wtorek, 13 maja 2014

Przyczajony tygrys, pobity pies...

Weekend minął w smętnym nastroju - to chyba pokłosie afery kubusiowej ;) Wczoraj byłam na wycieczce krajoznawczej do Sky Tower ;) a dzisiaj miałam zakładane wkłucie centralne - najgorsze wrażenia ze wszystkich dotychczasowych wkłuć :/// ałć :// Przez większość dnia leżałam jak kulawy pies po walce z wilkiem i wylizywałam się z ran zadanych przez młodego anestezjologa... Znieczulenie z nadejściem wieczora puszcza i wszystko w głowie zaczyna mi pulsować...

Niemniej jednak obiecuję w najbliższych dniach nadrobić wszelkie zaległości tu powstałe, oraz wynagrodzić to różnorodnymi zdjęciami, które udało mi się przy okazji moich burzliwych przygód, ukradkiem pstryknąć ;)

A to mała zajaweczka...

* * *

Obudziłam się akurat na radiową mszę o 7:00, którą ofiarowałam za pomyślną operację pani Stasi... Wiedziałam, że to jej bardziej przyda się ta intencja, niż mi... Stawka była znacznie wyższa, chodziło o prawdziwą operację, a nie tylko założenie jakiegośtam kolejnego wkłucia centralnego...

Dziś trzynasty maja. Rocznica objawień fatimskich. Modlę się więc od rana do Matki Bożej Fatimskiej o liczne laski, które dzisiaj będą wielu osobom potrzebne... Po mszy odmawiam godzinki i dodatkowo 'wrzucam' jeszcze jeden z trzech dzisiejszych różańców...

Zaraz po modlitewnym starcie, ruszam pod prysznic... Ciekawe, czy mój nowy tatuaż jest wodoodporny? ;) Jest! Powiem więcej: jest niezmywalny ;) Wkrótce potem zjadam ze smakiem śniadanie, gdyż dzisiaj również zaserwowali ser topiony... A chwilę po śniadaniu odwiedza mnie pan doktor...

Mówi o dzisiejszych planach, tj. założeniu wkłucia centralnego, sugerując, aby zamiast klasycznego, umiejscowionego w szyi, założyć tzw. subclavię pod obojczykiem, co byłoby znacznie wygodniejsze w utrzymaniu i prowadzeniu... "Tego jeszcze świat nie widział!" - pomyślałam... Ale czemu nie...W myśl zasady: "jak nie spróbujesz, to nie będziesz miał czego później żałować ;)" ...Z dwojga złego - lepiej chyba dać się pokłuć po obojczyku niż po szyi? ...Tak przynajmniej mi się wtedy wydawało...

Około godziny 10:00 przyszedł po mnie sanitariusz, aby zabrać mnie na oddział intensywnej terapii i anestezjologii... Opakowana byłam w maskę i plastikowe rękawiczki, które uniemożliwiały mi nawet napisanie tradycyjnych sms-ów do najbliższych z prośbą o modlitwę znieczulającą na TU i na TERAZ. Zdążyłam jedynie zadzwonić do męża, jednak chwilę po nawiązaniu połączenia, wyszła po mnie pani pielęgniarka, zapraszając do sali operacyjnej...

Wszystko było po staremu: łóżko i sprzęty, w tym nowoczesne usg do przeczesywania ciała w poszukiwaniu najlepszych żył



Pani pielęgniarka tradycyjnie pomogła mi się ułożyć na łóżku, podłączając pulsoksymetr do mojego palca środkowego, który odmierzał równomiernie saturację i puls. Po chwili zza zakrętu sali wyszedł bardzo młodo wyglądający lekarz w maseczce i rękawiczkach, który nawet mi się nie przedstawił...

Chłopak od samego początku nie spodobał mi się, bo miał za małą bluzę odzieży ochronnej, przez co, kiedy podchodził bliżej od strony mojej głowy - mogłam zajrzeć mu w sam środek pępka... Zamykałam wtedy oczy, bo jakoś nie było mi po drodze z takimi widokami ;)

Wraz ze starszym lekarzem z wielkim zaciekawieniem wodzili głowicą usg po mojej prawej okolicy obojczykowej, a kiedy nie znaleźli tam niczego szczególnego, przenieśli się na stronę lewą... Z rozmowy wywnioskowałam, iż nie mam dobrych warunków, na założenie subclavi, a próby podjęcia się tego zabiegu mogłyby się zakończyć dość poważnymi powikłaniami, gdyż w niedalekiej odległości od interesującego nas obszaru, znajduje się już opłucna, której naruszenie, jak wiadomo powoduje wejście w tematykę płucną, co jak wiemy jest kiepskim tematem ://

Tak więc zapadła decyzja (i to na szczęście powiedział jasno i wyraźnie starszy lekarz) o tym, iż wkłucie zostanie założone w sposób tradycyjny, drogą selekcji naturalnej - po lewej stronie szyi. (W tym miejscu miałam zakładane już dwa inne wkłucia, zaś po prawej stronie tylko jedno)

Rutynowych procedur obmycia dokonał już młody, gdyż starszy po wydaniu ostatecznego werdyktu zniknął za rogiem, zająwszy się 'swoimi sprawami'...

Zostałam przykryta zielonymi papiórami, które przykryły także część mojej twarzy. Dodatkowo moja maseczka nie robiła roboty, gdyż przy przyspieszonym, nerwowym oddechu wydawała się jakby niepotrzebnym utrudnieniem... Ręce miałam zablokowane przez specjalnie ułożony materiał, tak więc nie mogłam sobie nimi niczego poprawić, albo nawet zdjąć tego niewygodnego gadżetu...

Z pomocą przyszedł mi na szczęście język, który w sposób precyzyjny obniżył mi maseczkę do takiego poziomu, który w całości odsłaniał mi nos, pozostając jedynie na ustach... Tak było mi znacznie lepiej...

Zaczęło się...
Pierwsze zderzenie z igłą nastąpiło przy podawaniu znieczulenia. Młody zrobił to w tak nieczuły sposób, że odruchowo zawyłam, jak kulawy pies, kąsany przez silniejszego przeciwnika. Kłuć było 4 lub 5... Każdorazowo chłopak wyjmował igłę, aby ukłuć w innym miejscu tak, by znieczulenie zajęło jak największy obszar skóry... Dlaczego jednak to musiało tak cholernie boleć? Jak trucizna, która rozlewała się po całej mojej szyi...

Dotychczas podanie znieczulenia (czy to przez młodą panią Anię - tą od narzeczonego i kota, albo pana Mateusza - tego młodziutkiego z wyglądu, co jednak miał już żonę) wiązało się z jednym tylko ukłuciem i podskórnym manewrowaniem igłą w celu rozprowadzenia substancji, a nie wbijaniu kilkakrotnym paskudnej igły, jak w jakichś obrzędach voodoo :///

Nie spodobało mi się to... I jeszcze te jego ironiczne pytania: "To panią aż tak bardzo boli?"... "Nie, k***, jaja se robię, żeby trochę z nudów ponarzekać"...łzy bezsilności same spływały mi po policzku, a to był dopiero początek...

Nie zapowiadało się dobrze... Zaczęłam więc na przemian wzywać pomocy Matki Bożej Fatimskiej oraz Królowej Różańca Świętego, a najlepiej obu naraz (choć w gruncie rzeczy doskonale wiemy, iż chodzi o jedną osobę Maryi ;)

Zawsze przed zatopieniem tej właściwej już igły, anestezjolodzy wspomagają się wyznaczeniem sobie jakiegoś orientacyjnego punktu na moim ciele, robiąc w tym celu kropkę, kreskę lub inny znaczek mazakiem na szyi. Pan Karol tego nie zrobił... Po raz kolejny zaniepokoiła mnie jego pewność siebie, albo właśnie jego... zagubienie?

Młody lekarz przystąpił do działania. Bez zapowiedzi i słowa wstępu pochylił się nade mną, by podjąć pierwszą próbę przebicia się przez skórę. Wprawdzie nie poczułam spektakularnego bólu, jednak wzdrygnęłam się nieco, bo nie spodziewałam się tego, a ponadto odczułam ten manewr bardzo wyraźnie, kiedy uciskał, a następnie próbował się dostać do naczynia krwionośnego...

Walczył wiele minut, gmerając w mojej szyi czymś ostrym... Dla mnie te pół godziny trwało jak cała wieczność...  Modliłam się i płakałam jednocześnie, wzywając pomocy wszystkich po kolei... Jednak za każdym razem, kiedy nagle robiło się jeszcze ciszej i spokojniej - on wzdychał tak jakoś charakterystycznie, i wtedy już wiedziałam, że znów coś poszło nie tak...

Kolejna próba... kolejne fiasko... Wszystko robił w milczeniu, nie informując mnie, kiedy przystępuje do działania... Jego poprzednicy oprócz tego, że na bieżąco relacjonowali przebieg zabiegu (pomijając te momenty, kiedy było naprawdę nieprzyjemnie) - to jeszcze podtrzymywali rozmowę próbując oderwać moje myśli od stołu operacyjnego, zajmując je czymś przyjemniejszym, jak np. moje dzieci...

Pan Karol, niczym takim mnie nie uraczył... Stał tylko w milczeniu nade mną, zadając kolejne ciosy kłute... W końcu nie mogłam już wytrzymać tej przeszywającej ciszy i tego jednostajnego pikania pulsoksymetru i zapytałam, siląc się na jak najbardziej naturalny głos: "Co się tam dzieje panie doktorze? Czy wszystko jest w porządku?" Ale młody oczywiście przytaknął, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i że nie ma się czym w ogóle martwić... tylko nie może przebić się do żyły, którą namierzył i wetknąć do niej tej swojej zakichanej prowadnicy ://

Zawołał starszego. Gdyby tego nie zrobił - uwierzcie mi - sama bym to za chwilę zrobiła. Starszy obejrzał obraz z usg, po czym zawyrokował: "No tutaj masz bardzo prostą sprawę, żyłę widać jak na dłoni..."

Młody podjął kolejną próbę... Modliłam się za niego i kiedy wypowiadałam słowa "Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi TERAZ!! i w godzinę śmierci naszej. Amen" - stal się cud! Z ust anestezjologa padły słowa: "No! nareszcie! mam to..." Odpowiedziałam spontanicznie "Bogu dzięki!", mając szczerą nadzieję na rychłe zakończenie całego tego pseudo-anestezjologicznego cyrku...

Ale to był dopiero początek jego zmagań z wprowadzaniem cewnika... Jeszcze jakiś czas musiałam pocierpieć, gdyż i to szło mu jak po grudzie...

W końcu zapytał, czy jestem uczulona na szwy? Domyśliłam się więc, że wreszcie przystępuje do drugiego i ostatniego etapu swojego zadania...

Przyszył, zakleił plastrem, powiedział, że jest już po wszystkim... I na koniec zadał jeszcze pytanie, którym wymierzył sobie strzał prosto w stopę... "I co? Aż tak strasznie było?"... Początkowo zbyłam go milczeniem, ale w końcu zebrałam się na najwyższe uprzejmości i odpowiedziałam mu: "Proszę nie zadawać mi takich pytań... Proszę mi uwierzyć, nie chciałby pan leżeć tu dziś na moim miejscu..." Nic nie opowiedział... Zwinął się za róg i tyle go więcej widziałam.

Ubrałam się i w spokoju zaczekałam na korytarzu na wypisanie papierów... W tym czasie udałam się już tradycyjnie do toalety dla pacjentów, znajdującej się tuż obok sali operacyjnej, celem obadania mojego nowego nabytku, jednak po krótkiej chwili przyglądania się swojemu odbiciu, przeraziłam się tym, co zobaczyłam...

Okrągłe kółko, będące jednym z elementów wkłucia, znajdowało się w pozycji prostopadłej względem mojej skóry, co po przestaniu działania znieczulenia z pewnością sprawi mi ogromny dyskomfort w poruszaniu szyją...

Gdy moja głowa leżała na prawej stronie (odsłaniając tym samym lewą stronę do wykonywania swobodnych manewrów) przylepienie plastra do tego kółka w takiej pozycji wydawało się właściwe, jednak po odgięciu szyi do pozycji fizjologicznej - owe kółko przemieściło się razem z mięśniem, do którego zostało przyklejone! Tragedia!!!

Byłam zdruzgotana... W pierwszej chwili chciałam wrócić na salę i zmusić go do tego, aby mi to koniecznie poprawił, ale potem przyszła kolejna refleksja i aż wzdrygnęłam się na samą myśl o tym, że młody doktorek miałby zrywać ten świeżo założony opatrunek i naklejać nowy, grzebiąc wciąż w świeżej jeszcze ranie... Dałam sobie więc z tym spokój...

Odebrałam papiery i wyszłam z budynku... Miałam już to za sobą...
W śluzie oddziału przeszczepowego czekał już świeżo przyniesiony obiad... Wyglądał nawet zachęcająco...

Taaak! to sławne, przeszczepowe pierogi!

Czym prędzej weszłam do swojej sali i opadłam z ulgą na łózko... Leżałam tak przez chwilę i uświadomiłam sobie w tamtej minucie, że właśnie poczułam się tu bardzo swojo.. Poczułam, że wróciłam na bezpieczny teren... Nie był to już odstraszający oddział zamknięty, ale moje kochane i bezpieczne łóżko, moja szafka i mój komputer, który czekał na mnie tak, jak go tu zostawiłam...

Wyjrzałam przez okno - tam tez wszystko po staremu... Na ławkach porozsiadali się pacjenci, kapliczka z Matką Bożą wzbogaciła się o nowy bukiet polnych kwiatów...

Wkrótce przyniesiony mi został obiad i mogłam zabrać się za jedzenie, oddalając swe myśli choć na trochę, od tamtego traumatycznego przeżycia...

Dziś wyjątkowo dobra zupa jarzynowa, z pływającymi kawałkami brokułów i kalafiora, oraz pierogi z mięsem...


Zupę zjadłam z wielkim apetytem, zaś gdy przyszło do pierogów, mój entuzjazm nieco opadł... Zabrałam się za nie, jednak wraz z pierwszym kęsem - nienajgorszym, muszę przyznać - do mojej głowy zaczęły mimowolnie napływać jakieś niewydarzone myśli o tym, z czego takie mięso jest robione... Tego z pewnością nikt się dowie... Przed oczami stanęły mi więc najgorszej jakości podroby zwierzęce, z żołądkami i wątróbkami na czele... Tego z kolei nie udźwignęło już moje podniebienie i po tym jednym, zmęczonym mocno osobniku - zaprzestałam dalszej konsumpcji...

Oddałam naczynia i wróciłam do łóżka... Położyłam się wygodnie i zaczęłam czytać książkę... Kartki same przelatywały mi pod palcami... Dziś czytało mi się wyjątkowo dobrze... Tak dobrze, że po godzinie książka była już skończona...

Chwilę po jej ukończeniu znów czekało mnie kolejne wyjście poza mury mojego bezpiecznego oddziału - tym razem do pracowni RTG, w celu wykonania zdjęcia klatki piersiowej, by oszacować, czy wkłucie dobrze leży...

Kiedy było po wszystkim - sanitariusz odprowadził mnie pod same drzwi oddziału, wręczając zdjęcie. Zazwyczaj lubię sobie popatrzeć na sterczącą rurkę na wysokości mojego płuca... Tym razem nawet nie rzuciłam okiem na zdjęcie, nie przyszło mi to nawet do głowy... Położyłam czarny arkusz szeleszczącego plastiku na biurku pielęgniarek i nacisnęłam klamkę do swojego sterylnego, acz bezpiecznego świata...

Teraz z wielką ulgą, ułożyłam się do snu... Miałam dosyć wrażeń na tą chwilę... Choć cały kark był bardzo zbolały i strasznie trudno było mi dobrać odpowiednią pozycję, jednak znużenie i ogólne rozbicie kazało mi właśnie takiej, zwiniętej w kłębek - zaczerpnąć nieco oddechu i oddalić w niepamięć tamte dramatyczne chwile... Ostatni raz... Wykonało się... Wszystko, co najgorsze na tym oddziale - było już za mną... Powieki się zamknęły... Horror się urwał...

Kiedy ponownie otworzyłam oczy - rzuciłam okiem na telefon - była godzina 15:00. Idealny czas na koronkę do Bożego Miłosierdzia... W pierwszej chwili pomyślałam o tym, aby ulżyć sobie w tym cierpieniu, jednak szybko na myśl przyszła mi pani Stasia, która dzisiaj także zmagała się z chirurgicznym skalpelem i budząc się może właśnie teraz z narkozy, reprezentuje z pewnością jeszcze 'gorszy' stan ciała i ducha, niż ja... Bo skoro ja się czuję, tak jak się czuję... to Ona z pewnością czuje się co najmniej dwa razy tak paskudnie, jak ja w tej chwili...

Za nią więc ofiarowałam całą modlitwę, wierząc, że ukoi zadany ból, zwłaszcza, gdy znieczulenie zacznie odpuszczać, tak, jak mi...

Wieczór upłynął pod znakiem modlitwy i dziękczynienia za to, że najgorsze już za mną... Różaniec płonął pod palcami, żarliwie przesuwając koralik po koraliku oddawałam wszystko Bogu na Jego chwałę...

Tego wieczoru nie brałam prysznica... Czułam nieznośne pulsowanie w całej głowie i dość mocne zaczerwienienie całego dekoltu ... Wytarłam tylko nawilżanymi chusteczkami te okolice najbardziej pobrudzone tym specyficznym środkiem odkażającym, który zabarwia skórę na brązowo...

Teraz, gdy leżałam już czekając na to, aż przyjdzie sen - kilkakrotnie zachciało mi się kichać... Niestety odruch ten był szybko tłumiony przez sam mój organizm, gdyż ból i potężny dyskomfort okolicy wkłucia, skutecznie hamowały tę czynność...

No to nawet sobie nie kichnę na zdrowie... ;)
Pamiętam, za każdym razem tak jest... Kichanie powstrzymywane jest bólem... No trudno... jakoś to zniosę, a kiedy się obudzę rano - wszystko będzie już lepiej, do wytrzymania... Do zaakceptowania...

Do przodu...

4 komentarze:

  1. No i wrócisz nam wydziarana od stóp do głów:P Ciekawe czy chociaż dadzą Ci katalog z tattoo do wyboru? ;D Tu jakas flaga Irlandii, na plecach pizza z oliwkami, a na łydce stokrotki...ładnie ładnie...tymczasem Kochana moja milion buziaków i jak mówiła pewna waleczna Kobieta " łeb do słońca " :) Twoja Vódzieńka

    OdpowiedzUsuń
  2. Uważna bądź, żeby oprócz tatuaży na które wyraziłaś zgodę jakiegoś czipa Ci nie wszczepili. :) Spokojnych dni życzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tatuazy?! Hahahaha, dobre!!! Cos ladnego wybierz;) moze taki z dmuchawcami modny bardzo i ladny przy okazji?;) buziaki Miszu:*:*:*

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń