Nastała środa, a wraz z nią oczekiwanie, już od samego rana na to, co nieuniknione - na punkcję lędźwiową. Zaraz po śniadaniu, na korytarzu oddziału przeszczepowego, pojawił się pan doktor i prowadził dość głośną rozmowę z pielęgniarkami... Z rozmowy tej wywnioskowałam, iż mój dawca zarejestrował się w bazie fundacji DKMS, bowiem z "...nimi trzeba się skontaktować, celem ustalenia wszystkich szczegółów" - podsłuchałam z ust doktora.
Krótko po tym, wszedł do mojej sali w asyście pielęgniarki, która z całym osprzętem potrzebnym do wykonania zabiegu, nie odstępowała pana doktora na krok... Na szafce, tuż obok mnie, ułożyła równiutko 3 strzykawki z lekarstwami i mega długą i obrzydliwą igłę, na której zbyt długo wolałam nie zawieszać mego wzroku...
"Proszę się położyć, zwinąć w kłębek" - to już znam... "Teraz nastąpi ukłucie. Będzie ono dość nieprzyjemne, ale to tylko ten pierwszy moment przebijania się przez skórę. On zawsze jest nieprzyjemny..." - powiedział pan doktor i zaraz potem z uśmiechem i satysfakcją powiedział do asystentki, że płyn mózgowo - rdzeniowy pięknie płynie!
Zdziwiłam się jego słowami, wręcz zszokowałam, gdyż pierwsze ukłucie zawsze dotyczyło podania znieczulenia, drugie zaś ukłucie to już właściwe zatopienie igły celem pobrania płynu i podania leków.
Odczekaliśmy w milczeniu jakąś chwilę, aż odpowiednia część mnie zapełni dwie probówki, a zaraz potem pan doktor poprosił pielęgniarkę o podanie pierwszego cytostatyku (Metotrexatu), chwilę później wjechał drugi (Ara - C), a na końcu trzeci (Dexaven)... wszystko to bezboleśnie, na jednym ukłuciu... Byłam zdziwiona tak szybkim obrotem akcji... "I już za chwilkę będziemy kończyli pani Dorotko. Jeszcze tylko usunę igłę" - usłyszałam z ust doktora... No tego się doprawdy nie spodziewałam!
Całe to zbiegowisko trwało łącznie może z 10 minut, a na domiar tego było wykonane ewidentnie bez znieczulenia! Co za majstersztyk! - no, złote ręce...
Odwróciłam się na brzuch. W tej pozycji wysłuchałam jeszcze kilku ważnych informacji od pana doktora, który potwierdził datę przeszczepu: będzie to 23 maja, oraz daty kolejnych naświetlań: 16, 17 i 18 maja. Wiem przynajmniej na czym stoję! A w zasadzie aktualnie leżę... i tak aż do wieczora...://
Na koniec pan doktor pożegnał mnie moimi ulubionymi słowami o sanatorium i wyszedł. Zostałam w sali sama z moimi myślami i dość niecodzienną refleksją na temat tego, co przed chwilą tutaj zaszło... I w jednej chwili jakiś bardzo ciężki kamień spadł momentalnie z mojego serca... Jeszcze tylko to wkłucie, a reszta - to już jakoś się ułoży! :)
Rozpoczął się zatem mój zaplanowany 'Leżing day" - od czynności, która będzie zdecydowanie dominowała w tym dzisiejszym dniu. Pierwsze dwie godziny przeleżałam i chyba przespałam, a kiedy odwróciłam się na plecy i perspektywa zmieniła się na dogodniejszą - chwyciłam za książkę, którą pomimo drętwiejących szybko rąk, pochłaniałam z największą przyjemnością.
Dziś postanowiłam także (nie to, że z nudów od razu ;) - to akcja już jakiś czas temu obmyślana i zaplanowana) rozpocząć odmawianie Nowenny Pompejańskiej - szturm do nieba nie do odparcia, jak opisują jej twórcy i propagatorzy. Już raz w życiu podjęłam się odmawiania tej Nowenny (tylko raz, ze względu na jej złożoność i długi czas w ciągu dnia, jaki trzeba poświęcić na modlitwę). Jednak jak widać owoce tej Nowenny są namacalnym darem - Alunia jest z nami zdrowa i szczęśliwa już prawie 10 miesięcy! :)
Tym razem postanowiłam pomodlić się za kogoś, kto bardzo tego potrzebuje. Wierzę, że moje prośby zostaną wysłuchane, wszak Nowenna nie do odparcia ;) a bliska mi osoba już niebawem wyjdzie na prostą ;)))
Tak więc zanużyłam się w modlitwie... "Nie będzie lekko" - pomyślałam, nawet takiej osobie jak ja, która teoretycznie całymi dniami leży i nic nie robi... Ale intencja szlachetna, tak więc ogromnie mnie mobilizuje do walki! :)
Podczas tego dnia zdarzyły mi się chyba z 4 drzemki, a wszystko to za sprawą nieustającego deszczu, który niczym ściana wody obmywał dziś szpitalne mury... Wieczorem, zmęczona już tym wszystkim, tym długim leżeniem, tymi 'odleżynami', które tworzyły się na całym moim ciele - oddałam się modlitwie i medytacji, a także załatwianiu spraw tzw. 'nieuregulowanych', jak choćby dobicie targu z panem od montażu szaf wnękowych w naszym domu ;) Wszystko tak zdalnie, wszystko tylko oczami wyobraźni, aczkolwiek człowiek od razu czuje się lepiej, mogąc realnie uczestniczyć w życiu swojej rodziny...
Niezmiernie się cieszyłam, kiedy za oknem zaczynała się robić szarówka, a dzień chylił ku zachodowi... Oto właśnie mijał kolejny dzień mojej szpitalnej egzystencji, w tym surrealistycznym świecie rodem z "Sexmisji"... I bardzo dobrze... niech się już ów dzień kończy, abym rano mogła wskoczyć pod prysznic i znów, na świeżo rozpocząć kolejny rozdział tej przerażającej książki, jakby samego Hitchcocka ręką pisanej
... Ale już 3 dni do przodu, z tych zaplanowanych... powiedzmy 60 ;)
Natenczas żegnam się z Wami, do jutra! :) Oby w Waszych miastach pogoda optymistyczniej nastrajała, niż ta, wrocławska... że nawet pielęgniarkom nie chce się zajrzeć i zapytać, czy czegoś mi potrzeba :) ale... przeleżałam to! A teraz będzie już z górki ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz