Niemniej jednak obiecuję w najbliższych dniach nadrobić wszelkie zaległości tu powstałe, oraz wynagrodzić to różnorodnymi zdjęciami, które udało mi się przy okazji moich burzliwych przygód, ukradkiem pstryknąć ;)
A to mała zajaweczka...
* * *
Obudziłam się akurat na radiową mszę o 7:00, którą ofiarowałam za
pomyślną operację pani Stasi... Wiedziałam, że to jej bardziej przyda
się ta intencja, niż mi... Stawka była znacznie wyższa, chodziło o
prawdziwą operację, a nie tylko założenie jakiegośtam kolejnego wkłucia
centralnego...
Dziś trzynasty maja. Rocznica objawień
fatimskich. Modlę się więc od rana do Matki Bożej Fatimskiej o liczne
laski, które dzisiaj będą wielu osobom potrzebne... Po mszy odmawiam
godzinki i dodatkowo 'wrzucam' jeszcze jeden z trzech dzisiejszych
różańców...
Zaraz po modlitewnym starcie, ruszam pod
prysznic... Ciekawe, czy mój nowy tatuaż jest wodoodporny? ;) Jest!
Powiem więcej: jest niezmywalny ;) Wkrótce potem zjadam ze smakiem
śniadanie, gdyż dzisiaj również zaserwowali ser topiony... A chwilę po
śniadaniu odwiedza mnie pan doktor...
Mówi o
dzisiejszych planach, tj. założeniu wkłucia centralnego, sugerując, aby
zamiast klasycznego, umiejscowionego w szyi, założyć tzw. subclavię pod
obojczykiem, co byłoby znacznie wygodniejsze w utrzymaniu i
prowadzeniu... "Tego jeszcze świat nie widział!" - pomyślałam... Ale
czemu nie...W myśl zasady: "jak nie spróbujesz, to nie będziesz miał
czego później żałować ;)" ...Z dwojga złego - lepiej chyba dać się
pokłuć po obojczyku niż po szyi? ...Tak przynajmniej mi się wtedy
wydawało...
Około godziny 10:00 przyszedł po mnie
sanitariusz, aby zabrać mnie na oddział intensywnej terapii i
anestezjologii... Opakowana byłam w maskę i plastikowe rękawiczki, które
uniemożliwiały mi nawet napisanie tradycyjnych sms-ów do najbliższych z
prośbą o modlitwę znieczulającą na TU i na TERAZ. Zdążyłam jedynie
zadzwonić do męża, jednak chwilę po nawiązaniu połączenia, wyszła po
mnie pani pielęgniarka, zapraszając do sali operacyjnej...
Wszystko było po staremu: łóżko i sprzęty, w tym nowoczesne usg do przeczesywania ciała w poszukiwaniu najlepszych żył
Pani
pielęgniarka tradycyjnie pomogła mi się ułożyć na łóżku, podłączając
pulsoksymetr do mojego palca środkowego, który odmierzał równomiernie
saturację i puls. Po chwili zza zakrętu sali wyszedł bardzo młodo
wyglądający lekarz w maseczce i rękawiczkach, który nawet mi się nie
przedstawił...
