Obudziłam się dokładnie na mszę świętą o 7:00. Pomyślałam wtedy - to dobry znak! Dziś 14 dzień maja, urodziny obchodzi Kasia, moja szpitalna koleżanka, której niedługo stuknie pół roku od przeszczepu. Jest się więc o co pomodlić...
Po mszy, kręcąc się jeszcze leniwie po łóżku i oczekując porannych godzinek - skleciłam rocznicowego sms-ka do drugiej Kasi i jej męża, jednak z wysłaniem poczekałam do trochę bardziej cywilizowanej godziny ;)
Wjechało śniadanie, po nim rutynowe mycie ząbków i płukanie paszczy roztworami nystatyny, bikarbonatu i caphosolu na przemian - i tak po każdym posiłku... Da się przyzwyczaić ;)
Na dziś w programie jedynie sanatorium! ...przynajmniej z moich wstępnych szacunków... Wkłucie rzeczywiście mniej zbolałe, tak też i dzień jakoś tak przyjemniej można było zaczynać :) Postanowiłam odpalić komputer i zacząć nadrabiać wszelkie powstałe zaległości na blogu, gdy do mojej sali wszedł pan doktor...
Chwilę wcześniej widziałam go już na korytarzu, jak rozmawiał z pielęgniarkami o rozpisaniu jakichś schematów chemii, płukaniach i innych kroplówkach - uznając więc, iż temat mnie nie dotyczy, postanowiłam dłużej nie podsłuchiwać, bo to nie ładnie ;)
Przywitałam doktora uśmiechem i na pytanie: jak się mam - odpowiedziałam, że bardzo dobrze. Pan doktor przystawił sobie krzesło bliżej mojego łóżka (czego wcześniej nie robił) i od razu rozpoczął rozmowę, nie zagadując nawet o to, dlaczego moje wkłucie znajduje się na szyi, a nie pod obojczykiem, o co prosił telefonicznie i pisemnie anestezjologa...
Zaczął od słów: "Pani Dorotko, zdarzyła nam się taka nieoczekiwana sytuacja, że pani dawca został zdyskwalifikowany z powodu chorej wątroby i nie może pani przekazać swoich komórek macierzystych..." Więcej nie potrafię zacytować, gdyż w tym jednym momencie, zatrzymując się na słowach dawca zdyskwalifikowany - przed moimi oczami jak w niemym kinie przeleciały wszystkie ważniejsze sceny z mojego życia... Poczułam, że spadam w dół... Do oczu zaczęły napływać samoistnie łzy, jakby uderzona piorunem - oszołomiona i zdezorientowana, patrzyłam pytająco na pana Jarka...
Zaczęłam szeptem powtarzać w kółko słowa: "O Matko, o Matko..." Lecz pan doktor uśmiechnął się do mnie najszczerzej i najczulej, jak tylko potrafił i powiedział (to też jeszcze zapamiętałam ;) "Pani Dorotko, ja jeszcze nie skończyłem, a pani już panikuje"...
Uspokoiłam się więc, przynajmniej na zewnątrz, żeby nie robić więcej wstydu, jednak w głowie wciąż tłoczyły się rozpędzone myśli, których nie sposób mi było opanować...
Doktor D. wyjaśnił mi, iż podczas szczegółowego badania, które wykonuje się dopiero w ostatnim momencie, tuż przed pobraniem komórek macierzystych od dawcy (żeby wynik był jak najbardziej aktualny i miarodajny) Krakowianin okazał się chory, a dokładnie jego wątroba. Jednak nie wchodzą tu w grę żadne wirusowe sprawy, a zwykłe podupadnięcie na zdrowiu tego cennego narządu...
Jak to skomentował mój doktor: "Ewidentnie chłopak sobie popił w długi majowy weekend, a teraz zbieramy tego żniwo...(...) Jakby to był mój pacjent, to podleczyłbym go i za kilka tygodni spróbował ponownie pobrać wyniki, jednak dla ludzi z bazy - taki człowiek musi zostać natychmiast wykreślony. A z nimi się już nie da dogadać... My tu, w klinice robimy wszystko, żeby było jak najlepiej dla pacjenta, stajemy czasem i na rzęsach, naginamy się, ale tam sprawa jest jasna i zamknięta... człowiek wylatuje z bazy i koniec".
Ale chwilę po tych wyjaśnieniach - zaczął mówić coś o nowym dawcy, który wstępnie jest nawet ze mną zgodny...
Co zatem teraz nastąpi ?
Pan doktor puści mnie na kilka tygodni do domu, może będą to 2, może 3 a może nawet 4 tygodnie... W tym czasie będą przeprowadzane szczegółowe badania nowego potencjalnego dawcy, aby potwierdzić jego zgodność w 100% (tak, jak czekaliśmy wszyscy na tą ważną wiadomość ponad miesiąc temu). Jeśli ten dawca okaże się nie do końca zgodny, a przynajmniej na tyle, by usatysfakcjonowało to doktora, to jest w zanadrzu jeszcze jeden, bo jak to stwierdził pan Jarek: "Ma pani dość typowy fenotyp jak dla Polski. Obaj zresztą dawcy, których będziemy teraz badać również są z Polski". Jak będą wiadome wyniki badań - szpital od razu do mnie zadzwoni z taką informacją i wtedy wyznaczy termin ponownego zgłoszenia się na oddział.
