poniedziałek, 12 maja 2014

Dziewczyna z tatuażem

Poranek zapowiadał się ekscytująco!... Sama myśl o przejeździe karetką przez centrum Wrocławia dodawała dreszczyku emocji, a do tego jeszcze świadomość przedostania się na drugą stronę oddziału... za ściśle strzeżoną śluzę, za którą roztacza się zupełnie inny świat...

Nie chcąc się spóźnić, budziłam się co godzinę, począwszy od 4:20 rano... Godzinę później obudziły mnie same pielęgniarki - pobierając mi krew z żyły, a jak wiadomo - po ukłuciu - trudno jest ponownie zasnąć... Słuchałam więc różańca o 6:30, podczas którego oczywiście zasnęłam, oraz mszy św. o 7:00, podczas której również zasnęłam...

Lecz gdy w pewnej chwili w słuchawce usłyszałam słowa błogosławieństwa - wiedziałam, że na mnie już czas... Wstałam pospiesznie z łóżka i ruszyłam w stronę łazienki. Z całym naręczem szeleszczących pakunków: nowych ubrań, ręcznika i szczoteczki do zębów - powędrowałam prosto pod prysznic.

Nim nadeszło śniadanie (zresztą i tak musiałam być przecież na czczo) zobaczyłam, że kierowca karetki zaparkował pod oknem mojej sali...


Była godzina 7:50, kiedy oddziałowa zaprosiła mnie do śluzy, celem przebrania się w tzw. 'ubrania zewnętrzne'. Czas gonił nas, tak więc pospiesznie włożyłam dżinsy, t-shirt i polarową bluzę zewnętrzną ;) Do zestawu jeszcze obowiązkowo i nieodzownie należała maseczka i plastikowe rękawiczki, jak do farbowania włosów (jak na stacjach benzynowych - to wersja dla panów ;)

Ruszyłam!
Kierowca karetki zdążył zajść pod same drzwi oddziału. Widząc mnie zapytał: "A opiekun? Miał być pacjent z opiekunem! Ja tu mam tak na zleceniu napisane". Na co moja oddziałowa próbując załagodzić sytuację i nie powodując jednocześnie niepotrzebnych opóźnień, odparowała panu tak: "Pacjentka jest pełnoletnia i nie potrzebuje opiekuna. Nie mamy opiekuna. Pojedzie sama, poradzi sobie!"

Tak więc z rozmowy tej, już na samym początku dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy: Po pierwsze: że posiadam tak nieskazitelne oblicze, iż sprawia ono mylne wrażenie jakobym była duuużo młodsza, niż jestem w rzeczywistości ;) i po drugie: że pani oddziałowa we mnie wierzy, że sobie poradzę sama w wielkim mieście, a to dla mnie wielkie wyróżnienie, gdyż kobieta ta jest w swojej pracy nade wszystko skrupulatna i powściągliwa jak nikt inny... i nie ujawnia się na każdym kroku ze swoimi uczuciami... Poczułam się więc wyjątkowo doceniona ;))

Władowałam się na przednie siedzenie i po chwili zapytałam: "A w ogóle mogę tu usiąść?" Ale pan kierowca był bardzo miły i pozwolił mi na to, choć przyznał, iż zazwyczaj pacjenci jeżdżą z tyłu na siedzeniach... "Ale skoro koło mnie jest wolne, to czemu nie ;)?" - rzucił na koniec naszego dialogu.

"Skoro nie wstydzi się pan wieźć takiego ufoląga jak ja i to na przednim siedzeniu, to ja także nie mam nic przeciwko! ;)" - powiedziałam tylko w duchu... Ostatecznie większa szyba to większe możliwości poznawcze... No to ruszamy! ...tylko... hallo!...gdzie jest pan przewodnik? Czemu nikt nie komentuje na bieżąco wszystkich mijanych zabytków?

W radiu grały same hity... Czułam się jak gwiazda filmowa, która przyjechała do stolicy, by rozbłysnąć swym blaskiem na premierze najnowszego filmu...

Ale krótko potem przyszła kolejna refleksja: czemu w tym filmie gram akurat postać Lorda Vadera w jego najstraszniejszej odsłonie, brzydkiej masce i plastikowych rękawicach zamiast profesjonalnych, czarnych tytanowych?