Chłopak od samego początku nie spodobał
mi się, bo miał za małą bluzę odzieży ochronnej, przez co, kiedy
podchodził bliżej od strony mojej głowy - mogłam zajrzeć mu w sam środek
pępka... Zamykałam wtedy oczy, bo jakoś nie było mi po drodze z takimi
widokami ;)
Wraz ze starszym lekarzem z wielkim
zaciekawieniem wodzili głowicą usg po mojej prawej okolicy obojczykowej,
a kiedy nie znaleźli tam niczego szczególnego, przenieśli się na stronę
lewą... Z rozmowy wywnioskowałam, iż nie mam dobrych warunków, na
założenie subclavi, a próby podjęcia się tego zabiegu mogłyby się
zakończyć dość poważnymi powikłaniami, gdyż w niedalekiej odległości od
interesującego nas obszaru, znajduje się już opłucna, której naruszenie,
jak wiadomo powoduje wejście w tematykę płucną, co jak wiemy jest
kiepskim tematem ://
Tak więc zapadła decyzja (i to na
szczęście powiedział jasno i wyraźnie starszy lekarz) o tym, iż wkłucie
zostanie założone w sposób tradycyjny, drogą selekcji naturalnej - po
lewej stronie szyi. (W tym miejscu miałam zakładane już dwa inne
wkłucia, zaś po prawej stronie tylko jedno)
Rutynowych
procedur obmycia dokonał już młody, gdyż starszy po wydaniu ostatecznego
werdyktu zniknął za rogiem, zająwszy się 'swoimi sprawami'...
Zostałam
przykryta zielonymi papiórami, które przykryły także część mojej
twarzy. Dodatkowo moja maseczka nie robiła roboty, gdyż przy
przyspieszonym, nerwowym oddechu wydawała się jakby niepotrzebnym
utrudnieniem... Ręce miałam zablokowane przez specjalnie ułożony
materiał, tak więc nie mogłam sobie nimi niczego poprawić, albo nawet
zdjąć tego niewygodnego gadżetu...
Z pomocą przyszedł
mi na szczęście język, który w sposób precyzyjny obniżył mi maseczkę do
takiego poziomu, który w całości odsłaniał mi nos, pozostając jedynie na
ustach... Tak było mi znacznie lepiej...
Zaczęło się...
Pierwsze
zderzenie z igłą nastąpiło przy podawaniu znieczulenia. Młody zrobił to
w tak nieczuły sposób, że odruchowo zawyłam, jak kulawy pies, kąsany
przez silniejszego przeciwnika. Kłuć było 4 lub 5... Każdorazowo chłopak
wyjmował igłę, aby ukłuć w innym miejscu tak, by znieczulenie zajęło
jak największy obszar skóry... Dlaczego jednak to musiało tak cholernie
boleć? Jak trucizna, która rozlewała się po całej mojej szyi...
Dotychczas
podanie znieczulenia (czy to przez młodą panią Anię - tą od
narzeczonego i kota, albo pana Mateusza - tego młodziutkiego z wyglądu,
co jednak miał już żonę) wiązało się z jednym tylko ukłuciem i
podskórnym manewrowaniem igłą w celu rozprowadzenia substancji, a nie
wbijaniu kilkakrotnym paskudnej igły, jak w jakichś obrzędach voodoo
:///
Nie spodobało mi się to... I jeszcze te jego
ironiczne pytania: "To panią aż tak bardzo boli?"... "Nie, k***, jaja se
robię, żeby trochę z nudów ponarzekać"...łzy bezsilności same spływały
mi po policzku, a to był dopiero początek...
Nie
zapowiadało się dobrze... Zaczęłam więc na przemian wzywać pomocy Matki
Bożej Fatimskiej oraz Królowej Różańca Świętego, a najlepiej obu naraz
(choć w gruncie rzeczy doskonale wiemy, iż chodzi o jedną osobę Maryi ;)
Zawsze
przed zatopieniem tej właściwej już igły, anestezjolodzy wspomagają się
wyznaczeniem sobie jakiegoś orientacyjnego punktu na moim ciele, robiąc
w tym celu kropkę, kreskę lub inny znaczek mazakiem na szyi. Pan Karol
tego nie zrobił... Po raz kolejny zaniepokoiła mnie jego pewność siebie,
albo właśnie jego... zagubienie?
Młody lekarz
przystąpił do działania. Bez zapowiedzi i słowa wstępu pochylił się nade
mną, by podjąć pierwszą próbę przebicia się przez skórę. Wprawdzie nie
poczułam spektakularnego bólu, jednak wzdrygnęłam się nieco, bo nie
spodziewałam się tego, a ponadto odczułam ten manewr bardzo wyraźnie,
kiedy uciskał, a następnie próbował się dostać do naczynia
krwionośnego...
Walczył wiele minut, gmerając w mojej
szyi czymś ostrym... Dla mnie te pół godziny trwało jak cała
wieczność... Modliłam się i płakałam jednocześnie, wzywając pomocy
wszystkich po kolei... Jednak za każdym razem, kiedy nagle robiło się
jeszcze ciszej i spokojniej - on wzdychał tak jakoś charakterystycznie, i
wtedy już wiedziałam, że znów coś poszło nie tak...
Kolejna
próba... kolejne fiasko... Wszystko robił w milczeniu, nie informując
mnie, kiedy przystępuje do działania... Jego poprzednicy oprócz tego, że
na bieżąco relacjonowali przebieg zabiegu (pomijając te momenty, kiedy
było naprawdę nieprzyjemnie) - to jeszcze podtrzymywali rozmowę próbując
oderwać moje myśli od stołu operacyjnego, zajmując je czymś
przyjemniejszym, jak np. moje dzieci...
Pan Karol,
niczym takim mnie nie uraczył... Stał tylko w milczeniu nade mną,
zadając kolejne ciosy kłute... W końcu nie mogłam już wytrzymać tej
przeszywającej ciszy i tego jednostajnego pikania pulsoksymetru i
zapytałam, siląc się na jak najbardziej naturalny głos: "Co się tam
dzieje panie doktorze? Czy wszystko jest w porządku?" Ale młody
oczywiście przytaknął, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że
nie ma się czym w ogóle martwić... tylko nie może przebić się do żyły,
którą namierzył i wetknąć do niej tej swojej zakichanej prowadnicy ://
Zawołał
starszego. Gdyby tego nie zrobił - uwierzcie mi - sama bym to za chwilę
zrobiła. Starszy obejrzał obraz z usg, po czym zawyrokował: "No tutaj
masz bardzo prostą sprawę, żyłę widać jak na dłoni..."
Młody
podjął kolejną próbę... Modliłam się za niego i kiedy wypowiadałam
słowa "Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi TERAZ!! i w
godzinę śmierci naszej. Amen" - stal się cud! Z ust anestezjologa padły
słowa: "No! nareszcie! mam to..." Odpowiedziałam spontanicznie "Bogu
dzięki!", mając szczerą nadzieję na rychłe zakończenie całego tego
pseudo-anestezjologicznego cyrku...
Ale to był dopiero
początek jego zmagań z wprowadzaniem cewnika... Jeszcze jakiś czas
musiałam pocierpieć, gdyż i to szło mu jak po grudzie...
W
końcu zapytał, czy jestem uczulona na szwy? Domyśliłam się więc, że
wreszcie przystępuje do drugiego i ostatniego etapu swojego zadania...
Przyszył,
zakleił plastrem, powiedział, że jest już po wszystkim... I na koniec
zadał jeszcze pytanie, którym wymierzył sobie strzał prosto w stopę...
"I co? Aż tak strasznie było?"... Początkowo zbyłam go milczeniem, ale w
końcu zebrałam się na najwyższe uprzejmości i odpowiedziałam mu:
"Proszę nie zadawać mi takich pytań... Proszę mi uwierzyć, nie chciałby
pan leżeć tu dziś na moim miejscu..." Nic nie opowiedział... Zwinął się
za róg i tyle go więcej widziałam.
Ubrałam się i w
spokoju zaczekałam na korytarzu na wypisanie papierów... W tym czasie
udałam się już tradycyjnie do toalety dla pacjentów, znajdującej się tuż
obok sali operacyjnej, celem obadania mojego nowego nabytku, jednak po
krótkiej chwili przyglądania się swojemu odbiciu, przeraziłam się tym,
co zobaczyłam...
