* * *
Budzę się sama w sali... Od rana więc dzień zapowiada się świetnie!... Pani doktor wita mnie swym promiennym uśmiechem, zagląda w usta - a tam jeden wielki sajgon... Dziś jest ten kulminacyjny moment, kiedy buzia boli najbardziej, bo każdy milimetr policzków od wewnątrz jest przeorany, skóra cienka do granic możliwości a w dwóch miejscach nawet - po obu stronach - na powierzchni ok. 1 cm utworzyły się bolesne rany... Wszystko to sprawia, że jedzenie od kilku dni nie daje mi przyjemności - przeciwnie - przynosi dużo bólu i przykrych doznań... mało więc jadam, najchętniej potrawy półpłynne, miękkie, takie jak zupy, albo podgrzane w mikrofali bułki z serem na śniadanie, aby dodatkowo nie zadrapać sobie i tak już bolesnych miejsc...
Zaraz po śniadaniu rozpoczynam odrabianie zaległości komputerowo - książkowych... Mój mąż jest już w drodze do mnie, czegóż więc chcieć więcej do pełni szczęścia? :) I gdy tak sobie sielankowo siedzę na swoim szpitalnym łóżku - centrum dowodzenia wszechświatem - otwierają się drzwi... Oczom nie wierzę... to pani Ula (nocna furia) wróciła do szpitala na ostatnią dawkę widazy - jej chemii. Dlaczego mi się zapamiętało, że tą ostatnia dawkę mieli jej podać dzisiaj w przychodni hematologicznej, w podziemiach tego budynku? Dlaczego więc pani Ula przyszła tutaj, na oddział, położyła się na swoim łóżku i czekała na przyjście pielęgniarki...
Leży więc tak w tych swoich eleganckich ubrankach, spódnicy i kozaczkach na obcasikach- sytuacja dość absurdalna! - przyznacie... a ja siedzę na swoim łóżku i klikając w mój mały komputerek jestem skutecznie zagadywana przez panią Ulę, której buzia się nie zamyka i która (w moim odczuciu) tylko czeka na to, by zacząć mi opowiadać jak to przeżyła ubiegłą noc w swoim domu... co jej się śniło i jak gładko przyszło jej zasypianie... grrrryyyyy... no i co ja mam z nią zrobić?!?! Na szczęście w przeciągu godziny udaje się uporać z całym tym jej zastrzykiem i pani Ula otrzymawszy wypis od swojej doktor prowadzącej - zostaje zwolniona legalnie do domu.
Wreszcie przyjeżdża Dominik... Jest ubrany bardzo elegancko i znów roztacza wszędzie te swoje perfumy... Siedzimy teraz sami w sali, rozmawiamy, a czas pędzi nieubłaganie...
Przywozi mi siatki z prezentami...
tradycyjnie już smakołyki...
A także coś dla ducha, jak np. 'Miserikordyna' w tabletkach... ;)
jest też poduszeczka 'sówka' uszyta specjalnie dla mnie przez Mariolkę - serdeczne dzięki!
W końcu przychodzi ten moment, kiedy musimy się rozstać.. O 18:00 jest w Duchu zaplanowana msza i Dominik musi na nią zdążyć... Gdy dojeżdża na miejsce - przed kościołem spotyka się już z rodzicami i Hanią, która wita się z tatusiem bardzo czule... W wózeczku, wraz z ciocią Gosią przybywa też Alunia. Cała rodzinka jest już w komplecie.. Jest też bowiem i mama - w zdalnym połączeniu telefonicznym. Dominik ustawia swój telefon przy odsłuchu z mikrofonu w zakrystii, dzięki czemu słyszę wyraźnie całą mszę :) Jak miło jest posłuchać proboszcza, pomimo tego, że zanudza swym kazaniem niemiłosiernie... Ale przygotował się widać... wymienia teraz wszystkie wydarzenia z życia parafialnego i wszystkie poczynione inwestycje minionego roku...