Ech... muszę skończyć z tym fantazjowaniem ;) Zanurzam się więc w majowym słonecznym poranku, mijając po drodze niezwykłe obiekty architektoniczne, rzekę i kilka kolorowych mostów, potężne galerie handlowe, siedziby banków, restauracje, hotele i ekskluzywne kluby...

Mijam wielu ludzi spieszących się do pracy, jadących na rowerach, biegnących na przystanek tramwajowy. I widzę dzieci, które z ogromnymi tornistrami maszerują  prowadzone przez mamy za rękę przed siebie...

Mijam też Starbucksa... Moja wyobraźnia podsuwa mi teraz pod nos najbardziej wyszukane zapachy kaw z całego świata... Teraz myślami jestem w Kenii czy Tanzanii, gdzie na polach kawowych zbierane są tylko te najdorodniejsze ziarna, zupełnie jak w reklamie...

Zamykam oczy przed promieniami słońca, które z ogromną mocą padają mi prosto na twarz... Gdybym miała przy sobie okulary przeciwsłoneczne ...mmm.... w końcu mamy prawdziwą wiosnę...

Wreszcie przed nami zarysowuje się dość popularny budynek Sky Tower... To już musi być gdzieś niedaleko... Karetka teraz zwolniła i usiłuje wykonać jakiś manewr, by skręcić w tej wąskiej uliczce prowadzącej do potężnej bramy nowoczesnego kompleksu szpitalnego.

W końcu udaje nam się przejechać. Kierowca zaparkował przy jednym z budynków, tworzących całość Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego...

 fot. własność www.dco.com.pl

 Wejście do budynku głównego, gdzie znajduje się rejestracja, 
fot. własność www.dco.com.pl

 Rejestracja i poczekalnia,  
fot. własność www.dco.com.pl

Ciąg dalszy poczekalni wraz z jakąś częścią pomieszczeń do naświetlań (innych oddziałów niż ten, do którego mnie skierowano, tj. oddziału teleradioterapii)
fot. własność www.dco.com.pl

Pan kierowca podał mi karteczkę z numerem telefonu oraz numerem zespołu przewozowego, jaki reprezentowała jego karetka, a następnie powiedział, żebym się kierowała tymi schodkami prosto do rejestracji...

Ostrożnie otworzyłam drzwi karetki i wystawiłam pierwszą stopę na mokry chodnik w moich skąpych balerinkach... Gdy stopa dotknęła ziemi - poczułam się jak Dorotka w Krainie Oz... Przeszłam przez schody w nowoczesnej przybudówce z czerwonej cegły i bez problemu znalazłam rejestrację. Zanim podeszłam do okienka, usiadłam na jednych z miejsc w poczekalni, gdyż kolejka wydała mi się wtedy zbyt duża, aby w niej stać...

Znowu poczułam na sobie skupiające się licznie wzroki, jednak w tłumie tych wszystkich osób oczekujących rejestracji odnalazłam wielu sprzymierzeńców... Starsze panie z chustkami na głowach, lub bardzo krótkimi fryzurami - w sam raz pasowały mi do obrazu tego miejsca... I każdy nerwowo przebierał nogami...

Jedni czekali na przyjęcie do szpitala, inni przyszli zapisać się na sesję chemioterapii, jeszcze inni oczekiwali wyników badań, tych najważniejszych w swoim życiu, tych, które miały zadecydować o dalszym ich losie, tych, które zetną ich z nóg, tak, jak mnie ścięły ponad 7 miesięcy temu...

Czekałam i ja... Dziewczyna w masce na twarzy, z plastikowymi rękawiczkami na dłoniach i czapeczce z daszkiem, sportowej bluzie, dżinsach i malachitowych bucikach... (malachitowy to kolor, drodzy panowie ;))

Znów poczułam się tak cholernie zjawiskowo...
W końcu nadeszła moja kolej.  Pani z rejestracji wzięła mój dowód osobisty. Spytała tylko o jedną rzecz: "A Zielona Góra to jakie województwo?"... Wszystko inne spisała z dokumentu. Dała mi do podpisania jakieś dwa egzemplarze formularza wyrażenia zgody na umieszczenie moich danych w ich kartach i na upoważnienie kogoś z rodziny do odbierania wyników wszelkich badań. Wszędzie wpisywałam Dominika wraz z jego numerem telefonu...