Okrągłe kółko, będące jednym z
elementów wkłucia, znajdowało się w pozycji prostopadłej względem mojej
skóry, co po przestaniu działania znieczulenia z pewnością sprawi mi
ogromny dyskomfort w poruszaniu szyją...
Gdy moja głowa
leżała na prawej stronie (odsłaniając tym samym lewą stronę do
wykonywania swobodnych manewrów) przylepienie plastra do tego kółka w
takiej pozycji wydawało się właściwe, jednak po odgięciu szyi do pozycji
fizjologicznej - owe kółko przemieściło się razem z mięśniem, do
którego zostało przyklejone! Tragedia!!!
Byłam
zdruzgotana... W pierwszej chwili chciałam wrócić na salę i zmusić go do
tego, aby mi to koniecznie poprawił, ale potem przyszła kolejna
refleksja i aż wzdrygnęłam się na samą myśl o tym, że młody doktorek
miałby zrywać ten świeżo założony opatrunek i naklejać nowy, grzebiąc
wciąż w świeżej jeszcze ranie... Dałam sobie więc z tym spokój...
Odebrałam papiery i wyszłam z budynku... Miałam już to za sobą...
W śluzie oddziału przeszczepowego czekał już świeżo przyniesiony obiad... Wyglądał nawet zachęcająco...
Taaak! to sławne, przeszczepowe pierogi!
Czym
prędzej weszłam do swojej sali i opadłam z ulgą na łózko... Leżałam tak
przez chwilę i uświadomiłam sobie w tamtej minucie, że właśnie poczułam
się tu bardzo swojo.. Poczułam, że wróciłam na bezpieczny teren... Nie
był to już odstraszający oddział zamknięty, ale moje kochane i
bezpieczne łóżko, moja szafka i mój komputer, który czekał na mnie tak,
jak go tu zostawiłam...
Wyjrzałam
przez okno - tam tez wszystko po staremu... Na ławkach porozsiadali się
pacjenci, kapliczka z Matką Bożą wzbogaciła się o nowy bukiet polnych
kwiatów...
Wkrótce
przyniesiony mi został obiad i mogłam zabrać się za jedzenie, oddalając
swe myśli choć na trochę, od tamtego traumatycznego przeżycia...
Dziś wyjątkowo dobra zupa jarzynowa, z pływającymi kawałkami brokułów i kalafiora, oraz pierogi z mięsem...
Zupę
zjadłam z wielkim apetytem, zaś gdy przyszło do pierogów, mój entuzjazm
nieco opadł... Zabrałam się za nie, jednak wraz z pierwszym kęsem -
nienajgorszym, muszę przyznać - do mojej głowy zaczęły mimowolnie
napływać jakieś niewydarzone myśli o tym, z czego takie mięso jest
robione... Tego z pewnością nikt się dowie... Przed oczami stanęły mi
więc najgorszej jakości podroby zwierzęce, z żołądkami i wątróbkami na
czele... Tego z kolei nie udźwignęło już moje podniebienie i po tym
jednym, zmęczonym mocno osobniku - zaprzestałam dalszej konsumpcji...
Oddałam
naczynia i wróciłam do łóżka... Położyłam się wygodnie i zaczęłam
czytać książkę... Kartki same przelatywały mi pod palcami... Dziś
czytało mi się wyjątkowo dobrze... Tak dobrze, że po godzinie książka
była już skończona...
Chwilę po jej ukończeniu znów
czekało mnie kolejne wyjście poza mury mojego bezpiecznego oddziału -
tym razem do pracowni RTG, w celu wykonania zdjęcia klatki piersiowej,
by oszacować, czy wkłucie dobrze leży...
Kiedy było po
wszystkim - sanitariusz odprowadził mnie pod same drzwi oddziału,
wręczając zdjęcie. Zazwyczaj lubię sobie popatrzeć na sterczącą rurkę na
wysokości mojego płuca... Tym razem nawet nie rzuciłam okiem na
zdjęcie, nie przyszło mi to nawet do głowy... Położyłam czarny arkusz
szeleszczącego plastiku na biurku pielęgniarek i nacisnęłam klamkę do
swojego sterylnego, acz bezpiecznego świata...
Teraz z
wielką ulgą, ułożyłam się do snu... Miałam dosyć wrażeń na tą chwilę...
Choć cały kark był bardzo zbolały i strasznie trudno było mi dobrać
odpowiednią pozycję, jednak znużenie i ogólne rozbicie kazało mi właśnie
takiej, zwiniętej w kłębek - zaczerpnąć nieco oddechu i oddalić w
niepamięć tamte dramatyczne chwile... Ostatni raz... Wykonało się...
Wszystko, co najgorsze na tym oddziale - było już za mną... Powieki się
zamknęły... Horror się urwał...
Kiedy ponownie
otworzyłam oczy - rzuciłam okiem na telefon - była godzina 15:00.
Idealny czas na koronkę do Bożego Miłosierdzia... W pierwszej chwili
pomyślałam o tym, aby ulżyć sobie w tym cierpieniu, jednak szybko na
myśl przyszła mi pani Stasia, która dzisiaj także zmagała się z
chirurgicznym skalpelem i budząc się może właśnie teraz z narkozy,
reprezentuje z pewnością jeszcze 'gorszy' stan ciała i ducha, niż ja...
Bo skoro ja się czuję, tak jak się czuję... to Ona z pewnością czuje się
co najmniej dwa razy tak paskudnie, jak ja w tej chwili...
Za
nią więc ofiarowałam całą modlitwę, wierząc, że ukoi zadany ból,
zwłaszcza, gdy znieczulenie zacznie odpuszczać, tak, jak mi...
Wieczór
upłynął pod znakiem modlitwy i dziękczynienia za to, że najgorsze już
za mną... Różaniec płonął pod palcami, żarliwie przesuwając koralik po
koraliku oddawałam wszystko Bogu na Jego chwałę...
Tego
wieczoru nie brałam prysznica... Czułam nieznośne pulsowanie w całej
głowie i dość mocne zaczerwienienie całego dekoltu ... Wytarłam tylko
nawilżanymi chusteczkami te okolice najbardziej pobrudzone tym
specyficznym środkiem odkażającym, który zabarwia skórę na brązowo...
Teraz,
gdy leżałam już czekając na to, aż przyjdzie sen - kilkakrotnie
zachciało mi się kichać... Niestety odruch ten był szybko tłumiony przez
sam mój organizm, gdyż ból i potężny dyskomfort okolicy wkłucia,
skutecznie hamowały tę czynność...
No to nawet sobie nie kichnę na zdrowie... ;)
Pamiętam,
za każdym razem tak jest... Kichanie powstrzymywane jest bólem... No
trudno... jakoś to zniosę, a kiedy się obudzę rano - wszystko będzie już
lepiej, do wytrzymania... Do zaakceptowania...
Do przodu...
No i wrócisz nam wydziarana od stóp do głów:P Ciekawe czy chociaż dadzą Ci katalog z tattoo do wyboru? ;D Tu jakas flaga Irlandii, na plecach pizza z oliwkami, a na łydce stokrotki...ładnie ładnie...tymczasem Kochana moja milion buziaków i jak mówiła pewna waleczna Kobieta " łeb do słońca " :) Twoja Vódzieńka
OdpowiedzUsuńUważna bądź, żeby oprócz tatuaży na które wyraziłaś zgodę jakiegoś czipa Ci nie wszczepili. :) Spokojnych dni życzę.
OdpowiedzUsuńTatuazy?! Hahahaha, dobre!!! Cos ladnego wybierz;) moze taki z dmuchawcami modny bardzo i ladny przy okazji?;) buziaki Miszu:*:*:*
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń