, aby nie opadły mi na korytarzu i wstydu nie narobiły ;)


A ponieważ bardzo trudno jest zrobić zdjęcie samej sobie i w dodatku ująć na nim całą swoją postać - zdjęcia są dwa: jedno z bliska a drugie z pewnej perspektywy ;)

Wieczorem, tzn. ok. 22 poległam jak żołnierz na polu chwały, irytując się na to, że nie mogę na dobranoc wpuścić choć odrobinę świeżego powietrza... No nic - takie są zasady...

Na koniec jeszcze przyszła pielęgniarka i zapowiedziała, żebym przez noc nie piła żadnej herbaty ani coli (bo cole light można pić także tu, na przeszczepach! - ale ja tak, jak postanowiłam i uroczyście obiecałam - nie pijam tego typu napojów) tylko wodę mineralną, ponieważ z samego rana pobierany będzie wymaz z gardła do badania.

I w tym całym moim zmęczeniu po długim i nietypowym dniu, wiecie, co sobie pomyślałam, słysząc o wymazie jakimiś patyczkami? ...że przecież ja chyba nie mogę zostać żadnym dawcą szpiku, więc trochę bez sensu będzie zapisywanie mnie do bazy ;) (ech, takie zmęczone skojarzenie do sposobu pobierania materiału genetycznego przez fundację DKMS).

Nie pamiętam kiedy zasnęłam, jakiś czas jeszcze walczyłam z ostatnimi zdrowaśkami, aby chociaż odmówić duchową adopcję, jednak krótko po tym, ten wątpliwy film science fiction mi się urwał i odpłynęłam kołysana dźwiękiem klimatyzacji...

To był dziiiiwny dzień... To znaczy dzień, jak dzień, ale wszystko, co się dzisiaj wydarzyło i do czego przyjdzie mi się przyzwyczaić w nadchodzącym czasie - wydaje mi się jak na razie jakieś takie dziwne...

Nawet to, że jak wstaję z łóżka, to moje klapki nie zawsze znajdują się po tej stronie, na którą akurat wstaję ;) Dawniej (tzn. na zwykłym oddziale) łóżka zawsze stały przy jednej ze ścian, przez co schodziło się z niego tylko na jedną stronę i klapki zawsze czekały na mnie po tej właściwej, jedynej możliwej ;)

Albo to, że każdy widelec czy łyżkę, albo nawet szczoteczkę do zębów, wyjmuję ze sterylnego opakowania, a potem gromadzi się tak dużo odpadów, a ja zastanawiam się tylko (to ekologiczne zboczenie po ekologicznej szkole średniej, do której chodziłam ;)) po co to komu i na co? no i jak potem posegregować te odpady? Gdzie wyrzucić opakowanie złożone z folii i papieru zarazem...?

Ech...

1 komentarz:

  1. "Od dziś" Dorotko zaczyna się ten ważny i tak potrzebny etap Twojego leczenia… Mogę się tylko domyślać, jak trudne są jego początki i jakie to wszystko jest ciężkie do ogarnięcia, ale ja tak bardzo wierzę, że po tym, co się dzieje teraz czeka Cię tyle pięknych momentów, te wszystkie nowe - stare pierwsze razy! Ściskamy Cię mocno Kochana Dorotko i nawet jak to będzie za rok dopiero, to strasznie się nie moge doczekać naszego pierwszego spotkania…:* To są te chwile, kiedy emigracja daje w kość mocniej, niż normalnie…:* Całuski Miszu:*

    OdpowiedzUsuń