W końcu pani wyszła zza biurka i poprosiła, abym poszła za nią... Zaprowadziła mnie do jakiegoś pomieszczenia na końcu korytarza, wpuściła do środka i kazała poczekać na moją panią doktor. W środku znajdowały się już dwie inne panie (doktor, jak się domyśliłam). Po niedługiej chwili oczekiwania, w końcu przyszła dr Jola.

 To drzwi wejściowe do pomieszczenia, w którym czekałam


Moja pani doktor prowadząca od radioterapii, na pierwszy rzut oka wydała mi się bardzo sympatyczna. Przywitała mnie uśmiechem. Miała na sobie dżinsy, skórzane buty, przypominające trochę trapery do górskich wędrówek i rozpuszczone, ciemne włosy, przez co skojarzyła mi się z indiańską kobietą, gdyż rysy jej twarzy i ciemna karnacja sugerowały latynoskie lub południowoamerykańskie pochodzenie...

Pani doktor zebrała ze mną wywiad, pytała jak zaczęła się choroba, jakie były jej pierwsze objawy i wszystko skrupulatnie notowała... Potem zbadała mnie bardzo dokładnie, od stóp do głów i przeszłyśmy do innego pomieszczenia. Idąc licznymi korytarzami mijałam wielu różnych ludzi, zazwyczaj byli starsi, sprawiali wrażenie mocno schorowanych, czułam więc, jakbym kompletnie nie pasowała do tego miejsca...



W końcu dotarłyśmy do celu. Przed wejściem do pomieszczenia z maszyną do radioterapii pani Jola dała mi do przeczytania, a następnie podpisania dwa egzemplarze zgody na wykonanie planowanych zabiegów naświetlań. Przytoczone w nich były możliwe powikłania, oraz szereg rzeczy, na które się przy okazji zgadzam, w tym... wykonanie owych tajemniczych tatuaży ;)


Podpisałam i zostałam zakwalifikowana do następnej rundy. Pani doktor zaprosiła mnie bowiem do środka i kazała się rozebrać. Sama udała się za szybę, gdzie znajdował się - jak się domyślam - cały pulpit sterowniczy tą potężną machinerią...


W pomieszczeniu znajdowała się tego typu maszyna... Nie zupełnie taka, bo o wiele bardziej nowoczesna, jednak zdjęcie jest poglądowe i ma jedynie nakreślić klimat tamtego miejsca...
fot. własność www.dco.com.pl

 fot. własność www.dco.com.pl

Maszyna do której mnie zapakowano bardziej wyglądem przypominała tą. Wyglądała jak taki gigantyczny mikroskop z platformą do wjeżdżania wgłąb całym ciałem...
fot. własność www.dco.com.pl

Kiedy byłam już gotowa - młody technik (albo lekarz, trudno powiedzieć, nie miał żadnego identyfikatora) zaprosił mnie abym położyła się do przeźroczystego, podłużnego pojemnika, wyglądem przypominającego akwarium.  

Aby do niego wejść, musiałam stanąć na krześle i przełożyć górą nogę. Wtedy dopiero mogłam spróbować się położyć w tym dosyć ciasnym pudełku. I kiedy to zrobiłam - zostałam automatycznie przesunięta wgłąb
machiny tak, że całe moje ciało znalazło się na drugim końcu jeżdżącego stołu.

Wjeżdżałam i wyjeżdżałam tak kilka razy, aż w końcu maszyna zatrzymała się na wysokości głowy. To znaczy kryształowa trumna, w której mnie ułożono zatrzymała się, bo to ona ze wszystkich elementów całego zestawu była najbardziej mobilna.

Za ścianą po prawej stronie od maszyny znajdowało się całe centrum dowodzenia wszechświatem, w którym zgromadzili się na czas badania 4 osoby: Pani doktor Jola, pan technik-lekarz, drugi pan technik-lekarz, oraz obsługująca całym tym zamieszaniem jeszcze jedna pani doktor.