Po mszy połączenie zostaje zakończone i wszyscy wracają do swych domów... W międzyczasie odwiedza mnie Ala Sz. i przynosi iście sylwestrowe gadżety.. Wszak przyjechała ze swoją rodzinką do Wrocławia na największą imprezę sylwestrową w Polsce! i szpital na Pasteura był dla mniej na tyle po drodze, że wstąpiła dosłownie na chwileczkę, aby wręczyć mi dwie butelki coca-coli light i paskudną, srebrną, chińską, badziewiarską, imprezową perukę :)) Dzięki Alicja :* to było naprawdę niesamowite spotkanie :)
Kiedy dostaję od męża cynka, że oto padła ostatnia nasza muszka - to hasło konspiracyjne, określające, czy dziewczynki już śpią czy nie ;) - łączymy się telefonicznie i prowadzimy ulubioną wymianę zdań, poglądów oraz czego tam jeszcze... Rozmowa trwa i trwa, aż czuć pierwsze symptomy zmęczenia i dłużyzny w słuchawce..;) Wkrótce jednak wybija północ! Wystrzały petard zaprowadzają Dominika na wszelki wypadek do dziecięcego pokoju (choć żadna z dziewczynek ani drgnie, pomimo dość głośnych huków) i tam już zostaje aż do rana ;) Mnie natomiast moje wystrzały fajerwerków zaprowadzają w rozważaniach i refleksji do takich oto wniosków...
84 - dni spędzone łącznie w szpitalu
67 % blastów (komórek nowotworowych) wykrytych po raz pierwszy na rozmazie krwi
52 - godziny przeżyte z podłączoną pompą rozprowadzającą chemię
37,8 - to najwyższa temperatura mojego ciała zanotowana w szpitalu
34,1 - to najniższa temperatura ciała zanotowana na szpitalnym termometrze
17 - tabletek, które jednego razu miałam połknąć tylko do śniadania
16 - dawek chemii przyjął do tej pory mój organizm
13 - woreczków osocza spłynęło w moje żyły
12 - zastrzyków z neupogenu przyjęło dzielnie moje ramię
11 - pań, z którymi dzieliłam sale szpitalne
9 - wspaniałych odbytych spotkań z panią psycholog
8 - kilogramów straconych w szpitalu
7 - kroplówek - to największa ilość, jaka mi się trafiła jednego dnia
6 - razy przetaczano mi krew
5 - razy pobierano mi szpik z talerza biodrowego
4 - odbyte punkcje lędźwiowe
3 - razy badano moje serce podczas EKG
2 - razy zakładano mi wkłucie centralne
1 - niezmienna doktor prowadząca, której ufam i przy której czuję się naprawdę bezpiecznie
I gdy tak sobie pomyślę i raz jeszcze spróbuję podsumować ten miniony rok - z całym moim żalem i bólem ostatnich dni, które dość wyraźnie zaznaczyły swą obecność w moim życiu, to jednak dochodzę do wniosku, że... był to dla mnie dobry rok...
Nazwałam go rokiem 'jeden do jednego'... Jeden - to choroba, która przypałętała się znienacka, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, nikt jej się nie spodziewał, nikt jej nie chciał i nikt nie przypuszczał, że wyrządzi tyle bólu i cierpienia... Jest jednak i wielki pozytyw tego roku, który z powodzeniem mogę położyć po drugiej stronie szali - to cud narodzin... Absolutnie piękny, nieporównywalnie ważny i najcudowniejszy na świecie! To nasza Alunia :) Jest z nami na świecie i jest najpogodniejszym dzidziusiem, jakiego znam! Uśmiech towarzyszy jej od narodzin, aż po dziś dzień... Nasz aniołek :)
Siostrzyczka naszej Hani... Co dzień Bogu dziękuję, że dziewczynki mają siebie, a my mamy je dwie :) I choć wciąż mam apetyt na więcej takich słodziaków... to one dwie z powodzeniem wystarczą, by napełnić nasz dom radością i miłością... Za nami 2013... przed nami Nowy, 2014... Powierzam go w całości Panu i z niecierpliwością patrzę w przyszłość, co też dla nas dobrego przygotował... A jestem pewna, że i tym razem nie pozwoli nam się nudzić, serwując wszystko, co ma dla nas najlepszego :)