"W związku z tym, że pójdzie pani teraz na jakiś czas do domu, dzisiaj zostanie pani podana chemia podtrzymująca, aby zabezpieczyć w jakiś sposób panią przez ten czas i utrzymać piękną remisję, którą u pani mamy" - kontynuował swój wywód miły pan.
Zapytałam o radioterapię, czy będę musiała na nowo poddać się jej planowaniu, czy wszystkie ustalenia pozostają niezmienne, tylko przesunięte nieco w czasie? Pan doktor zapewnił mnie, że Centrum Onkologii na Hirszfelda zostało już powiadomione i wszystko zostaje tak, jak było ustalone. Trzeba będzie tylko dobrać nowe terminy, ale punktu z tatuażem nie będą kwestionować ;)
Na koniec zapytałam doktora o - jak się wtedy dla mnie wydawało, najważniejsze - Co z moim świeżo założonym wkłuciem centralnym? Jasnym jest i powszechnie wiadomym, iż na przeszczep zakładane jest nowe, czyste, świeże i sterylne wkłucie... A skoro ja mam iść do domu, to czy moje wkłucie będzie mogło pójść tam razem ze mną?
Na to pytanie pan doktor w pierwszej chwili chciał odpowiedzieć przecząco, jednak zanim otworzył usta, by wypowiedzieć pierwsze słowo, szybko dodałam: "Wczorajsze doświadczenia były straszne. To było moje najgorsze zakładanie wkłucia i nie chciałabym nigdy więcej czegoś takiego przechodzić"...
"Niestety nasz organizm działa tak, iż z każdą kolejną próbą ingerencji na tych samych naczyniach krwionośnych - będzie coraz trudniej przedostać się przez powstałe zabliźnienia i zrosty tkanek, dlatego to całkiem zrozumiałe, że mogła pani odnieść takie właśnie wrażenie"
Wtedy opowiedziałam mojemu doktorowi o tym, że przez prawie 4 tygodnie uhodowałam całkiem czyste wkłucie, z którym zostałam puszczona któregoś razu do domu... I o tym, jak bardzo z mężem dbaliśmy o nie i w ogóle, że mam sporo przyjaciół wśród ratowników medycznych, zresztą mój mąż sam nim jest z zawodu, więc będziemy naprawdę się starać i troszczyć, aby wszystko było jak należy...
Doktor zmiękł... Nie wiem, co podziałało na niego bardziej - czy moje traumy ze stołu zabiegowego, czy argument o ratownikach, jednak zgodził się, abyśmy 'podjęli się tego', zaznaczając jednocześnie, że zaraz po powrocie na oddział zostanie mi pobrany wymaz z okolic wkłucia, celem przebadania go bakteriologicznie wzdłuż i wszerz...
I ja na to musiałam przystać... taka to nasza umowa wiązana ;) Podejmując to wyzwanie, niczego nie tracę (wszak cały zapas korków i strzykawek do przepłukiwań leży w domu po poprzedniej takiej akcji), a ileż mogę zyskać, jeśli okaże się, że moje wkłucie nie wywinie żadnego numeru i powróci na oddział nieskalane?
Pan doktor obiecał mi dodatkowo udzielić dokładnej instrukcji postępowania z okablowaniem, polecił zakupienie w aptece żelowych plastrów z opatrunkiem, oraz specjalnych środków odkażających... Wszystkiego tego mam się dowiedzieć przy samym wypisie, co nastąpi już w najbliższy piątek...
Teraz już nawet zaczęłam się uśmiechać, przepraszając lekarza za moją pierwszą reakcję... Przyznałam mu się, że w tamtej chwili całe życie stanęło mi przed oczami i wielka, dębowa trumna na domiar tego wszystkiego...
A doktor cierpliwie mnie wysłuchał i z największą czułością zaczął mówić dalej: "Tak się niestety czasami zdarza, pani Doroto, że musimy cofnąć pacjenta z oddziału przeszczepowego do domu... Jest to dla nas ogromny dyskomfort, jak również zapewne i dla pani, jednak nie mamy na to wpływu i pozostaje nam tylko czekać na najnowsze wyniki nowego dawcy"
No to mamy wszystko wyjaśnione... Pan Jarek wyszedł z sali, upewniając się, czy wszystko u mnie okej... Dochodziła godzina 10, pospiesznie więc napisałam Dominikowi krótkiego sms-ka, że wracam w piątek i żeby oddzwonił do mnie zaraz po zajęciach, na które właśnie przybył z Hanią...
Minęła godzina, a nawet 1,5... Mój mąż do mnie nie dzwoni... Pewnie uznał to za świetny żart ;) Jednak wolałabym z nim to omówić i przekonać go, aby jednak po mnie przyjechał...
Zaczęłam dzwonić ja... Nikt nie odbierał... Drugi raz i znowu nic... Zadzwoniłam do mamy z pytaniem, czy jak Dominik przywoził do mamy Alę, to kierował się na zajęcia, czy... - głupie pytanie ;P - mama zwęszyła poddenerwowanie i zaczęła dopytywać...
Nie byłam w stanie jej jeszcze niczego powiedzieć, chciałam najpierw porozmawiać z mężem... Ostatecznie, kiedy po wielu próbach jego telefon wciąż milczał, wybrałam numer do Agi, aby uprzedzić ją, że w najbliższym czasie brudów do prania nie będzie ;)
W końcu po ponad dwóch godzinach dzwoni do mnie mój teść... Nie powiem, aż mi się słabo zrobiło, kiedy pomyślałam, że telefon ten może dotyczyć milczącego Dominika... Szczęście w nieszczęściu, że tak właśnie było...
Jak się okazało mój mąż poszedł na zajęcia bez telefonu, bo w ostatniej chwili nie mógł go namierzyć, a czas naglił... Siłą rzeczy nie odczytał napisanego przeze mnie sms-a i w związku z tym nie oddzwonił... Przyjechał do mojej mamy, aby odebrać Alę i próbując się ze mną połączyć z telefonu stacjonarnego, (gdyż babcia poszła z wnuczką właśnie na spacer i zabrała swoją komórkę ze sobą) połączenie nie mogło nastąpić, gdyż co rusz odrzucało mu ten numer, jak i wszystkie inne komórkowe... W końcu więc zadzwonił na stacjonarny numer swoich rodziców i całe szczęście, że był jeszcze jego tata, który także niebawem miał wychodzić...
Tata ze swojej komórki zadzwonił do mnie, aby mi powiedzieć, żebym zadzwoniła na stacjonarny numer do moich rodziców, bo tam po drugiej stronie słuchawki czeka Dominik... dość skomplikowane to wszystko ;) nadążacie jeszcze?
W końcu usłyszałam w słuchawce głos mojego męża i uspokoiłam się... Dominik opowiedział mi całą historię, którą Wam tu przytoczyłam, a zaraz potem zaczęłam mówić ja...
Jakoś to chyba przeżyjemy... Ostatecznie będziemy musieli się jeszcze trochę przemęczyć swoją obecnością przez tych parę tygodni ;), nim znów każde z nas zostanie rzucone do swojego świata, bezlitosnym lwom na pożarcie... Moje lwy będą miały na imię 'ponowne pobieranie szpiku' i 'punkcja', jego Hania i Ala ;)))
Jeszcze przed obiadem zawitała u mnie pani pielęgniarka z całym naręczem kolorowych butelek... Pierwszy puściła steryd Solu-Medrol. Podobno jakaś nowość, która świetnie współgra z pozostałymi lekarstwami z grupy cytostatyków... Potem czerwonej barwy Daunorubicyna w jakimśtam rozcieńczeniu... Zaraz potem Winkrystyna - kolejna chemia, tym razem na szczęście przeźroczysta...
Do zestawu dołączyły jeszcze dwie osłonki: Losec na żołądek i coś drugiego, chyba Hepamertz na serce, ale głowy nie dam, bo naprawdę już nie pamiętam...
Chemia podtrzymująca kapała... A ja rozmyślałam nad tym wszystkim, co jeszcze Bóg ma dla mnie w zanadrzu?
I gdy tak rozmyślałam, powoli dochodziło to do mojej świadomości, że jeśli ta cała akcja również ma jakiś związek z podstępnymi sztuczkami złego w ramach oporu przed Nowenną Pompejańską, to ja pas... Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wrzucić dwójkę i od dziś modlić się jeszcze gorliwiej i mocniej, aby nie dać się sprowokować i podłamać...
To był trudny dzień...
A zarazem nieoczekiwanie piękny... Pozostawił bowiem w mym sercu obietnicę na przytulenie moich dziewczynek i to już pojutrze! Na samą myśl nie posiadałam się ze szczęścia... i Bogu dziękowałam za tę łaskę, która pozwoliła mi rozeznać to wszystko w taki sposób...
Mam co prawda kilka pomysłów na to, dlaczego akurat Pan Bóg chce, abym wróciła w piątek do domu... Ale to już materiał na kolejną historię, bo nie czas teraz na te opowieści i nie miejsce (bo przed chwilą była u mnie pielęgniarka i kazała gasić światło). Przede mną jeszcze kilkadziesiąt zdrowasiek do odmówienia i odkurzenie tej części mojej głowy, w której znajdują się myśli pt. "Co bym chciała zrobić, kiedy wrócę" :)
Jak widać zapowiada się pracowita noc...;)
Przedostatnia na oddziale przed wyjściem na przepustkę do domu...
I jak tu się z tego nie cieszyć?
Zabieram was do domu, maleństwa... ;)
Dorotko jesteśmy z Tobą w modlitwie. :)
OdpowiedzUsuń