 Ich pomieszczenie mogło wyglądać tak...
fot. własność www.dco.com.pl

...albo tak... (to wydaje mi się najbardziej zbliżone do rzeczywistego, sugerując się wyglądem sprzętu po drugiej stronie szyby)
fot. własność www.dco.com.pl

...lub też tak...
fot. własność www.dco.com.pl

Leżałam tak jeżdżąc w te i wewte dobre pół godziny. Nagle zgasło światło oświetlające całą salę. Podeszła do mnie moja doktor Jola i za pomocą dwóch wiązek czerwonego laseru padających z góry maszyny, wyznaczyła środek mnie. Był to punkt znajdujący się na mostku.

Pani doktor wzięła do ręki mazaka i zaznaczyła owy punkt za pomocą niewielkiej kropki. Teraz podeszła jeszcze bliżej i powiedziała, że w celu ochrony płuc przed szkodliwymi promieniami wyznacza się taki obszar naświetlań, który będzie potraktowany łagodniej, aby zminimalizować ryzyko wystąpienia w przyszłości popromiennego zapalenia płuc, lub ich zwiotczenia...

"Ale hitowo" - pomyślałam... Mam dopiero 30 lat, a ona mi mówi o jakichś zwiotczeniach... zaczyna się pięknie... Wkrótce jednak nadeszła dopiero hitowa część całej imprezy. Pani doktor zapowiedziała, że wkrótce pobierze specjalną igłę z tuszem, w celu wykonania specjalnego tatuażu na moim mostku.

"Nigdy nie kręciły mnie żadne wydziergane półnagie panienki na umięśnionych bicepsach marynarzy z sopockiego molo" - pomyślałam, tym bardziej (a zwłaszcza!) gdy tatuaż miał dotyczyć mnie... "Może chociaż przyniosą mi jakiś katalog z modnymi w tym sezonie motywami ?" - (właśnie o tym sobie pomyślałam Vódzieńko ;)) Ale widzę moja pani doktor nie garnie się do tego i najwyraźniej ma już w swojej głowie opracowaną jedyną słuszną koncepcję tego wątpliwego arcydzieła...

Podeszła w rękawiczkach i z igłą... Nigdzie wokół nie zarejestrowałam nawet żadnego pistoletu z farbą... "Zwykła amatorszczyzna" - pomyślałam, próbując uspokoić się nieco wewnętrznie... I wtedy pani Jola pochyliła się nade mną i zadała mi jeden krótki strzał w mostek... Niezbyt bolesne ukłucie i po sprawie... Mój tatuaż był gotowy... Ot i całe zamieszanie... Dostałam gratisowo małą, czarną kropkę na środku mostka. Za darmo, tzn. na fundusz... A wszystko to w ramach wycieczki po Sky Tower i okolicach - ze zdecydowanym naciskiem na to drugie ;)

Młody technik/lekarz wkrótce potem pomógł mi się wydostać z przeźroczystego akwarium. Przeszłam do 'garderoby', gdzie czekały na mnie moje rzeczy... Oszołomiona tym wszystkim, spojrzałam w lustro... Na środku klatki piersiowej miałam wielką, czarną plamę wielkości mojej dłoni, powstałą w wyniku roztarcia przez panią doktor tuszu, który wypłynął w nadmiarze. To ponoć zejdzie...

Zaczęłam się ubierać i przyznam - trochę kręciło mi się w głowie, ni to z długotrwałej pozycji leżącej, ni to z nadmiaru tych wszystkich wrażeń... sama nie wiem... Teraz byłam zupełnie kimś innym... Z lusterka ukradkiem zerkała na mnie dziewczyna z tatuażem, a nie dawna, przestraszona Dorotka z Krainy Oz... ;)

No tego jeszcze nie było... Ale w myśl zasady, którą ostatnio dość często się w życiu kieruję: "Jak szaleć to szaleć!", lub inna wersja tego motta: "Życie jest zbyt krótkie, żeby nie próbować wciąż nowych rzeczy", lub jeszcze bardziej ekstremalne jego wydanie: "Raz się żyje!" ;) Zostałam szczęśliwą posiadaczką tatuażu...

Wyszłam z pomieszczenia i zaraz za mną wyszła pani doktor. Na dzisiaj to był koniec mocnych wrażeń. Umówiłyśmy się na nadchodzące dni na właściwe już zabiegi, które przypadać będą na najbliższy piątek, sobotę i niedzielę, po dwa zabiegi o 7:30 i 15:00. Wkrótce po tych ustaleniach przeszłyśmy z powrotem do pokoju, w którym czekałam na początku i stamtąd zadzwoniłam po karetkę, zespół T-75.

Przyjechała w miarę szybko. Wsiadłam i odjechaliśmy... Teraz słońce grzało jeszcze mocniej. Rozpięłam polarową bluzę, nabrałam powietrza do nosa i... ruszyliśmy mijając poszczególne budynki tworzące szpitalny kompleks Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego...

 fot. własność www.dco.com.pl

fot. własność www.dco.com.pl

Po powrocie na oddział położyłam się na łóżko i chwilę tak poleżałam... Czekało już na mnie od dawna śniadanie... Dochodziła godzina 11, kiedy zaczęłam smarowanie swoich kanapek... Potem już tylko zarzuciłam kotwicę i oddałam się lekturze mojej książki :)

W międzyczasie niebo się zachmurzyło i spadł bardzo obfity deszcz... Wtedy też akurat pod drzwi oddziału podeszła Aga, przynosząc mi czyste, wyprane ubrania oraz... soki Kubuś o bezpiecznych i dopuszczalnych smakach: jabłko, banan, marchew. Oddziałowa bez najmniejszych oporów i szemrań przyniosła mi je na oddział, umieszczając w szafce w kuchni. Od razu poprosiłam pielęgniarkę o jedną buteleczkę...

A potem już tylko delektowałam się dawno zapomnianym smakiem i rozkoszowałam chwilą zwycięstwa i osobistym triumfem poniesionym w tej nierównej walce :)


Po południu, po koronce ucięłam sobie małą drzemeczkę, gdyż za oknem pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie, racząc nas na przemian to słońcem to intensywnymi opadami...

Około godziny 19 zawitali do mnie (tzn. pod białe drzwi oddziału przeszczepowego) Karcia z Maćkiem, przywożąc mi słoiczki z domowym jedzeniem, o które poprosiłam swymi czasy teściową. Przyjechały tu dzięki uprzejmości państwa S. (Karci i Maćka właśnie), bo akurat byli w niedzielę w Zielonej i wszystko udało się dobrze zgrać.

Razem ze słoiczkami przywieźli mi również pendrivea z kilkoma filmami animowanymi, oraz ponad godzinę dobrej rozmowy, którą uskuteczniliśmy za pośrednictwem telefonu, oraz wzroku - stając każde z nas w odpowiednim dla siebie miejscu, aby się móc jak najlepiej widzieć, tzn. ja w oknie, a oni zaraz pod nim...:)

Z mojej perspektywy wyglądało to właśnie tak:
A z ich perspektywy tak:


Państwo S. są niesamowici! Zawsze gotowi do pomocy, uczynni, zgodzili się nawet prać brudy Marcie, która jutro ma przyjechać na oddział przeszczepowy, tacy są wielkoduszni! :)

Kiedy tylko kochane Słocinki zniknęły z mojego obszaru widzenia - udałam się do kuchni w celu odgrzania pierwszego ze słoiczków... Pomogła mi w tym oczywiście pielęgniarka, przynosząc do sali gotowe już danie.


Makaron ze szpinakiem, choć może nie prezentował się najpiękniej, to jego smak i aromat był po prostu obłędny! Moja kolacja zamieniła się w uroczystą ucztę, dając mi mnóstwo satysfakcji po ciężkim dniu pełnym niecodziennych przygód.

Jadłam i się modliłam, wszak do nadrobienia miałam jeszcze kilkadziesiąt zdrowasiek... Dzisiaj dodatkowo doszło parę intencji, które chcę szczególnie omodlić... Między innymi o pomyślną jutrzejszą operację dla mamy Maćka, o światło Ducha Świętego podczas jutrzejszego egzaminu Agnieszki, rozpoczynającego serię cotygodniowych sprawdzianów wiedzy z sześciu lat studiów medycznych... i za anestezjologów, zakładających mi jutro wkłucie centralne...

Intencji nigdy nie brakuje, zapału i chęci do modlitwy ostatnimi czasy na szczęście także nie :) I choć pod koniec jestem już naprawdę zmęczona, to w sercu mam ogromny pokój i wielkie poczucie spełnienia, oraz wiarę i ufność, że Bóg prowadzi mnie najlepszą z dróg...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz