wtorek, 31 grudnia 2013

Sylwestrowa msza

Chciałam tylko serdecznie zaprosić - kto może i ma ochotę - DZISIAJ o godz. 18:00 w kościele p.w. Ducha Św. w Zielonej Górze odbędzie się msza święta z intencją o moje uzdrowienie. 

* * *  

Budzę się sama w sali... Od rana więc dzień zapowiada się świetnie!... Pani doktor wita mnie swym promiennym uśmiechem, zagląda w usta - a tam jeden wielki sajgon... Dziś jest ten kulminacyjny moment, kiedy buzia boli najbardziej, bo każdy milimetr policzków od wewnątrz jest przeorany, skóra cienka do granic możliwości a w dwóch miejscach nawet - po obu stronach - na powierzchni ok. 1 cm utworzyły się bolesne rany... Wszystko to sprawia, że jedzenie od kilku dni nie daje mi przyjemności - przeciwnie - przynosi dużo bólu i przykrych doznań... mało więc jadam, najchętniej potrawy półpłynne, miękkie, takie jak zupy, albo podgrzane w mikrofali bułki z serem na śniadanie, aby dodatkowo nie zadrapać sobie i tak już bolesnych miejsc...

Zaraz po śniadaniu rozpoczynam odrabianie zaległości komputerowo - książkowych... Mój mąż jest już w drodze do mnie, czegóż więc chcieć więcej do pełni szczęścia? :) I gdy tak sobie sielankowo siedzę na swoim szpitalnym łóżku - centrum dowodzenia wszechświatem - otwierają się drzwi... Oczom nie wierzę... to pani Ula (nocna furia) wróciła do szpitala na ostatnią dawkę widazy - jej chemii. Dlaczego mi się zapamiętało, że tą ostatnia dawkę mieli jej podać dzisiaj w przychodni hematologicznej, w podziemiach tego budynku? Dlaczego więc pani Ula przyszła tutaj, na oddział, położyła się na swoim łóżku i czekała na przyjście pielęgniarki...

Leży więc tak w tych swoich eleganckich ubrankach, spódnicy i kozaczkach na obcasikach- sytuacja dość absurdalna! - przyznacie... a ja siedzę na swoim łóżku i klikając w mój mały komputerek jestem skutecznie zagadywana przez panią Ulę, której buzia się nie zamyka i która (w moim odczuciu) tylko czeka na to, by zacząć mi opowiadać jak to przeżyła ubiegłą noc w swoim domu... co jej się śniło i jak gładko przyszło jej zasypianie... grrrryyyyy... no i co ja mam z nią zrobić?!?! Na szczęście  w przeciągu godziny udaje się uporać z całym tym jej zastrzykiem i pani Ula otrzymawszy wypis od swojej doktor prowadzącej - zostaje zwolniona legalnie do domu.

Wreszcie przyjeżdża Dominik... Jest ubrany bardzo elegancko i znów roztacza wszędzie te swoje perfumy... Siedzimy teraz sami w sali, rozmawiamy, a czas pędzi nieubłaganie...


Przywozi mi siatki z prezentami... 
 

 tradycyjnie już smakołyki...

A także coś dla ducha, jak np. 'Miserikordyna' w tabletkach... ;)

jest też  poduszeczka 'sówka' uszyta specjalnie dla mnie przez Mariolkę - serdeczne dzięki!

W końcu przychodzi ten moment, kiedy musimy się rozstać.. O 18:00 jest w Duchu zaplanowana msza i Dominik musi na nią zdążyć... Gdy dojeżdża na miejsce - przed kościołem spotyka się już z rodzicami i Hanią, która wita się z tatusiem bardzo czule... W wózeczku, wraz z ciocią Gosią przybywa też Alunia. Cała rodzinka jest już w komplecie.. Jest też bowiem i mama - w zdalnym połączeniu telefonicznym. Dominik ustawia swój telefon przy odsłuchu z mikrofonu w zakrystii, dzięki czemu słyszę wyraźnie całą mszę :) Jak miło jest posłuchać proboszcza, pomimo tego, że zanudza swym kazaniem niemiłosiernie... Ale przygotował się widać... wymienia teraz wszystkie wydarzenia z życia parafialnego i wszystkie poczynione inwestycje minionego roku... 

Po mszy połączenie zostaje zakończone i wszyscy wracają do swych domów... W międzyczasie odwiedza mnie Ala Sz. i przynosi iście sylwestrowe gadżety.. Wszak przyjechała ze swoją rodzinką do Wrocławia na największą imprezę sylwestrową w Polsce! i szpital na Pasteura był dla mniej na tyle po drodze, że wstąpiła dosłownie na chwileczkę, aby wręczyć mi dwie butelki coca-coli light i paskudną, srebrną, chińską, badziewiarską, imprezową perukę :)) Dzięki Alicja :* to było naprawdę niesamowite spotkanie :)


Kiedy dostaję od męża cynka, że oto padła ostatnia nasza muszka - to hasło konspiracyjne, określające, czy dziewczynki już śpią czy nie ;) - łączymy się telefonicznie i prowadzimy ulubioną wymianę zdań, poglądów oraz czego tam jeszcze... Rozmowa trwa i trwa, aż czuć pierwsze symptomy zmęczenia i dłużyzny w słuchawce..;) Wkrótce jednak wybija północ! Wystrzały petard zaprowadzają Dominika na wszelki wypadek do dziecięcego pokoju (choć żadna z dziewczynek ani drgnie, pomimo dość głośnych huków) i tam już zostaje aż do rana ;) Mnie natomiast moje wystrzały fajerwerków zaprowadzają w rozważaniach i refleksji do takich oto wniosków...

84 - dni spędzone łącznie w szpitalu
67 % blastów (komórek nowotworowych) wykrytych po raz pierwszy na rozmazie krwi 
52 - godziny przeżyte z podłączoną pompą rozprowadzającą chemię
37,8 - to najwyższa temperatura mojego ciała zanotowana w szpitalu
34,1 - to najniższa temperatura ciała zanotowana na szpitalnym termometrze
17 - tabletek, które jednego razu miałam połknąć tylko do śniadania
16 - dawek chemii przyjął do tej pory mój organizm
13 - woreczków osocza spłynęło w moje żyły
12 - zastrzyków z neupogenu przyjęło dzielnie moje ramię
11 - pań, z którymi dzieliłam sale szpitalne
9 - wspaniałych odbytych spotkań z panią psycholog
8 - kilogramów straconych w szpitalu
7 - kroplówek - to największa ilość, jaka mi się trafiła jednego dnia
6 - razy przetaczano mi krew
5 - razy pobierano mi szpik z talerza biodrowego
4 - odbyte punkcje lędźwiowe
3 - razy badano moje serce podczas EKG
2 - razy zakładano mi wkłucie centralne
1 - niezmienna doktor prowadząca, której ufam i przy której czuję się naprawdę bezpiecznie

I gdy tak sobie pomyślę i raz jeszcze spróbuję podsumować ten miniony rok - z całym moim żalem i bólem  ostatnich dni, które dość wyraźnie zaznaczyły swą obecność w moim życiu, to jednak dochodzę do wniosku, że... był to dla mnie dobry rok... 

Nazwałam go rokiem 'jeden do jednego'... Jeden - to choroba, która przypałętała się znienacka, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, nikt jej się nie spodziewał, nikt jej nie chciał i nikt nie przypuszczał, że wyrządzi tyle bólu i cierpienia... Jest jednak i wielki pozytyw tego roku, który z powodzeniem mogę położyć po drugiej stronie szali - to cud narodzin... Absolutnie piękny, nieporównywalnie ważny i najcudowniejszy na świecie! To nasza Alunia :) Jest z nami na świecie i jest najpogodniejszym dzidziusiem, jakiego znam! Uśmiech towarzyszy jej od narodzin, aż po dziś dzień... Nasz aniołek :) 


Siostrzyczka naszej Hani... Co dzień Bogu dziękuję, że dziewczynki mają siebie, a my mamy je dwie :) I choć wciąż mam apetyt na więcej takich słodziaków... to one dwie z powodzeniem wystarczą, by napełnić nasz dom radością i miłością... Za nami 2013... przed nami Nowy, 2014... Powierzam go w całości Panu i z niecierpliwością patrzę w przyszłość, co też dla nas dobrego przygotował... A jestem pewna, że i tym razem nie pozwoli nam się nudzić, serwując wszystko, co ma dla nas najlepszego :)

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Pa pa nocna furio, wracaj do domu!

Czekałam na ten poniedziałek z wielką niecierpliwością... Miały się bowiem ziścić dwie bardzo ważne dla mnie rzeczy... Po pierwsze: do domu ma wyjść dzisiaj pani Ula, a po drugie: oczekuję jak nigdy dotąd mojej pani doktor prowadzącej z nadzieją, że poznam wyniki zgodności genetycznej (HLA)

Zaraz po śniadaniu odwiedza mnie dr D., osłuchuje z prawa i lewa, zadaje klasyczne pytania o samopoczucie i miniony weekend... Jak zwykle czyni to z uśmiechem na ustach, a ja - jak zwykle - czuję się dobrze, wręcz rewelacyjnie! Pani doktor informuje mnie, że moje wyniki wciąż spadają, a także mówi o tym, że w laboratorium, do którego dzisiaj dzwoniła, nie ma jeszcze wyników badań...

Chwilę później do naszej sali zagląda pani psycholog. Przyszła, jak co poniedziałek na pogaduszki ze mną, ale widząc, że jeszcze jem śniadanie - mówi, że przyjdzie za pół godziny... Pani Ula spogląda na mnie i pyta: "Kto to był?" Odpowiadam jej, że moja znajoma, pani psycholog... kontynuując przeżuwanie zmiękczonej w mikrofalówce bułki z serem... Pani Ula wyraźnie zszokowana, próbuje odnaleźć się w tej sytuacji i przyglądając mi się teraz bacznie, raz jeszcze stawia pytanie: "Pani psycholog?", na co jej odpowiadam z największym luzem w głosie: "Tak. pani psycholog"... (I teraz muszę wtrącić małe słówko wyjaśnienia)...

Otóż każda nasza rozmowa z panią Ulą, jaka do tej pory się odbywała - była prowadzona w duchu pozytywnego nastawienia do świata, do choroby, do ludzi... Pani Ula jest, co trzeba jej przyznać - wielką optymistką i za taką też uważa moją osobę... Nie raz z jej wypowiedzi wnioskowałam, iż należy ona do ludzi, którzy 'tak łatwo się nie poddają' - co też i ona otwarcie myśli o mnie...

No i na to wszystko przychodzi do mnie pani psycholog!! No jak tak w ogóle można?! ;)) Widząc pewnego rodzaju zakłopotanie p. Uli, kontynuuję swoje śniadanie, uśmiechając się do siebie, ale jej wzrok ze mnie nie schodzi... Aż wreszcie udaje jej się sklecić jakieś mniej lub bardziej mądre zdanie: "No, jak tak sobie człowiek porozmawia, to od razu mu lepiej..." Uśmiecham się tylko do niej, ale sądząc po minie, jaka towarzyszyła mojej współlokatorce - czułam, że oto raz na zawsze padł mój wspaniały, pozytywny wizerunek niepoddającej się wojowniczki o życie...

Przychodzi pani psycholog, a pani Ula w tym czasie oddala się na korytarz do czekającego na nią męża... Wszystko dobrze się składa, bo mam teraz chwilę ciszy i spokoju dla mojej pani Małgosi... Opowiadam jej minione wydarzenia, o Świętach, o spadkach, o tym, jak bardzo się boję tych wszystkich wydarzeń związanych z chorobą, które mnie czekają i o Beacie... A ona zauważa, że w mojej twarzy zmieniło się tak wiele.. Że oczy posmutniały i podkrążyły się od częstego płaczu, a czarne myśli, które zalęgły się we mnie - trzeba skutecznie odpędzić i to raz na zawsze!

Dostaję od niej zakaz odwiedzania sali 14 na oddziale A, oraz coś jeszcze... to książeczka Tomasza a Kempisa "O naśladowaniu Chrystusa", oraz piękna bransoletka zrobiona z niebieskich kamyczków w ozdobnym pudełku. Bardzo wiele radości sprawiła mi tym podarunkiem... Rozmawiamy w przyjaznej atmosferze, gdy nagle do sali wchodzi pani Ula wraz z pielęgniarką i porcją krwi... Nim opuści szpital - zostanie jej przetoczona jeszcze jedna saszetka... Teraz już nie mamy takiej swobody, jak przed chwilą...

Pani psycholog widząc, że atmosfera kompletnie nie sprzyja moim dalszym zwierzeniom - bardzo zgrabnie i dyplomatycznie proponuje, abyśmy sobie zrobiły małą przerwę, a ona pójdzie do automatu po kawę i wróci do mnie za jakiś czas...  Krew mojej współlokatorki dość szybko skapuje, przychodzi także jej doktor prowadząca i 'zwalnia' ją do domu, jednak wypis i ostatni zastrzyk z cytostatykiem będzie do odbioru jutro, w poradni hematologicznej... Dzięki temu pani Ula może dziś pojechać do domu, jednak jutro będzie się musiała raz jeszcze pofatygować do szpitala...

Pani psycholog nie zachodzi tego dnia już do mnie, a gdy tylko p. Ula opuszcza naszą salę - zasypiam znużona tymi wszystkimi wydarzeniami... Teraz czuję, jak głowa robi się coraz cięższa, z nosa leci, zimno mi i tak jakoś... czuję się, jakby mnie dopadało... Aż boję się pomyśleć... Wszak jestem na nizinach swojej odporności, jest więc wysoce prawdopodobne, że oto właśnie załapałam jakieś przeziębienie :///

 Układam się potulnie do łóżka, zakopuję po uszy kołdrą i postanawiam sobie, że po przebudzeniu będę czuła się zupełnie zdrowa! Jak postanowiłam - tak też zrobiłam! Po dwóch godzinach drzemki - bez śladów osłabienia udaję się do lodówki i wyszukując sobie makaron z sosem mięsnym - wracam do sali, by tam samotnie spożyć zasłużoną kolację :)

W tym samym czasie dochodzą mnie wieści w postaci mms-owych niespodzianek od Dominika, że Hania właśnie robi dla mnie pizzę na jutro, kiedy to przyjedzie mój mąż, by mnie uratować z tej szpitalnej nędzy ;) Wieczór więc upływa mi na rozmowach i podsłuchiwaniu odgłosów domu, a potem gorącym prysznicu i dość szybkim pójściu spać... Muszę zrobić, co w mojej mocy, aby dać organizmowi jak największe szanse do walki z rozwijającym się katarem...

Moja poduszka wraca na swoje miejsce, już nie muszę chować się za nocną szafką, aby nie dosięgnął mnie wzrok nocnej furii.. Ten koszmar się już skończył! Dzisiejsza noc będzie z pewnością bardzo udana :) A jutrzejszy dzień - z wizytą Dominika na czele - przyniesie wiele radości i... przyjemności z jedzenia :) Dziś już zasypiam... buzia piecze, z nosa leci, ale może jutro będzie lepiej. Musi być lepiej, bo nie ma innej opcji!

niedziela, 29 grudnia 2013

Nie oceniaj, nie cudzołóż, nie kradnij...

Po całkiem przespanej nocy (widać nowe ułożenie poduszki mi służy ;) postanawiam nieco 'przeciągnąć' moją narwaną rozmówczynię i... udając, że jeszcze śpię, powylegiwać się w łóżku tak długo, jak tylko się da! Już od 6:30 budzi mnie zapach kawy zaparzonej przez p. Ulę i nieznaczne odgłosy krzątającej się po sali kobiety... Wylegiwanie udaje mi się uskutecznić aż do godziny 8:30, a kiedy oficjalnie otwieram oczy - zastaję widok pani Uli w swojej kusej koszuli nocnej...

"Ooo..dzień dobry!" - wita mnie i zaraz potem dodaje: "Ja na 9:00 będę chciała iść na mszę tutaj, do kaplicy..." "To świetnie!!" - pomyślałam, ja w tym czasie na spokojnie poskładam swoje myśli po wczorajszych, głośnych przygodach...

I kiedy tylko p. Ula znika za drzwiami - zaczynam na spokojnie ogarnianie siebie i swojego tematu śniadania... Wkrótce też przychodzi szafarz z Najświętszym Sakramentem. Nareszcie!! Czekałam na Niego już od bardzo dawna... Nie było nikogo z komunią ani w pierwszy, ani w drugi dzień świąt... A ja tak czekałam ale się nie doczekałam... i tak bardzo pragnęłam przyjąć do serca Jezusa i umocnić się w tamtych najtrudniejszych dla mnie chwilach... Ale oto wreszcie jest! Radość i wzruszenie łączą się ze sobą, a ja trwam na adoracji i czuję, jak pokój wypełnia mnie, a wszystkie czarne myśli i lęki odpływają gdzieś daleko...

Na 11:00 uczestniczę we mszy on-line, a zaraz po obiedzie zasypiam... Budzę się na koronkę i odmówiwszy ją razem z radiem Maryja - oficjalnie budzę się... W tym samym czasie mój dzielny mąż podejmuje ważne, acz trudne rozmowy ze swoimi teściami na temat wychowania naszych dzieci... Niestety dochodzą mnie od niego sms-owe strzępki informacji o tym, że moi rodzice nie wychwycili głównego przesłania, a (ech, powiedziałabym - jak zwykle!) skupili się na nieważnych detalach...

Jednak mimo wszystko jestem ogromnie dumna z niego, że samotnie poruszył tak ważne dla nas kwestie...
No i stawiam minus rodzicom, którzy troszkę mnie dziś zawiedli swoją postawą... To będzie dla nas trudne wyzwanie, aby dotrzeć do nich i przemówić takim głosem, by chcieli go wysłuchać i... otworzyć się na niego.
Moja zaś nauczycielska natura, która nieustannie ocenia, stawiając plusy i minusy wszystkim dookoła, każe mi i tym razem postawić dwóję z wiedzy o życiu w rodzinie, mojej własnej mamie i mojemu tacie... Na szczęście, nawet trzy minusy pod rząd nie skreślają ich jako rodziców i nasza przeprawa wychowawcza będzie musiała trwać nadal...

Tak mija kolejny, szpitalny dzień... Trzeci tydzień mojego pobytu... Ach te spadki... uderzają w każdą sferę mojego życia... Najbardziej jednak odciskają się na psychice, no i... poranionych od wewnątrz policzkach... Teraz jedzenie jest bardzo utrudnione, a każdy kęs przeżuwany z niezwykłą precyzją i tak sprawia wiele bólu... Tylko czekać, aż znów urosną moje małe, zbuntowane leukocyty...

sobota, 28 grudnia 2013

Najwyższy stan rozdrażnienia...

W nocy znów nie mogłam spać przez rzucającą się po łóżku nocną furię... Co próbowałam zamknąć oczy, to ta akurat zaczynała wydawać jakieś nieartykułowane dźwięki... To była naprawdę bardzo trudna i długa przeprawa... Nie pamiętam ile z tej nocy przespałam a ile naprzeklinałam w myślach...  Jedno jest pewne: moja asertywność względem współlokatorki będzie musiała raz jeszcze zostać przeze mnie zweryfikowana...

Około godziny 8 wchodzę pod prysznic, a zaraz po nim przygotowuję sobie śniadanie... Wszystkiemu temu towarzyszy oczywiście postać pani Uli, która komentuje, dopowiada, oraz raczy mnie swoimi super-NIE-ciekawymi opowieściami o sąsiadach, rodzinie i innych takich i powtarza te same historie po kilkakroć... Ale jest nadzieja na chwilę spokoju... Dziś ma przyjechać w odwiedziny jej córka. Liczę więc na to, że obie panie zajmą się sobą na tyle skutecznie, że nie będą mnie angażowały w to spotkanie...

W tym czasie, kiedy ja zmagam się z odpieraniem wszelkich natarczywości pani Uli - mój dzielny mąż wyrusza do mojej kuzynki, jej męża i mojej chrześniaczki - do Lubrzy... Po dotarciu na miejsce dostaję urocze mms-y z dziewczynkami, widać że wizyta udana, u mnie natomiast zaczyna się spadek formy spowodowany niewyspaniem...

Zaraz po obiedzie układam się więc wygodnie na łóżku i naciągnąwszy na siebie kołdrę, włożywszy stopery do uszu - usiłuję odciąć się od wszelkich bodźców dochodzących z zewnątrz... Niestety bezskutecznie... Pani Ula bowiem, właśnie teraz poczuła potrzebę wykonania miliona telefonów do najbliższych znajomych i koleżanek, aby poinformować je wszystkie (a każda z rozmów brzmiała prawie identycznie) o tym, że aktualnie leży w szpitalu i że Święta też tu spędziła, czekając ewidentnie na pożałowanie jej przez te wszystkie koleżaneczki...

Rany!!! Jakie to było żenujące... A dodatkowo strasznie głośne... Jej sposób mówienia sprawiał, że pomimo wetkniętych w uszy zatyczek - słyszałam każde jej słowo, gdyż poziom głośności jej paplaniny trzykrotnie przewyższał zakres możliwości moich stoperów... i wszelkie próby zaśnięcia, pomimo ogromnego zmęczenia, okazywały się bezskuteczne...

W końcu po odmówieniu koronki razem z radiem Maryja (ustawiłam sobie w moim nowym telefonie taką opcję i teraz za pomocą jednego dotknięcia - chciałoby się wręcz powiedzieć: jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ;) - łączę się z wybranym radiem i mogę uczestniczyć w bardzo fajnych audycjach) udaje mi się zasnąć... Nie wiem ile śpię, bo po obudzeniu czuję się dość zregenerowana, jednak chwilę później orientuję się, że moje 'szczęście' trwało jakieś 15 - 20 minut...

Nagle bowiem wybudził mnie jakiś potworny hałas.. Aż podskoczyłam na łóżku... To pani Ula zgniatała akurat plastikową butelkę po wodzie mineralnej... Nie chcecie wiedzieć, co w tamtej chwili przeszło mi przez myśl i jakich słów do tego użyłam... Co za wredna baba... Czy ona nie widzi, że ja chcę spać?!?

I gdy tylko - po trzech godzinach prób zaśnięcia - otworzyłam oficjalnie oczy (to znaczy dałam po sobie znać, że już nie śpię) pani Ula powitała mnie tymi słowami: "No, chyba dość już tego spania?". Myślałam, że jej urwę ten jadowity język... I zebrawszy się w sobie, odpowiedziałam z pełną odpowiedzialnością wywiązania się kolejnej, jałowej rozmowy: "Nawet nie zdołałam zasnąć, pani Ulu"... Ale ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu - nie odpowiedziała nic...

W porze kolacji ulatniam się z sali i wyruszam w odwiedziny do dziewczyn, pod 14-stkę... Lepsze to, niż przebywanie w jednym pomieszczeniu z osobą, która przyprawia mnie o myśli mordercze ;) Jestem dzisiaj bardzo zła na tą babkę. Nie dość, że okazała się nieskromna (to znaczy mało skromna) w rozmowach w tymi swoimi wszystkimi przyjaciółkami i znajomymi, którym opowiadała o Świętach w szpitalu i wymuszała tym samym ich litość, to jeszcze okazała się bardzo samolubną mieszkanką naszej sali, nie potrafiącą zrozumieć swojej współlokatorki... Stawiam duży minus dla pani Uli za dzisiejszy dzień...

Gdy wracam do sali, kompletnie nie mam ochoty na rozmowy z tą kobietą... Stosuję więc strategię maksymalnego unikania wszelkiego kontaktu, by nie powiedzieć czegoś, co będę może później żałowała... Kiedy więc ona zaczyna rozmowę telefoniczną z mężem - ja spokojnie klikam w swój komputerek, kiedy ona kończy gadać - ja zaczynam rozmowę telefoniczną ze swoim mężem... A gdy kończę rozmowę z Dominikiem - idę od razu pod prysznic itd...

Dzień nieszczególnie szczęśliwy... Dobrze, że już za mną... Jeszcze tylko dwie noce i koszmar tej kobiety się skończy... Dzisiaj układam moją poduszkę po przeciwnej stronie łóżka... I od razu dopada mnie pytanie z ust p.Uli... "Oooo, a dzisiaj śpimy w tą stronę?". "Tak, dzisiaj spróbuję w tą stronę... może uda mi się zasnąć. Dobranoc"... I kątem oka widzę jak w głowie Urszuli zachodzą teraz zaawansowane procesy kojarzenia faktów... przynajmniej taką mam nadzieję, a jej mina na to by wskazywała... Ale kto ją tam wie... Bogu oddaję wszystkie moje zdenerwowania i nieładne zachowania... A On milczy... Wiem, że narozrabiałam... ale to wszystko takie trudne i uciążliwe...

piątek, 27 grudnia 2013

Nocna furia

Kto oglądał "Jak wytresować smoka" - ten wie, że nocna furia to nikt inny, jak super czarny, na pozór bardzo groźny smok, którego jednak udaje się ujarzmić... Tyle tytułem wstępu, gdyż dzisiejsza noc - niczym nieujarzmiony smok odcisnęła swoje piętno na mojej skromnej osobie...

Zasnęłam około 23, słysząc, jak pani Ula miota się z boku na bok i nerwowo liczy barany... Ma kobieta problemy ze snem, wspominała mi nawet o tym, doświadczyłam tego i poprzedniej nocy, a teraz, kiedy radio cicho grało, a ona próbowała usilnie odpłynąć - ja próbowałam skoncentrować się na tym, aby za bardzo nie skupiać się na jej osobie i na tym radiu, do obecności którego nie jestem przyzwyczajona... Obie - bądź co bądź - bardzo się starałyśmy...

W końcu zasnęłam... Szczęście nie trwało jednak długo, gdyż około 0:20 obudził mnie bardzo smutny sen... Śniła mi się Hania, która z jakiegoś powodu płakała i wyciągała swoje rączki ku mnie, jednak ja - nie wiedzieć dlaczego - nie mogłam jej przytulić... To było straszne... długo jeszcze potem płakałam w poduszkę, a gdy wypłakałam już wszystkie nocne łzy - zaczęłam się modlić o to, aby ten sen nigdy, przenigdy się nie ziścił... i tak zmęczona tym wszystkim, ponownie zasnęłam...

Nad ranem znów nocna furia zaczęła się miotać po swym posłaniu... To znaczy pani Ula usilnie próbowała ponownie przejść w stan uśpienia, jednak bezskutecznie... Rzucała się jak ryba po piasku, rozkopywała z kołdry, sapiąc przy tym i fukając jak smok... Dochodziła 5, a ja słysząc te wszystkie odgłosy nie mogłam poradzić sobie z ponownym zaśnięciem... i znowu to samo...

Ile jeszcze nocnych furii musi przejść, ile bezsennych dni i godzin, aby wreszcie przyłożywszy głowę do poduszki poczuć zapach jej księżniczkowego szamponu do włosków...? Nie tak to wszystko... nie tak....

Piątkowy poranek wita mnie wszelkimi możliwymi odcieniami szarości za oknem... Czy tak będzie wyglądał dzisiejszy mój dzień? Taki właśnie z bolącą, ciężką głową...? Bezsilna leżę i modlę się, choć nie przychodzi mi to z łatwością, bo wiele we mnie bólu i żalu... Tylko Ty Boże wiesz, o co mi tak naprawdę chodzi...

Bo nie o to, że jestem tu sama, a one tam... Nie o to, że tęsknota staje się coraz bardziej nie do wytrzymania... Że nikt nie utuli moich dzieci tak czule jak ja, choćby starał się, to w końcu ...się zmęczy... Nie powinnam mieć do nikogo pretensji, ani żalu... Wszyscy bardzo się starają... ale w końcu przychodzi zmęczenie materiału... Potrafię to chyba zrozumieć, ale trudno jest mi to zaakceptować...

Ukojenie przychodzi dopiero w południe. Ma na sobie zabawną koszulkę i kosz pełen skarbów. Wchodzi niczym czerwony kapturek do babci i już od progu roztacza nieziemski zapach tak lubianych przeze mnie perfum... Mąż mój umiłowany... :)


Mój superbohater. Przyjechał, by mnie uratować od głodu i nędzy. I specjalnie wziął ten koszyk wiklinowy, żebym poczuła się jak bajkowa babcia, którą się odwiedza z całym naręczem dobrodziejstw :) Lubię go, wiecie?

Nocna  furia staje na wysokości zadania i opuszcza nawet salę na czas naszych odwiedzin.. A ten - gna jakby ktoś nakręcił wszystkie zegary świata i puścił jednocześnie... tylko czekać, aż wystrzelą...

Mój mąż jest bardzo wyrozumiały... To zdecydowanie nie jest mój najlepszy emocjonalnie czas, wręcz przeciwnie... jeszcze nigdy nie czułam się tak fatalnie... Tęsknota opanowuje mnie i przytłacza, ponure myśli związane z wyglądem i jeszcze te wątpliwości... Czy aby na pewno Bóg chce, żebym żyła? Czy życie po przeszczepie będzie dla mnie łaskawe na tyle, że wszystko się przyjmie jak należy i nie zdarzy się jakieś nieoczekiwane kuku?

Wątpliwości...
Nie wiem skąd się wzięły, nie wiem dlaczego mnie dopadają... ale są moimi zmorami. Przychodzą w nocy, wyciskają ze mnie wszystkie łzy i zalegają potem gdzieś z tyłu głowy...Panie Boże... przecież rozpoznałam już Twoją wolę, wiem, że chcesz dla mnie zdrowia, bo mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia na tym świecie...

Dziękuję Kochanie za zdjęcia dziewczynek... One pomagają mi choć częściowo pozbyć się tych wstrętnych i natrętnych myśli-wątpliwych... Przysyłaj mi codziennie takie dowody na istnienie tych naszych aniołków... Bardzo tego potrzebuję, bardzo tęsknię...

Obiecuję też, że nie będę już więcej chodziła do dziewczyn... Tak, wiem, że to jest wylęgarnia posępnych myśli i wątpliwości... Ostatnio nawet Beata powiedziała mi, że pisanie bloga o białaczce przynosi pecha, bo w większości, jak nie w każdym z tych przypadków - ostatniego wpisu dokonuje ktoś z rodziny, informując o dacie pogrzebu...

Czyż to nie absurdalne i śmieszne...?
Ale skutecznie zasiała mi ziarno zwątpienia... Muszę się pozbyć tych głupich myśli... przemodlić to wszystko raz jeszcze, zebrać się w sobie i... odkurzyć swoje podrdzewiałe ostatnio hasło 'Coco jumbo i do przodu!'...

Potrzebuję teraz dużo dobrych myśli i energii... Te dwa emocjonalne wampiry wyssały ze mnie ostatnie krople pozytywnych soków... Muszę się szybko ogarnąć i wrzucić tryb 'live', bo sama się męczę z tym moim smutnym myśleniem... Tylko to wszystko nie jest takie proste... Zwłaszcza, że buzia spuchnięta i boląca, Dominik daleko, tęsknota za dziećmi rozkłada mnie na łopatki już od bardzo, bardzo dawna, a nocna furia nie pomaga w regeneracji sił i przetrwaniu nocy...

Czekam lepszych dni...

czwartek, 26 grudnia 2013

Nie mam nawet sił napisać, że nie mam na nic sił...;) Zaczęło się od wigilijnego wieczoru i trwa do dziś... Spadek... wszystkiego: energii to przede wszystkim, leukocytów, płytek krwi i tego, co tam miało spaść... Objawia się to brakiem sił na podniesienie ręki do głowy... Leżę więc od wieczoru wigilijnego i... śpię, patrzę w sufit, obracam się z boku na bok, bo inne czynności wymagają zbyt wielkiego zaangażowania... Tyle u mnie:) Pozdrawiam czekając na przypływ sił... Wesołych Świąt Kochani! :)

środa, 25 grudnia 2013

A w buzi ciastolina...

"Zwiastuję wam radość wielką, dziś narodził się wam Zbawiciel, którym jest Jezus Chrystus"- już od samego rana rozsyłam do najbliższych sms-y  o takiej właśnie treści... Choć głowa ciężka i ciśnienie sprawia, że boli mnie jak się ruszam, to... jest we mnie dzisiaj wielka radość z faktu Bożego Narodzenia!

Leniwie zaczynam ten dzień... Leniwie, bo jakoś tak czuję się niewyspana, albo zmęczona? Moje powieki są teraz baaardzo ciężkie, tak samo, jak nogi... Z trudem zaprowadzam je do łazienki, leżącej 4 kroki od łóżka, a potem z trudem wprowadzam do kabiny prysznicowej... Stoję tak sobie pod strumieniem gorącej wody i rozmyślam, że Dominik z pewnością nie będzie miał tyle szczęścia, by spędzić tyle czasu w ciszy i spokoju relaksując się pod wodą, jak ja... Ech, dałabym mu trochę tego mojego czasu... oj, dała...

Po śniadaniu znów wlegam do łóżka i włączam sobie mszę on-line... Już od pierwszych chwil trwania relacji, oczy same zamykają mi się, a 'film' raz po raz urywa... Uruchamiam więc kolejną mszę, zaczynającą się pół godziny później - aby móc w niej uczestniczyć od początku i nie zasnąć, ale senność jest silniejsza ode mnie... Po prostu nad tym nie panuję...

W tym samym czasie, kiedy u mnie toczy się walka z moimi własnymi powiekami - do sali przyjmuje się nowa pani. Nie myślałam, że kogoś przyjmą w Boże narodzenie do szpitala, a jednak... Pani Ula miała zaplanowane przyjęcie, stawiła więc się posłusznie, bez względu na to, czy dziś święto czy nie..

A ponieważ panią Ulę kojarzę jeszcze z oddziału A, gdyż kilka razy spotkałyśmy się na korytarzu - pomyślałam, że nie będzie chyba tak źle! Wszak wesoła to i bardzo otwarta kobieta, a przy tym bardzo optymistycznie nastawiona do życia i swojej choroby... Ma 53 lata, dwoje dorosłych dzieci, kochanego męża, z którym właśnie popija sobie na korytarzu kawkę, więc nie może być chyba taka zła... a że buzia jej się nie zamyka...

Kiedy jednak tłumaczę jej, że właśnie oglądam relację z mszy świętej - pani Ula szanuje to i znika gdzieś na długo. Po mszy, niedoczekawszy się Najświętszego Sakramentu - zasypiam zrezygnowana na dłuuugi czas... W międzyczasie do sali wjeżdża szpitalny obiad - rosół i gotowane udko z kurczaka. Otwieram bardzo niechętnie oko, na półprzytomna zjadam to wszystko, objadając kurczaka do samej kości (!) i nie wiedząc kiedy, jak i gdzie - zapadam dalej w głęboki, zimowy sen...

Kiedy za oknem robi się już ciemno, budzę się z dziwnym uczuciem 'napęcznienia' w buzi... O co chodzi?! Moje policzki od środka zrobiły się takie miękkie i rozpulchnione, niczym masa plastyczna... i takie wrażliwe na każdy ruch języka, jakbym cała była poparzona. To nie jest uczucie bólu, tylko jakby 'zakwasów' albo 'ściągania' i jest tak nienaturalne, że cały czas badam językiem nowo powstałe rejony mojej jamy ustnej...

A ponieważ głód daje się we znaki - idę do lodówki i z ostatnich zapasów marchewek, brokułów i selera w bułeczce tartej - przygotowuję sobie posiłek... Jednak ze względu na nowy stan mojej buzi - jedzenie staje się trochę utrudnione.. Trzeba bowiem uważać na to, aby się nie ugryźć od środka, bo powierzchnia policzków jest o wiele większa niż dotychczas, łatwiej zatem o pomyłkę... ;)

Po kolacji układam się znów w łóżku i... leżąc tak bez sił - wysłuchuję opowieści pani Uli... A ponieważ zdaję sobie sprawę z 'pierwszego, zapoznawczego wieczorku' (choć z p.Ulą znamy się już z widzenia i wiemy o sobie conieco) - to jednak burzliwe historie jej rodziny przerastają po trzykroć moje limity przeznaczonej na to tolerancji....

Zawsze w takich momentach zaczynam się zastanawiać, czy ci wszyscy ludzie, których spotykam w szpitalu i którzy tak bez skrępowania wylewają w jednej chwili swoje wszystkie rodzinne sekrety - mają świadomość tego, że kogoś to może po prostu nie interesować... Kurcze.... czy ja jestem jakaś dziwna, że nie mam parcia na te ich życiowe telenowele? Nie gustuję w programach typu "Dlaczego ja?" albo "..." (nawet nie znam tytułów tych wszystkich ogłupiających reality-shołów)... Doprawdy dziwię się, że ludzie wchodząc do szpitala, przebierając się w piżamę i stając się 'pacjentami' - nie mają hamulców tak opowiadać o kuzynach swoich ciotek, którzy prali brudne pieniądze, którzy mieli nieszczęśliwe dzieciństwo, którzy pobudowali sobie domy i tak dalej i tak dalej...

Wszystkie te panie - gaduły, które spotkałam na swojej szpitalnej drodze (czyli wszystkie za wyjątkiem p. Bernadetty i p. Ewy - 'chomiczki'), tak bez żadnego skrępowania już od pierwszych chwil naszego wspólnego mieszkania w sali - powierzały mi największe sekrety swojego życia, włącznie z tym, że dopuściły się trzykrotnie aborcji!!! (bo nawet takie historie wysłuchiwałam, ale lepiej nie wiedzieć do której pani one należały)...

Czy ktoś zapytał mnie o zdanie, czy chciałabym poznać taką nagą prawdę? Czy jestem na tyle silna, by udźwignąć taką wiedzę? Nikt nie zapyta mnie, czy mnie to interesuje i czy będę mogła potem przestać o tym myśleć, nie zadręczając się i nie robiąc sobie przy tym wyrzutów sumienia...

Czy zawsze muszę trafić na taką panią w sali, która w ramach wieczorku zapoznawczego przedstawi całą genealogię swojej rodziny, rodziny sąsiadki oraz rodzin najbliższych krewnych i znajomych królika... A w ramach drugiego wieczoru przywali jakimś faktem ze swojego życia, nad którym długo potem jeszcze nie będę mogę przejść do porządku dziennego, jak ten o aborcji...:// i tak co wieczór... coraz to bardziej pikantna opowieść... Litości!! Czy ja wyglądam na psychologa? Czy mam napisane na czole 'poradnia małżeńska - bezkarne wyżalanie się' ?! Czy się o to proszę?

Wręcz przeciwnie... Zazwyczaj można mnie zastać siedzącą skromnie przy komputerze, nie przeszkadzającą nikomu, nie narzucającą się, uśmiechniętą, albo śpiącą - bezgłośną istotę... ideał współlokatorski ;)

A tak poważnie, to denerwuje mnie to! Bo rozumiem - ludzka życzliwość, wysłuchać taką panią raz czy drugi, ale pod przykrywką całej tej ludzkiej uprzejmości - to ja padam ofiarą... A ja też jestem pacjentem i też mam swoje potrzeby!! Potrzebuję na przykład ciszy i spokoju... Codziennie... 5 razy dziennie albo i więcej!! Czy wymagam zbyt wiele? Potrzebuję odciąć się od wszelkich bodźców, tych radiowych, tych gadanych i tych emocjonalnych, serwowanych np. pod 14-stką oddziału A... (u Beaty i Ewy)... minimum raz dziennie... I czegóż mi jeszcze do szczęścia potrzeba? No właśnie niczego... Dwa elementy.. cisza i spokój... Ja się pytam...Czy to tak wiele?!?

Wieczór więc upływa mi na wysłuchiwaniu uprzejmie pani Uli, płukaniu ust caphosolem, który dostaję od Beatki poprzedniego, wigilijnego wieczoru, oraz na oglądaniu zdjęć ze Świąt. I przyznaję - to ostatnie zajęcie sprawia mi najwięcej radości i satysfakcji...

Moja 'bezsilność' utrzymuje się nadal, pomimo licznych prób podejmowanych w kierunku jej obalenia... Dlatego też mój dzień kończy się o godzinie 21, umyciem grzecznie ząbków i paciorkiem na dobranoc... Mam nadzieję, że jutro przyniesie więcej sił, nadziei i spokoju... świętego spokoju w tym szpitalnym pokoju ;)

wtorek, 24 grudnia 2013

Cała prawda o wigilii...


Od rana czuć tę atmosferę!! Czuć ją na korytarzach, w salach... U mnie czuć ją już od 3:59, kiedy to mój pęcherz zbudził mnie i zaprosił niezwłocznie do toalety. Gdy z niej wróciłam - długo nie mogłam zasnąć, a gdy wreszcie zasnęłam... przyszły pielęgniarki i utoczyły ze mnie krew do porannych badań ;)

Podczas wizyty lekarskiej pani Katarzyna dowiaduje się, że dziś może iść do domu. Radość więc z tego tytułu trwa i teraz moja współlokatorka rozpoczyna pakowanie... Moja pani doktor przychodzi do mnie godzinę później i mówi, że jeszcze nie ma wyników genetycznych krwi, że od dziś zaczęły się już zaplanowane i oczekiwane spadki, a zaglądnąwszy do mojej buzi - stwierdza, że oto jestem "ugotowana"... Jeszcze wtedy nie do końca rozumiałam o czym mówi moja pani doktor, wkrótce jednak miałam się o tym przekonać, gdyż wszystko "już się rozpoczęło"...

Na zakończenie wizyty wręczam dr D. czekoladki, kartkę i składam jej życzenia. Jest bardzo uśmiechnięta i... wydaje się być onieśmielona? Cała jej siła i pewność siebie w tej jednej chwili pryskają jak mydlana bańka i pani doktor patrzy na mnie teraz oczami małej dziewczynki, która znalazła pod choinką prezent... To bardzo miłe! Widać, że szczerze przyjęła życzenia, a skromny podarek potraktowała indywidualnie, a nie - jak jeden z wielu pewnie dzisiaj przyjętych...

Z domu dochodzą mnie wieści, że cała moja rodzinka zgromadziła się już u babci Uli i dziadka Stefana. Trwa radosne oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, u mnie zaś trwa poobiednia koronka, a zaraz po niej zasłużona drzemka.Gdy się budzę - znajduję w moim telefonie 17 nowych sms-ów i 2 połączenia nieodebrane... a wśród tych wszystkich sms-ów jest ten jeden, od męża - "Skype... szybko! :)"

W jednej chwili podrywam się z łóżka jak oparzona i uruchamiam transmisję live z wigilijnego stołu, gdzie trwa akurat łamanie opłatkiem i składanie życzeń... Jak miło to wszystko jest zobaczyć! Bogu niech będą dzięki za cud techniki, jakim jest połączenie internetowe :))

Podglądam więc sobie wigilijny wieczór u moich rodziców, gdzie Hania rozpromieniona rozpakowuje kolejne prezenty... W międzyczasie postanawiam przyłączyć się do wspólnego biesiadowania i... wyruszam do swojej, szpitalnej lodówki aby coś przynieść, zagrzać i zjeść...

A wtedy okazuje się, że... większość moich pochomikowanych zapasów, odłożonych właśnie na wigilię - zdążyła się popsuć i zdezaktualizować... Nici więc z rybki po grecku, nici z pierogów ruskich... Został jedynie barszczyk i... wczorajsza pizza... Dobre i to - myślę sobie... Odgrzewam więc wszystko w mikrofali, wracam do swojej sali (jestem w niej teraz tylko ja), by rozpocząć swoją wigilijną wieczerzę...

I gdy tak sobie patrzę z perspektywy wielkiego brata na te rodzinne święta, to dochodzę do wniosku, że czasami przydałoby się, aby rodzice spojrzeli na siebie właśnie tak z dystansu, jakby "z boku" - bo mnie dziś od patrzenia momentami przykro się robiło i nerwy brały górę nad klimatem i wyjątkowością wigilijnej, świętej nocy...

Teraz Dominik z dziewczynkami przenoszą się - jak co roku - na drugą wigilię, do jego rodziców... Tam niestety nie udaje nam się nawiązać połączenia on-line, dlatego też wyruszam w odwiedziny do dziewczyn - do Beatki i Ewy, które zapraszają mnie już od dłuższego czasu... (że też żadna z nich nie wpadła na podobny pomysł, aby się połączyć ze swoją rodziną przez skype-a i tak przeżywać wspólnie czas wigilijnej kolacji, tylko siedziały przez cały czas odcięte od rodziny i dołowały się w ten radosny, wigilijny wieczór)...

U dziewczyn spędzam jakąś godzinę, albo dwie... Ewa częstuje mnie wyśmienitym serniczkiem produkcji jej mamy, Beatka zaś piernikiem made by Biedronka, ale bardzo pysznym, takim w glazurce... Ja częstuję dziewczyny... wigilijną pizzą, choć początkowo mają takie opory (boją się i drżą o wszystko, co wkładają do buzi), że jeszcze moment, a bez wahania zabrałabym pizzę z powrotem do siebie i zjadła sama!

Przyznaję... wymęczyły mnie kompletnie te odwiedziny!! wyssały ostatnie resztki pozytywnego myślenia i dobrego nastroju... Co za emocjonalne wampiry :// Gdy tam wchodziłam - tryskałam energią i dobrym humorem - ale od pewnego momentu - czekałam tylko, aby jak najszybciej stamtąd wyjść... a one - niechętnie mnie stamtąd chciały wypuścić...

Z pomocą jak zwykle przyszedł mój mąż, który po prostu do mnie zadzwonił, aby zdać relację z kolejnej wigilii i oznajmić, że oto właśnie zbierają się już do domu... Wyszłam od dziewczyn i ledwo powłóczając zmęczonymi nogami - doczłapałam się do swojej sali... Tam próbowałam jeszcze resztkami sił znaleźć jakąś pasterkę na 22, ale gdy okazało się, że nic takiego w internecie nie ma (wszystkie pasterki zaczynały się od 23:30...) - postanowiłam położyć się spać...

W buzi, oprócz pozmienianego od rana smaku - zaczęłam odczuwać coś jeszcze... "Ugotowana" - powracało teraz jak mantra w mojej głowie.. co to znaczy być "ugotowana"...? Wprawdzie pani doktor na początku tego cyklu leczenia wspominała, że Metotrexan potrafi nieźle zamieszać w buzi, żeby się pilnować, dbać o higienę jamy ustnej, zmieniać szczoteczki do zębów co tydzień, płukać buzię i takie tam.... ale to mnie przecież nie dotyczy... Z moją buzią jest i będzie przecież wszystko OK... czyżbym jednak była "ugotowana"...?

Dzień kończę o 1:30, kiedy to mąż mój wróciwszy z pasterki rozmawia się ze mną po raz ostatni ;) Wymieniamy myśli, spostrzeżenia, opinie, a także zdjęcia! ...kluczowe elementy dzisiejszego wieczoru. Bez nich byłoby mi ciężko wyobrazić sobie jak wygląda Hania, czy Ala... a wyglądają dziś wyjątkowo ślicznie! Zresztą jak i mój mąż - przystojniacha ;) Tak minęła mi wigilia... Oby pierwsza i ostatnia taka w moim życiu, bo ponad nowosolską pizzę i colę dużo bardziej cenię sobie pierogi z kapustą i grzybami i barszcz z uszkami... w gronie rodzinnym :))

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Poniedziałek pełen niespodzianek :)

Wraz z nastaniem poniedziałku nastał czas nerwowej bieganiny po korytarzu wszystkich tych doktorów i profesorów, asystentów i pielęgniarek... W powietrzu czuć świąteczną atmosferę, jak zapach mandarynek sponad wigilijnego stołu...

Od samego rana postanowiłam i ja nie próżnować. Pani Katarzyna jeszcze smacznie spała, gdy zaczęłam wypisywanie kartek dla wszystkich 'szpitalnych' osób. Musiałam być przygotowana, na wypadek, gdyby pani doktor jutro już nie pracowała... Opakowałam jej dodatkowo czekoladki merci i tak przygotowany zestawik ukryłam na wierzchu szuflady :)

Ale pani doktor przychodzi do mnie jeszcze przed śniadaniem i po krótce wyjaśnia, że oto możemy spodziewać się w najbliższych dniach 'spadków'... Mówi również, że w wigilię cały personel medyczny pracuje normalnie, to znaczy do godziny 14...

Chwilę potem dzwoni do mnie kapelan i zaprasza na umówioną spowiedź. Wszystko dzieje się tak szybko... on sam widać bardzo się spieszy.. Wchodzimy do pomieszczenia dla pielęgniarek, gdzie na stojąco, trochę tak "w biegu" spowiadam się, a zaraz potem przyjmuję Komunię Świętą. Jest to dla mnie niesamowite przeżycie, gdyż bardzo tęskniłam i potrzebowałam tej spowiedzi. Teraz fruwam lekko ponad ziemią! :)

Niedługo potem odwiedza mnie pani Małgosia, psycholog. Mam i dla niej przygotowany skromny podarunek. To gipsowy aniołek - zawieszka i kartka z naszym zdjęciem. A dodatkowo jeszcze kilka moich zdjęć z dziewczynkami, bo kiedyś o nie prosiła... to teraz jest okazja do wręczenia...

Rozmawiamy na korytarzu, przy gwarze i zgiełku, a pani Małgosia nadziwić się nie może, jak "ładnie dziś wyglądam".. Była pewna, że zrobiłam sobie jakiś makijaż, a przynajmniej posmarowałam się jakimś rozświetlającym kremem..."Bije od Ciebie Dorotko taki niesamowity blask, jakbyś właśnie wyszla od kosmetyczki, albo z jakiegoś salonu piękności"... "Haha... nic z tych rzeczy" - mówię do niej... Po prostu byłam pół godziny temu u spowiedzi i przyjęłam Najświętszy Sakrament... a - jak mawiał znany i cytowany tu kilkakrotnie ksiądz Pawlukiewicz - "konfesjonał" to najlepszy salon piękności dla każdego!

Nasza rozmowa, jak zwykle - była pięknym przeżyciem, pełnym boskich cudów... Na zakończenie łamiemy się opłatkiem, życząc sobie wszystkiego, co w życiu najważniejsze...

W tym czasie w naszym domu trwa ubieranie choinki... Jest dziadziuś Stefan, który pomaga ustawić drzewko w stojaku i jest Hania - główny dowodzący akcją ;) W międzyczasie, gdy choinka stoi ubrana i czas pozmiatać niepotrzebne igiełki - Hania znajduje sobie w kuchni inne zajęcie.. postanawia przygotować siostrze mleczko ;) A na pytanie: "Haniu, co robisz?" ta odpowiada... "Ja tak sobie tutaj przelewam" ;))) No i kilka porcji alowego mleka poszło na straty... ech... ta magia świąt! ;) ...każdemu się udziela

 ubieranie choinki - buszowanie w kuchni...

Po obiedzie postanawiam się zdrzemnąć, ale moją ciszę poobiednią przerywa pani Grażynka - pielęgniarka, która wchodząc do sali, uroczyście wyczytuje moje nazwisko... "Dorooootka Król - jest tu taka? Poczta przyszła do Ciebie"... i wręcza mi dwa pakunki...

Jeden płaski, drugi wypukły...
 
W tym płaskim znajdowała się kartka świąteczna od siostry, a w wypukłym - opakowany 'prezent'... Odwijam więc ostrożnie śliczny papier i... oczom moim ukazuje się... polarowa piżamka w panterkę! Przynajmniej takie są spodenki od piżamki, bo góra jest inna :) To pomysł Justynki Sz. Dziekuję dziewczynki za te wspaniałe podarunki, które sprawił mi tyyyyle radości!! :) Teraz moja szafka szpitalna jest ślicznie przyozdobiona i czuć wokół panujący świąteczny klimat :) Pani Katarzyna uśmiecha się do mnie szczerze i jest również pełna podziwu dla tych, którzy pamiętali o Doroci w szpitalu ;)


Popołudnie spędzam 'na słuchawkach' i rozmowach z moim mężem, który zabawiając się w Świętego Mikołaja (raczej z konieczności niż braku innych zajęć ;) biega nerwowo po marketach w poszukiwaniach ostatnich elementów gwiazdkowych prezentów...

A wieczorem....
Odwiedzają mnie prawdziwi Święci Mikołajowie! Przybyli z Nowej Soli z dwiema blachami pizzy, domowym chlebkiem i piękną, ręcznie robioną przez Wiktorka bombką! To oczywiście Asia z Andrzejkiem, dla których Wrocław był na tyle po drodze, by przygotować to wszystko i wstąpić do mnie jeszcze przed Świętami. Dziękuję Kochani. To wszystko sprawiło mi dziś tyyyle radości!

Na zakończenie dnia i na domiar tych wszystkich poniedziałkowych przyjemności - rozmawiam jeszcze przez telefon z moją Tereską... choć bateria pokazuje już totalne wyczerpanie, bo dziś napracowała się co nie miara - to starcza jej jeszcze i dla męża, aby powiedzieć mu, jak bardzo jestem szczęśliwa - mając wokół siebie tylu bliskich i życzliwych mi ludzi...

Jestem szczęśliwa! Choć wigilia już jutro i wszyscy w swych domach poczyniają stosowne doń przygotowania - a ja tutaj, sama... to - powtórzę raz jeszcze - jestem szczęśliwa, bo wiem, że w moim domu, w którym stoi ubrana choinka, słychać radosne odgłosy dzieci, które czekają na mnie i w końcu się doczekają... Mama wróci, a wraz z nią... powróci ład i harmonia we wszechświecie.... :)

niedziela, 22 grudnia 2013

Przyjemna niedziela

Moja niedziela rozpoczyna się o godz. 5:00 modlitwami, kontemplacją ;) warunki ku temu bardzo sprzyjające... No to leżę i modlę :) W końcu przychodzi czas ogarnięcia się, ale również wszystko tak powoli i bez pośpiechu... jak to przy niedzieli :)

Śniadanie, po nim msza w radiowej jedynce.. dziś zapalamy ostatnią świeczkę na wieńcu adwentowym i wszystko bardzo mocno skupione już wokół cudu narodzin... Trafia mi się akurat kazanie w wykonaniu księdza Pawlukiewicza, który przedstawia sylwetkę Św. Józefa. Słucham tego kazania z zapartym tchem, wzruszam się nawet kilkakrotnie, gdyż mam wrażenie, jakbym słuchała opowieści o... moim mężu...

Komunię niestety przyjmuję na korytarzu, odnosząc akurat do lodówki żółty ser po śniadaniu. Tam udaje mi się "złapać" szafarza, który najwidoczniej zwijał się już do wyjścia.. Szkoda tylko, że do mnie nie zajrzał, jak zwykle to robił... Ale najważniejsze, że w ogóle udało mi się spotkać z Najświętszym Sakramentem...

Pięknym przedpołudniem siadam na skraju łóżka i zaczynam 'doprodukcję' jeszcze kilku karteczek... Dla Beatki, dla pani doktor, dla pani psycholog i pani Kasi... Jest bowiem kilka takich osób, którym chciałabym podarować ręcznie robioną karteczkę, a które również przez tych kilka dni "uczestniczyły" w procesie powstawania serii dla rodziny i najbliższych...  i tylko wzdychały i zachwycały się :) Tworzenie więc teraz dla nich, sprawia mi bardzo wiele radości, każda dedykowana konkretnej osobie... w tle pięknie gra RMF Classic, a ja czuję się teraz jak ryba w wodzie...

W okolicach obiadu odwiedza panią Katarzynę jej koleżanka. Rozmawiają uroczo, aż miło podsłuchać ;) staram się tego nie robić, ale mimowolnie, siedząc w jednej sali na tak małej przestrzeni - jest to nieuniknione... Bawi mnie ta relacja, która je łączy... Pani Katarzyna nie szczędzi zabawnych przytyków, a koleżanka w umiejętny sposób ją ripostuje... No rewelacja!

Poobiedni odpoczynek przy koronce, a potem różańcu... Udaje mi się nawet zasnąć na pół godzinki, a gdy się budzę - dochodzą mnie wesołe wieści z domu, że oto właśnie Hania z tatusiem buszują na sali zabaw... Rozmyślam teraz i rozmadlam się... Polecam Bogu moją rodzinę, przyjaciół... znajduję nawet bardzo fajną modlitwę, którą postanawiam włączyć do mojego codziennego 'odmawiania'...

Ojcze, proszę Cię,
byś pobłogosławił mych przyjaciół.
Proszę Cię, abyś udzielił łaski ich duszom w tej właśnie chwili.

Gdzie jest ból, daj im swój pokój i miłosierdzie.
Gdzie jest zwątpienie, udziel na nowo ufności w Twoją moc działania przez nich.

Gdzie jest zmęczenie lub wyczerpanie,
proszę Cię, byś udzielił im zrozumienia, cierpliwości i siły,
gdy będą uczyli się poddawania się Twojemu prowadzeniu.

Gdzie jest duchowy zastój, proszę Cię, byś ich odnowił przez objawienie Twojej bliskości
i przez pociągnięcie ich ku większej zażyłości z Tobą.

Gdzie jest strach, objaw Twoją miłość i udziel im Twojej odwagi.
Gdzie jest grzech, który ich blokuje, ujawnij go i zerwij jego panowanie nad życiem mojego przyjaciela.

Udziel im także swojego błogosławieństwa,
aby nie doznali niedostatku,
daj im szersze spojrzenie i powołaj przywódców i przyjaciół,
aby ich wspierali i dodawali odwagi.

Daj każdemu z nich dar rozróżniania,
by rozpoznawali siły zła wokół nich,
a także objawiaj moc, którą mają w Tobie,
by je pokonywać.

Proszę Cię, byś uczynił to w imię Jezusa.

Wieczorem dzwonię do szpitalnego księdza kapelana i umawiam się z nim na jutrzejszą spowiedź, a zaraz potem do wszystkich tych, którzy dziś próbowali się do mnie dodzwonić...

Nocne rozmowy z panią Katarzyną o jedzeniu i wszystkich tych smakach natury, które chwilowo nie są w zasięgu naszych zdrowotnych możliwości ... Dochodzimy do wspólnego wniosku, że zjadłoby się zupkę ogórkową zabieloną kremówką 30%, albo puree ziemniaczane z zasmażaną cebulką... Hitem jednak, który wygrywa wszelki konkurs gadania o jedzeniu i nakręcania się jest... młoda kapustka zasmażana na masełku z koperkiem! Aaaaaa!!!..... dość już tych tortur ;)

Pod wpływem rozmowy z panią Katarzyną - zaczynam nabierać ochoty na... wątróbkę duszoną w jabłkach i przyrządzoną według przepisu mojej współlokatorki... mało tego! Nabieram nawet ochoty, aby po powrocie do  domu samej spróbować ją taką przyrządzić ;) a to już chyba oznaka najcięższego wygłodnienia ;))

To był dobry dzień :) Samopoczucie dopisało, humor też. Współlokatorka coraz bardziej mi się podoba, a czas sobie biegnie.... Drugi tydzień szpitalny - odhaczony!

sobota, 21 grudnia 2013

Sportowa sobota!

Dziś już sobota, a wraz z nią błogie lenistwo... Razem ze współlokatorką leżymy w swoich łóżkach nakryte kołdrami, do samej ósmej!... Nikt nas w tym czasie nie zaczepia, nikt nie pobiera nam krwi, nikt nie każe wstawać... Czuć w powietrzu, że jest weekend i chwała Panu za to! bo upragniony odpoczynek należał mi się od dawna i tak go sobie właśnie teraz uroczo odbieram i realizuję :)

Za oknem robi się całkiem przyjemnie... Promienie słoneczne zaglądają nawet w nasze okna! Ach, jak chciałoby się udać na poranny spacer, tak dotlenić, nabrać powietrza w nozdrza i rozpocząć ten nowy dzień jeszcze zdrowiej! Pozostaje nam tylko napawać oczy tymi widokami i pocieszać się faktem, że pewnie tam, na zewnątrz to strasznie zimno jest ;) a tu przynajmniej przytulnie i jakby nie było - tak swojo...

Siedząc tak na przeciwko siebie z panią Katarzyną, zaczynamy sobie uroczo rozmawiać.. Przy okazji macham na rozgrzewkę to nóżką, to rączką... a współlokatorka obserwuje mnie i mimowolnie przyłącza się do ćwiczeń... Od słowa do słowa i toczy się rozmowa :) O gimnastyce i dobroczynnym wpływie ruchu na nasze samopoczucie, kondycję i zdrowienie! Pani Katarzyna silnie przekonana o tym, że to właśnie Tai Chi w pewnym momencie jej życia było wielkim wybawieniem i odbiciem ją z pewnego stanu 'zastania' - teraz podrywa się ze swojego łóżka i z pasją prezentuje mi kilka pozycji i ruchów, które powtarzane w pewnych sekwencjach cośtam robią dla organizmu i poprawiają koncentrację :)

Fajne te ćwiczenia, które mi pokazuje... Kocie niemal ruchy rękami, niskie balansowanie ciałem z nogi na nogę, a wszystko takie płynne, połączone, zharmonizowane... zeeeen! ;)

Teraz moje ciało pobudzone i nawet trochę zmęczone idzie do lodówki wybrać z niej jakiś wątpliwy smakołyk, by urządzić sobie zasłużone śniadanie :) A ponieważ chemia skończyła się wczoraj, wyboru zbyt wielkiego nie ma... żeby nie powiedzieć, że go nie ma wcale... ech :/

Dzień leniwie upływa... I bardzo cieszy mnie to jego błogie upływanie, "gdy niczego nie muszę a mogę" - jak to śpiewała Dagmara Korona... Mija więc sobie pora szpitalnego obiadu, potem mija pora mojego obiadu ;) a jak już te wszystkie obiady przeminą z wiatrem nastaje czas... Skoków narciarskich! Taaak... słyszy się o tym i mówi na oddziale już od samego rana! Rozmawiają pielęgniarki, panowie na korytarzu, nawet pani Katarzyna ożywiła się na widok łuny przebłyskującego telewizora, który dojrzała z okna po przeciwnej stronie budynku (na bloku A)...

I tak z rozżaleniem w głosie mówi mi, jak ona uwielbia oglądać te skoki i jak żałuje, że dzisiaj ich nie zobaczy... A że zbliżała się godzina miłosierdzia, a ja na ten czas nie miałm zaplanowanych żadnych komputerowych posiedzeń - postanowiłam w zaciszu mych myśli, poszukać szybko jakiejś transmisji na żywo ze stoku i choć w taki sposób przyczynić się do tego, by rozchmurzyć jakże przygaszoną współlokatorkę...

Szukam więc, szukam, łączę się i klikam gdzie tylko się da... aż wreszcie... Jest! udaje mi się znaleźć odpowiednią stronkę, która nie zawiesza się i dość dobrze odświeża.. Jednym słowem - skoki uratowane! Ustawiam netbooka na szafce u pani Katarzyny, a ona ze zdziwieniem przygląda się moim poczynaniom... Leczy gdy tylko orientuje się w czym rzecz - siada z zachwytem na łóżko i z takim pięknym blaskiem w oczach zaczyna mi dziękować... jakbym jej życie właśnie uratowała! :)

Rany... jaka to była dla tej kobiety radość, a dla mnie... chyba jeszcze większa, móc na to wszystko z rozczuleniem patrzeć... Jej niesamowity błysk w oczach, postawa (aż usiadła na łóżku!), a potem takie naturalne komentowanie razem z komentatorem, przeżywanie tych emocji, kibicowanie i... jakby mogła - to by leciała razem z tymi chłopakami aż pod samo niebo po te medale! Coś niesamowitego! :)

A mnie serce rosło :) Przesuwałam pod palcami kolejne koraliki mojego różańca i choć trochę skupić się na modlitwie nie mogłam (wszak atmosfera w sali mojej kibicki była naprawdę gorąca! ;) - to Pan Bóg wiedział, że modliłam się wtedy sercem, dziękując Mu za takie piękne doświadczenia... miłosierdzia... bo tyle go w tamtej chwili spłynęło na nas obie, że to nie do opisania :)

A potem przyszła Beatka... :) Usiadła na rogu mojego łóżka i zaczęła opowiadać wesołe historie kulinarne o jej uprzedzeniach do baraniny i innych takich zagranicznych przygodach all inclusiv ;) To był naprawdę uroczy wieczór :) Dzień ogólnie zaliczam do udanych!

I choć wciąż jeszcze docieramy się z moim nowym telefonem, choć odpisywanie sms-ów idzie mi nieco wolniej, niż dotychczas - to z dumą muszę powiedzieć, że jestem na dobrej drodze do porozumienia z nim i... już teraz nie zamieniłabym go na poprzedni :) A od tego tylko krok do przyjaźni :)

piątek, 20 grudnia 2013

Magiczny piątek :)

Nastał piątek. Bardzo długo wyczekiwany, bo... z mężem w drodze i to już od wczesnych godzin porannych! Takie poranki mogłyby mi się zdarzać co dzień... Choć przecież oboje wiemy, że na taki luksus - nawet przed Świętami - pozwolić sobie możemy niezwykle rzadko...

Wstaję więc bardzo energicznie, bo jest tyle rzeczy do zrobienia, że tego cudownego poranka mi zaraz braknie!:) Przed przyjazdem męża muszę się uporać z kilkoma sprawami niecierpiącymi zwłoki i choć pompa z chemią ciąży mi teraz wyjątkowo jak kula u nogi, choć nie mogę nawet wziąć prysznica, to uwijam się w pocie czoła... jak mróweczka... Ale zawsze w takich sytuacjach oczywiście prawo Murphiego robi swoje i do sali wchodzą kolejno, w odstępach kilkunasto-minutowych...

1. To pani doktor prowadząca, która rozwiewa moje wszelkie wątpliwości co do obostrzenia zakazu odwiedzin na Święta.. (gdy ją pytam, czy taki mi wlepi - odpowiada, że powoli zaczynam być wprawdzie na 'spadkach' - jednak wszystko okaże się z poniedziałkowych, rannych wyników krwi ;)

2. To Marta - młodziutka koleżanka spod 18-stki, która właśnie przyszła się ze mną pożegnać, bo wyjeżdża wreszcie po pierwszej serii leczenia, na kilka dni do domu...

3. To pielęgniarka, która usiłuje naprawić piszczącą co chwila, moją pompę, pomimo nieustannego dostępu prądu, pomimo dość niezłego opanowania już schematu naciskania przycisków 'start' + 'ok' ;) w tejże właśnie konfiguracji...

4. To Agatka z propozycją ćwiczeń i gimnastyki, ale widząc mojego elektrycznego przyjaciela na stojaku - odpowiada sobie sama na pytanie - czy dziś ćwiczymy, czy dajemy spokój ;) Ostatecznie składa nam ciepłe i miłe życzenia i oddala na zasłużony odpoczynek, gdyż od poniedziałku będzie miała urlop.

Po tych wszystkich wizytacjach i 'przeszkadzacjach' :) siadam już tylko do moich pilnych spraw, ale wkrótce w drzwiach staje Umiłowany Mój, naprawdę dziś podobny do gazeli, która przygalopowała tu z prędkością niemal światła... a przynajmniej tak mi się to jakoś wydało!...

Od tego czasu wszystko staje się już piękne... Problemy znikają, rozmawiamy, niby jak zwykle podczas takich odwiedzin, a jednak magia chwili trwa i to jest niesamowite! Czuć chyba świąteczny klimat, albo... wielkie podekscytowanie faktem, że to nasze ostatnie takie przedświąteczne spotkanie...

No i wiecie co się stało?! Mąż mi przywiózł prezent! Prezent dla mnie :) Ponoć na niego zasłużyłam i on mi go wydobył spod choinki, której jeszcze nawet w naszym domu nie ma ;) Haha... moim prezentem okazał się nowy telefon, czy tam smartfon! (choć do dziś uparcie twierdzę, że mojemu poprzedniemu niczego do szczęścia ze mną we współpracy nie brakowało... no, może faktycznie poza pamięcią).

Tak więc dostałam nowiutkiego Samsunga Galaxy Core - takiego ślicznego i takiego bielutkiego, jak tu na zdjęciu :) Ucieszyłam się z niego bardzo, choć póki co wydaje mi się dużo za duży, niż mój poprzedni telefon i troszkę czasu upłynie - nim ręka przyzwyczai się do nowych gabarytów, ale... jestem pełna nadziei i otwarta na naszą wspólną, świetlaną przyszłość ;)

Wraz z telefonem przyjechały również nowe płyty: z psalmami TGD (do wspólnego, naszego choinkowego prezentu), ciekawe książki i audiobooki :) O wszystko oczywiście skrupulatnie zadbał mój mąż i teraz właśnie mi to pięknie prezentuje! A ja chłonę te wszystkie rzeczy i radość ogarnia mnie nieopisana, bo doczekać się wprost nie mogę, kiedy odsłucham tego wszystkiego albo poczytam... Ale radość nieopisaną przeżywam jeszcze mocniej, gdy patrzę na rozpromienione oczy Dominika, jego entuzjazm i chęć opowiadania mi o tym z takim przejęciem.. Ech, jaki on fajny, ten mój mąż w roli Gwiazdora ;)

No i są jeszcze pakunki z jedzeniem... Takie wigilijne potrawy, bo to ostatni czas na dostarczenie mi tych wszystkich smakołyków przed Świętami... Na pieczonego łososia rzucam się paluchami jeszcze na zimno... tak samo czynię z pierożkami ze szpinakiem mojej najlepszej teściowej na świecie! A potem wprost muuuuszę spróbować choć ząbka wbić w malutkie uszko z pieczareczką (choć ją akurat dziś omijam ;)

Wszystkie potrawy przechodzą wnikliwą kontrolę jakości i przydatności do spożycia... i wszystko pięknie nadaje się dla mnie, wzbudza we mnie ogromny zachwyt i wilczy apetyt i tęsknotę za tymi szczelnie zagotowanymi smakami w maluteńkich słoiczkach... Niech już będzie wigilia, bo to wielka strata czasu czekać tak bezczynnie do 24-go i wodzić sama siebie za nos ;)

Pani Katarzyna nie odzywając się uprzejmie podczas naszych odwiedzin ani słowem (wyszła nawet w pewnym momencie na korytarz pozostawiając nam swobodę) - będzie miała ze mnie teraz niezły ubaw... Już widzę, jak na mnie patrzy... tak sympatycznie, jak czuła babcia, do której przyszła nienażarta wnusia-studentka ;) Poleci niejeden komentarzyk...;) ale co mi tam... Wiecie co? Naprawdę lubię tą kobietę, szanuję ją i chętnie podejmę rozmowę na temat moich kulinarnych gustów! ...a z nią można o tym naprawdę fajnie sobie porozmawiać... Ma babcia zmysł! ...i nawet na thermomixa w swojej magicznej kuchni... :)

Kiedy odprowadzam Dominika do szklanych drzwi oddziału - znów czuję, że czas upłynął zdecydowanie za szybko, choć z drugiej strony - nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek mieli go dla siebie tak dużo! Były to niekwestionowanie, najdłuższe odwiedziny Dominika u mnie, a i tak niedosyt jego osobą tak mocno daje mi się teraz we znaki i tak ogarnia mnie już tęsknota...

I co zrobisz?... Nic nie zrobisz... tylko zaniesiesz to ładnie w modlitwie wieczornej do Dobrego Boga i podziękujesz Mu za takiego cudownego człowieka, który obejmując mnie - za każdym razem dodaje mi drugiego skrzydła i wspólnie możemy naprawdę wysoko polecieć... Choćby nawet ponad mury tego szpitala, albo jeszcze wyżej!!! :)))

czwartek, 19 grudnia 2013

Trzy cytryny i ...cztery sery ;)

Od rana planuję powtórzyć sukces wielkiego, twórczego dzieła pod nazwą kartisticzki, jednak od rana moje samopoczucie - wraz z pogodą - rozjeżdża się dość mocno, zwłaszcza, gdy od godziny 8:45 podłączają mi już pierwszy cytostatyk MTX w pierwszym wlewie - tym małym, jeszcze bez pompy, który przygotowuje sobie w moim organizmie bardzo niepozornie - przytulne podwalinki na kompletny zjazd do boxu - w dalszych odsłonach dzisiejszego dnia...

Po wlewie MTX przychodzi DEX- steryd, a zaraz po nim płukanka i jednocześnie pompa z MTX-em 24-godzinnym... Do tego jeszcze 4 kroplówki standardowe z potasem, elektrolitami, glukozą z witaminą C i dwie małe osłonki na żołądek i wątrobę... Niezliczone ilości płynów!!

Bilans płynów trwa, ku uciesze jednak pani Katarzyny - już nie u niej :) Do południa leżę więc mocno wymięta i z nudnościami, które towarzyszą mi wraz z pierwszymi kroplami żółtego płynu przedostającego się do mojego organizmu... Nawet modlitwa mi dziś nie idzie... Leżę tak sobie i trwam... i tylko z żalem myślę o niedokończonych karteczkach, które na mnie czekają poukładane gdzieś na kaloryferku, bo parapetu nawet w tej sali nie ma...

Przychodzi pora obiadu, chlipię więc troszkę ryżowej zupy szpitalnej, aby wrzucić na żołądek coś ciepłego, a potem przychodzi godzina miłosierdzia, wraz z którą przemija światło dzienne, jednak siły jakby wracają i teraz siadam ostrożnie na łóżku poruszając to jedną, to drugą dłonią... Stęskniły się za pracą... To dobry znak! Odczekam więc jeszcze trochę i... zabieram się za ukochane i stęsknione za mamunią papierki ;)

Choć brzuszek raczej dzisiaj pusty - a uczucie mdłości powraca jak niechciany bumerang zaraz po obiedzie - to przegryzane w międzyczasie suchary i marzenie ściętej głowy o 'czterech serach' (pizzy wegetariańskiej o takiej nazwie - serwowanej chyba w każdej pizzerii) musi mi dziś wystarczyć do tego, aby przetrwać!

Niestety... żadnego nabiału, żadnego nawet mizernego topioniaka z ziółkami... Chleb z masłem i dżemem, bo... na szynkę już od tygodnia też patrzeć nie mogę :/ Ale najważniejsze, że pod palcami jest ogień... tworzą się kolejne odsłony czerwono - zielonych, bożonarodzeniowych perełek, które już wkrótce zostaną wypisane, oklejone, opieczętowane i... wysłane z serca w świat!

Tak upływa mi wieczór kolejnego dnia moich karteczkowych poczynań :) Z wielką satysfakcją kończę na dziś ostatnie grzebanie, odrywam z odrętwiałych placów zaschnięty klej, robię toaletę i... odpływam w kojącym uścisku nocy, nie mogąc się wprost doczekać jutra, kiedy wreszcie w drzwiach stanie ON... :*

środa, 18 grudnia 2013

W moim zaczarowanym warsztacie...

Wczoraj przyfasolili mi punkcję, tak kompletnie z zaskoczenia! Ale dziś zajmuję się zupełnie czym innym, niż leżenie w łóżku ;) Moje samopoczucie całkiem nienajgorsze, ruszam więc z pozytywną energią w świat! A co na dziś zaplanowałam... Przekonajcie się sami...:)

Od wczesnych godzin porannych nie opuszcza mnie świetny nastrój! Śniadanie, wizyta lekarska, a krótko po niej już tylko rozkładanie tych wszystkich papierków, tasiemek, wstążeczek, dodatków, przydasiów, klejów, nożyczek oraz wszystkiego tego, co będzie mi za chwilę potrzebne do stworzenia prawdziwych kartek kartisticzkowych, bożonarodzeniowych, których tworzenie sprawia mi tak dużą radość i wciąż jeszcze sama nie wierzę, że dopięłam swego i właśnie oto tu, na szpitalnym łóżku rozkładam się z tym całym moim kramem, by za chwilę poddać się jednemu z najpiękniejszych procesów twórczych! Czyż to nie cudowne!?

Moje całe łóżko wkrótce zamienia się w poręczny stół, zaś szafka w profesjonalne biurko do cięcia papieru... Pierwsze koty za płoty... teraz pani Katarzyna z uwagą przygląda się, co też ja tu wymyślam i rzecz jasna usilnie próbuję przyłączyć się do projektu...

A ponieważ cały czas siedzi w sali i 'patrzy mi na ręce' - udaje mi się pstrynkąć tylko te dwie poglądowe fotki - zresztą już przy sztucznym świetle, kiedy pani Katarzyna oddala się na nieco dłużej, na korytarz 'rozruszać kości'...

Tworzenie takich rzeczy to dla mnie cudowne odprężenie... Szpital zaś - to idealne miejsce na takie sprawy... Dziś to odkryłam, dziś doszłam do tych wszystkich wniosków, dziś też zdałam sobie sprawę, jak niewiele mi do szczęścia potrzeba.. ;) Tylko ino dobre samopoczucie, materiały i mnie nie ma! :)

Tyyyle godzin bezkarnego dłubania! :) A zachodzą pielęgniarki, przełączają w międzyczasie te wszystkie kroplówki, a zachwycają się przy okazji (akurat tego mi nie potrzeba ;) ...ale dzieci się nie plączą, mąż nie woła, że głodny i chce obiadu... Warunki wprost idealne ;)

I jeszcze tylko RMFu Classic mi w tym wszystkim nieco zabrakło, ale to już sprawa grubsza - dziś nie słuchałyśmy bowiem w ogóle radia, bo pani Katarzynie przyfasolili 24-godzinną chemię, a że jej się nie trafiła tak szczęśliwie pompa Brauna, tylko jakiś podwójny gniot, który nie miał nawet swojego przedłużacza - musiała kobiecina poświęcić własne zasilanie i tym sposobem pompa pracowała, a radio milczało... A szkoda, bo akurat dziś nadało by się nam idealnie!

Wieczorem bardzo mocno wyczerpana i zmęczona (ech, dały mi się nawet we znaki te silne bóle w klatce piersiowej połączone z ciśnięciami i dusznościami ) ułożyłam się na łóżku i trochę odpoczęłam... Z wielką satysfakcją spojrzałam na moje wyroby, choć jeszcze nie w pełni doprowadzone do końca, niektóre w fazie wstępnej, inne w całkowitej rozsypce, ale ogólny zarys posiadające...


Kosztowały mnie one trochę sił, dużo więcej poświęcenia, niż przewidywałam... Choćby samo odkręcanie, czy wyciskanie kleju, kiedy się kończył - sprawiało mi nie lada wyzwanie... Albo brak czucia w opuszkach palców ;) - takie to na co dzień już śmieszne, a jednak teraz strasznie upierdliwe i odczuwalne ;)

Urządzam relaksującą toaletę i zaszywam się na dobre do łóżka, choć to dopiero godzina 19... Pani Katarzyna słodzi mi wciąż jeszcze i wychwala pod niebo mój absolutny i niezaprzeczalny talent ;) Ale niepokoi się zarazem i nawet troszkę złości (jak taka czuła babcia, która stoi na straży niesfornego wnuczka), że trochę dzisiaj przeholowałam i przeforsowałam się, czego skutkiem są te ciśnięcia w klatce piersiowej... 

No i ma niestety rację... Nie można tak się eksploatować, kiedy siły ograniczone, możliwości jak się okazuje też ;).. Ale co tu zrobić, kiedy czas goni, terminy gonią, wszyscy czekają i... Nie ma żadnych wymówek, że się w tym roku nie uda... Bo co? bo szpital? Bo choroba? (nawet resztkowej nie mam :p) ...To tłumaczenia dla mięczaków :P A my tu poważne ludzie jesteśmy! i w kaszę sobie dmuchać nie damy! :D

 Więcej - już wkrótce na www.kartisticzki.blogspot.com

wtorek, 17 grudnia 2013

Ale żesz niespodzianka!

Noc, choć nic tego nie zapowiadało - minęła mi dość paskudnie.. A wszystko to za sprawą licznych wycieczek do toalety pani współlokatorki (do godziny 2) oraz moich (od godziny 4)... i rób panie, co chcesz... furosemid działa swoje i sikanie silniejsze jest od Ciebie... Gdy wreszcie po tych wszystkich harcach usiłowałam przyłożyć głowę do poduszki i się jeszcze choć odrobinę zdrzemnąć - okazało się, że za chwilę następuje pobudka na mierzenie temperatury, pobieranie krwi, a sen znów gdzieś ucieka...

Nad ranem, odmówiwszy cały szereg modlitw i różańców usiłuję zasnąć, ale mi standardowo nie wychodzi... No nic, utnę drzemkę zaraz po tym, jak odprawię do domu moich szanownych rodziców, którzy już właśnie są w drodze..

Po śniadaniu więc pragnę zrealizować swój plan minimum - a mianowicie - zdrzemnąć się choćby małą godzinkę, zanim mama i tata staną w drzwiach.. No więc układam się i... po kilkunastu minutach przewracania z boku na bok - błogo odlatuję... Na to wszystko przychodzi pani Grażynka - przemiła pielęgniarka i mówi, że zabiera mnie na... punkcję! "Na jaką punkcję?!?!" - ja się pytam... ale pani Grażynka mówi, że pani doktor czeka już na mnie w zabiegowym i żebym sobie tam spokojnie dotarła...

Idę więc do zabiegowego, taka ledwo obudzona, jeszcze tym wszystkim oszołomiona... A tam czeka już na mnie kozetka i moja doktor prowadząca, razem z Helenką, która patrząc na mnie i moje zdziwienie uśmiecha się pod nosem i przechodzi do rutynowych czynności okołopunkcjowych..

Podpisanie papierów, ułożenie się w kłębuszek, nabranie pięknego kształtu kotka, oraz ostatniego, głębokiego oddechu i... czekanie... Pani doktor pięknie wprowadza igiełkę ze znieczuleniem, a potem mówi, że szpik pięknie leci do probówki... Kilka chwil później podaje lekarstwo, a wszystko to gładko i bez żadnych niechcianych atrakcji...

Kilka chwil później było już naprawdę po wszystkim!... Pani doktor spoglądając na mnie pozwoliła sobie na trafny komentarz, że chyba częściej powinna mnie zabierać na punkcję z zaskoczenia, bo wtedy mniej się stresuję i wszystko lepiej idzie :) No i miała rację - trzeba jej to przyznać :) Co z tego... skoro teraz czeka mnie caaalutki dzień leżenia i to z rodzicami, którzy lada moment przestąpią progi szpitala, co zresztą napisali już kilka razy w sms-ach ;)

Tak też się stało... Pierwsze dwie godziny - te na brzuchu - spędzam grzecznie tylko przytakując i w sumie nic więcej nie robiąc (ach, poza jedzeniem - mama przywozi pierożki ruskie i pomidorówkę), ale już kolejnych kilka, kiedy mogę przełożyć się na plecy - jest znacznie lepiej, można już cokolwiek wyrazić nawet swoje zdanie, spojrzeć na świat przede wszystkim z innej perspektywy ;)) - dosłownie!

Gdy rodzice wyjeżdżają - dopiero wtedy dane jest mi prawdziwie odpocząć.. Ucinam bardzo konkretną drzemkę - taką ze stoperami do uszu i przy zgaszonym świetle. Proszę nawet panią Katarzynę, aby darowała sobie radio, bo potrzebuję trochę ciszy i spokoju... i bez problemu to otrzymuję :) Śpię od 15 do 18... Wreszcie się wysypiam!... Jakimś cudem udaje mi się ominąć mierzenie temperaturki i wszystkie te czynności około, bo moje koreczki do uszu dbają o mnie i mój niezmącony sen :)

Teraz budzę się zgłodniała i ostrożnie wyruszam na lodówkowe polowania :) Po kolacji nadal jestem lekko przyćmiona i taka ogólnie 'rozbita', ale teraz leżenie zdecydowanie jest mi na rękę, a moja pani współlokatorka poczuwa się do obowiązku 'obsługiwania' mnie z racji przykucia do łóżka ;) Na szczęście nie jest dużo takich sytuacji, w których pozwalam jej na to... Mimo wszystko czuję się bardzo niezręcznie z racji kolosalnej różnicy wieku...

Wieczór upływa mi bardzo leniwie, w zasadzie to wegetuję do końca tego dnia, wiedząc, że gdy rano się obudzę - przywita mnie nowy, piękny dzień! Wszystko zacznę od początku ;) Przede wszystkich legalnie spionizuję swoje ciało i... zajmę się zupełnie czym innym, niż chociażby dziś ;) Zatem do jutra... tego lepszego, ciekawszego, oczekiwanego wszak z taką radością! Już ja mam co do niego swoje plany :))))

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Znów ruszamy z poniedziałkiem...

I ruszył jak z kopyta: nowy tydzień, kolejny poniedziałek, bardzo gwarny dzień na korytarzach kliniki wrocławskiej... Witam ten dzień z jakimś takim entuzjazmem, choć od rana dużo się dzieje, wiem, że będzie to dobry dzień... łudzę się przynajmniej na to :)

Zaraz po śniadaniu odwiedza mnie pani psycholog. Znajduje mnie wręcz tutaj, na nowym oddziale, w nowej sali - na szarym końcu korytarza... Ale jest bardzo szczęśliwa - zresztą zawsze działa to w dwie strony :) Siadamy teraz na łuku dla odwiedzających, czyli pod oknami, gdzie uparcie hula wiatr... ale nam to nie przeszkadza... Mamy troszkę do nadrobienia.. No to nie tracimy czasu :)

Opowiadam pani Małgosi jak to było, kiedy mnie tu nie było - czyli piękna relacja z domu, a następnie ona opowiada mi o swoich przygodach, kiedy kończyła odmawianie Nowenny Pompejańskiej, ale zaraz potem zaczęła odmawianie kolejnej... i to także w mojej intencji :) Mówię jej też o chorobie resztkowej, której właśnie nie posiadam, a ona mi mówi, że to już w ogóle zakrawa jej na kolejny cud uzdrowienia, obok historii 13-letniej dziewczynki z guzem... Coraz żywiej zaczyna też wspominać o konieczności spisywania tego wszystkiego, co się tu dzieje, co przeżywam i jakie są ku temu dowody medyczne... Obiecałam jej więc w tym jakoś pomóc.

Wszystko jest takie, jak zawsze - te nasze poniedziałkowe rozmowy - bardzo je lubię. Dają mi dużo siły, pani Małgosi zresztą widać też - chce biec z tym od razu do katedry, czego jej bardzo zazdroszczę!

Po naszym spotkaniu odbywa się niedługa wizyta z panem profesorem... a potem przychodzi do mnie okulistka i zagląda mi głęboko w oczy :) Wszystko w porządeczku... a na to jeszcze przychodzi moja doktor prowadząca z Helenką - jej wierną asystentką, która bada mnie i osłuchuje, jak co dzień - bardzo szczegółowo :)

Wieczorem odwiedzam młodziutką Martę, którą niedawno tu przesiedlili razem z panią Bernadetką z oddziału A, (leży sobie cztery ściany obok mnie), a tam spotykam rownież Beatkę i Anię, które wpadły do koleżanki z wizytą :) Wieczorem zaś idziemy do Ewy i tam spędzamy czas do 22:30... Ech, było tego likierku, było...;)

Na koniec dnia kołysze mnie TGD, jak dawniej, w sali jest cisza, a radio pani Katarzyny po powrocie - wyłączam osobiście, kiedy ta smacznie sobie śpi...

Znów nienajgorszy dzień za mną... Bilanse i podsumowania? Jak co poniedziałek - we wczesnych godzinach porannych - nastąpiło ważenie pacjentów. U mnie minus dwa, czyli ogólnie od zapasu, który przywiozłam sobie z domu, pozostało mi jeszcze +3,5 do wykorzystania w najbliższych, chudych, szpitalnych tygodniach... Choć na brak apetytu nie mogę narzekać :) Inne bilanse - to bilans płynów, który trwa... Idzie mi całkiem nieźle, ciągle wygrywam z panią Katarzyną, gdyż mój słój permanentnie wyżej napełniony ;) Ale kto by się tam konkursował?... toż to olać najnormalniej w świecie trzeba... ;)

niedziela, 15 grudnia 2013

Niedziela z Kręgiem

No i witam niedzielnie... Szkoda tylko, że minął prawie tydzień od ostatniego posta.. Ale co się w tym czasie działo!... postaram się wszystko ładnie tu nadrobić i przybliżyć ten świat, w którym nie próżnowałam... co to, to nie... a wręcz przeciwnie - działy się same pożyteczne rzeczy, jak zapewne u każdego w wirze przedświątecznych przygotowań...

Niedziela rozpoczęła się radiową mszą, której wysłuchałyśmy wspólnie z panią Kasią... Uuuu.. tak jej chyba jeszcze nie nazywałam (i już nie nazwę, bo do niej pasują tylko takie określenia jak: pani Katarzyna - gdyż to zacna i raczej dumna kobieta, pani babcia - kiedy zrzędzi i gada zbyt przydługo, albo szanowna współlokatorka - bo na szacunek, rzecz jasna, kobiecina zasługuje :)

Tak więc po mszy i przyjęciu Najświętszego Sakramentu z rąk szafarza ;) dzień potoczył się w jakimś takim dość szybkim tempie... Panią Katarzynę odwiedziła jej koleżanka, ale chyba średnio przez nią lubiana, bo ta nie szczędziła jej sympatycznych uszczypliwości, w których mała koleżaneczka niekiedy nawet się nie łapała... Troszkę mnie to ubawiło, bo znów Pani Katarzyna zapunktowała u mnie jako ta 'nie w ciemię bita' i taka śmigła w tym swoim staruszkowym bądź co bądź, rozumkowaniu... Spodobała mi się jeszcze bardziej :)

W międzyczasie i ja miałam odwiedziny. Przyszły do mnie dziewczny - Ania i Ewa... jak to mąż mój zwykł w takich chwilach mawiać - urocze spotkanko z koleżaneczkami na likierku (na podstawie kabaretu i przyznam, że spodobało mi się już parę lat temu to określenie i teraz już jak mam gdzieś iść w odwiedziny, to mówię właśnie, że wybywam z koleżankami na likierek ;))

Od 15:00 u nas dziś Krąg. To znaczy u nich... i to już trzecie spotkanie Naszego Kręgu, kiedy trafia mi się spędzić je na szpitalnym korytarzu.. Kolejny szybki bilans i podsumowanie... Ale ten czas leci... Tym razem spotykamy się u Pauli i Marcina. Wszystko pięknie przygotowane, dzieci nawet nie słychać - ech, wielkie błogosławieństwo dwupoziomowego mieszkania i dobrej opiekunki do dzieci :) Dzięki super podłączeniu mnie na głośnik - wszystko ładnie słyszę, dzielimy sie życiem, a ja znów Bogu dziękuję za Was Kochani i naszą wspólnotę :))

Wieczorem siadam do komputera, ale niczego kompletnie nie udaje mi sie ani napisac, ani nawet marnie sklecić, bo pani babcia (już wiemy w jakim charakterze o niej zaraz napiszę ;)) zasypywała mnie swoimi opowieściami i niewybrednymi historyjkami z czasów okupacji, czyli jak to podsumowała kiedyś jedna z piguł mojego pokolenia: "Dla pani jest to kawał prawdziwej historii, a dla nas są to opowieści dziwnej treści"... i bardzo dużo w tym niestety prawdy...

Wieczorna modlitwa indywidualna, szybka rozmowa z mężem... tak właśnie minęła mi niedziela i... to poczucie że od jutra wskakuje na liczniki trzeci (!) tydzień mojego pobytu tu... Rany... szybko to wszystko leci, Wam też tak czas gna przed Świetami ?

Pozdrawiam serdecznie Basię Bazydło, nic więcej już nie powiem, niczemu nie zaprzeczę :** Dobranoc lub Dzień dobry! A od jutra nowy kierat... nowy tydzień, nowe wyzwania i zadania... I odliczanie do Świąt...

sobota, 14 grudnia 2013

Moje ukochane Classic...:)

Dziś sobota... i wszyscy wiedzą, że będzie leniwiej, niż zwykle... nawet krwi rano nie pobierają, bo i po co... Kto to kiedy przebada i dla kogo? ;) Po pomiarze temperatury i szczegółowej relacji z nocnego picia i sikania do słoja - pozwala nam się na ponowne zaśnięcie... Jednak sielanka nie trwa zbyt długo...

Otóż o 7:20 budzi mnie na dobre radiowa jedynka pani współlokatorki, z którą nie ma już spania... A kiedy nie ma spania, to zawsze w takich chwilach wchodzi modlitwa poranna, ale przy radiu - i ta czynność jest dość mocno utrudniona... Gryyy... co to wszystko ma znaczyć?! Litości...

O 8:00 następuje pobudka właściwa... żadnych wizyt lekarskich, istne lenistwo i sobotnie szaleństwo... Nie jest najgorzej, myślę sobie... tylko te podwójne fale, które nakładają się na siebie z dwóch różnych stacji, są troszkę uciążliwe, bo nie wiem, na czym mam się skupić bardziej - na wiadomościach w radiowej jedynce, czy piosence zespołu 1,2,3 "Pod  niebem pełnym cudów", która przebijała się gdzieś w tle...

Przy śniadaniu pani Katarzyna, ku mojej uciesze, również zauważa, że z jej radiem chyba coś jest nie tak i prosi mnie, abym jej przestawiła stację na taką, która nie szumi, nie przebija się, a poza tym - jest jej kompletnie obojętnie, co to będzie za fala...

Skoro więc tak stawiana jest sprawa - przestawiam pani Katarzynie radio na... moje ulubione RMF Classic i znów czuję się jak w domu :)) Teraz z głośników słyszymy, jak przepięknie i delikatnie śpiewa dla nas Enya, albo Michał Bubel... a wtedy nawet wcale nie przeszkadza mi to, że pani babcia wciąga na śniadanie (!) galaretę z mięsną wkładką, uprzejmie próbując mnie tym przy okazji poczęstować, ale jej na wstępie mówię, że w mięsie nie gustuję, a jedynie rozsmakowałam się dość niedawno w chudych szynkach, co też u mnie dość nienaturalne, więc przypisuję to zjawisko jako skutek uboczny chemioterapii :P Pani Katarzyna akceptuje taką odpowiedź i więcej głowy mi już nie suszy...

Po śniadaniu staję przed poważnym dylematem... czy siadać do kartek, czy nadrabiać blogowe zaległości... Słoneczko przyświeca nam pięknie w okno, wiewióry bezwstydnie skaczą po drzewie... z szafki współlokatorki roztacza się aromatyczny zapach kawy, a mnie aż skręca, bo tak właśnie rozpoczynał się niejeden sobotni poranek, jakieś 4-5 lat temu, gdy mąż mój wybywał do pracy na 12 godzin, a ja bezkarnie siadałam przed ścianą wstążeczek, koralików, papierków i tych wszystkich scrapowych przydasiów, z których wyczarowywałam karteczki na różne okazje, a o tej porze roku - najpewniej - jakieś bożonarodzeniowe cudeńka :)

Wybór pada jednak na kompa... ale tylko czystorozsądkowo... Pani Katarzyna trzyma teraz w ręku książkę (cudownie !) a u mnie pod palcami aż się dymi! :) Zobaczymy jak długo taki stan rzeczy potrwa... Według mnie mógłby utrzymać się do połowy stycznia :P byłoby to wieeelce wskazane :) Nie wiem nawet jak długo moja współlokatorka tu zamierza zostać, ale to nieistotne, bo ona sama nawet tego nie wie... ech...

Przed południem odwiedza panią Katarzynę jej koleżanka z Tai Chi... no, proszę... tej strony pani babci jeszcze nie znałam... A potem mnie odwiedza moja koleżanka, Agnieszka - przynosząc mi malinowy, mrożony sorbet, białe bułki i żółty ser... same przydatne i niezbędne rzeczy!

Nie obywa się oczywiście bez pasjonujących rozmów mojej pani gadułki, która sama przyznaje się przede mną, że tak już po prostu ma... Zwłaszcza, że mieszka teraz sama i nie ma do kogo w domu ust otworzyć... No to dźwigam to brzemię, ale babcia mówi całkiem konkretnie, nie tak kompletnie od rzeczy, jak to czasem babcie - aby tylko cośtam gadać... Da się tego wszystkiego wysłuchać, a nawet conieco odpowiedzieć...

Dzień upływa mi więc na gadaniu ze współlokatorką, piciu wszystkiego, co wpadnie mi w ręce, a co dozwolone (woda, zielona herbata, cola light), sikaniu do baryłki i spisywaniu tego wszystkiego... a następnie na tych wszystkich kroplówkach, które ostatecznie odłączają mi o 18... A kiedy już jestem wolnym człowiekiem - przygotowuję sobie nienajgorszą kolacyjkę z żółtym serem i świeżą bułeczką, a zaraz po niej znów zalegam w łóżku i słuchając mojego ulubionego radia - niby to kontynuuję moje blogowe pisanie, ale w rezultacie wysłuchuję pani babci, która bardzo pragnie się podzielić ze mną dość irytującą fabułą czytanej aktualnie książki typu Harlequin... Co te babcie w nich widzą?! Rany... ale niech czytają.. tak zdrowiej... przynajmniej dla mnie ;) bo dla nich na pewno nie, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości...

Wieczorem, po prysznicu pani babci, a następnie moim - wywiązuje się niestety niemiła rozmowa na temat księży, jak to przed niedzielą zwykle bywa... Pani Katarzyna bada widzę dyskretnie grunt, ale po chwili rozmowy orientuję się, że jej po prostu nie leżą szafarze chodzący z Najświętszym Sakramentem... A mi jakoś w tym momencie nie chce się jej tego wszystkiego tłumaczyć, zwłaszcza - albo przede wszystkim - z tego prostego względu, iż w słuchawce mam aktualnie modlitwę rodzinną, a zaraz potem urocze usypianie Haneczki przez tatusia...

Nie podejmuję więc szerzej tematu, nie staram się nawet ze sobą wewnętrznie z tym walczyć... wsłuchuję się teraz w moją córeczkę, ale niestety pani babci to nie przeszkadza za bardzo i temat drąży jak drylownica twardą wiśnię... Muszę jej coś mądrego odpowiedzieć, bo już takie bzdety gada, że słuchać się tego nie da!

Bardzo, ale to bardzo poirytowana (co słychać w moim głosie, wybacz, Kochanie) usiłuję skupić się na modlitwie wieczornej, choć radio nadal gra, choć jest to nadal mój RMF Classic, to są pewne granice, których przekraczać nie można, bo człowiek po całym dniu - ciszy potrzebuje, ciszy wręcz łaknie... ale jej nie uświadcza, więc jak tu się odprężyć i nie irytować?...

Może niedziela będzie dla mnie bardziej łaskawa... w końcu to dzień pański, więcej bonusów, msza i Najświętszy Sakrament... Będzie dobrze... musi być, bo inaczej radio albo pani babcia tego nie wytrzyma ;) a na to sobie pozwolić przecież nie mogę! ...prawda :>?

piątek, 13 grudnia 2013

Jest Mąż, a wraz z nim same przyjemności w siatkach :)

Wszystko chyba już dograne... ostatnie zakupy poczynione, szczegółowe wytyczne, co do zabrania, a co do olania, a i Dominik w drodze, choć jego przyjazd do ostatniej niemal chwili był jedną wielką niewiadomą przez wzgląd na katarzysko, które przyplątało się do niego wczoraj wieczorem... Jednak wszystko się jakoś na szczęście układa i dziś czekam tylko na niego... modląc się, aby Św. Krzyszof poprowadził go możliwie jak najbezpieczniej i jak najszybciej zarazem ;)

Pani Benia krząta się, a jej krzątanina jest teraz najprzyjemniejszą muzyką dla moich uszu... to pakowanie! Zwija się czym prędzej do domu, czeka już tylko na wypis od pani doktor, a wiem, co przy tym czuje... albo przynajmniej tak mi się wydaje :) Ale podzielam jej entuzjazm, choć ciężko mi z tą myślą, że już niebawem zostanę tu sama... Albo władują mi kogoś zgoła odmiennego od tej niesamowitej kobietki o świętym nawet imieniu!

W drzwiach staje Dominik... najpiękniejszy na dziś widok świata... W międzyczasie odłączają mi pompę Brauna, z którą jakoś mimo wszystko nie jest mi się żal rozstawać - choć taka śliczna, amerykańska ;)  Teraz mąż mój rozpoczyna pełną prezentację przywiezionych dóbr, a do sali przyjmuje się nowa pani... Choć Benia jeszcze na walizkach - tak to zwykle w tym szpitalu bywa - jedni jeszcze, a drudzy już na coś czekają...

No i rozlokowuje mi się pani Katarzyna na łóżku obok... Przeciętnej postury babcia o siwych, białych wręcz włosach i 77 przeżytych latach - co wynika jedynie z jej metryczki, bo wcale nie z wyglądu (pani trzyma się naprawdę świetnie!)...

Teraz rozmawiamy sobie we trójeczkę... uwielbiam takie nieskrępowane panie, które z tak cudowną lekkością potrafią przeniknąć do sfery mojej intymności i mojego sacrum, dołączając się do dyskusji jak do otwartego forum i przez myśl im nawet nie przejdzie, że to może komuś NIE ODPOWIADAĆ !!!

Dominik w końcu wyjeżdża (dziś jeszcze szybciej, niż zwykle, bo na 18:00 musi zdążyć na pokazową lekcję pływania z Alunią w Danie), a ja... zostaję... Naturalna kolej rzeczy. Podobnie jak rytuał przyjęcia do stada - w tym przypadku to pani Katarzyna stanęła na pozycji guru ;) i nieodłączny element integracji - pierwsza, wieczorna rozmowa, która ma zbliżyć nas do siebie, ułatwić dalsze funkcjonowanie i czego jeszcze spodziewa się po niej pani babcia - tego nie wiem... Jak dla mnie - i tak już nadto...

Pani Katarzyna dużo opowiada o sobie.. a potem o swoich najbliższych (ukochany mąż umarł jej 7 lat temu, a dzieci nie mają), o pielęgniarkach, lekarzach... w końcu na tapetę wrzuca "ciacho" - jak to go wdzięcznie ochrzciła jeszcze p. Bernadetka ;) Muszę przyznać, że babcia ma inne zdanie na temat tego młodego i świetnie zapowiadającego się, zdolnego lekarza - doktora Kuby... Pani Katarzyna bez skrupułów i ogródek podsumowuje go: "Na błoto chińskie, ryż uprawiać! to lekarz? jak się nawet starszej osobie nie ukłoni, dzień dobry nie powie..."

Ech, ta różnica pokoleń...;) momentami wręcz nie do przeskoczenia... Teraz Dominik beztrosko pluska się z naszą córcią, więc ja udaję się w odwiedziny do Beatki i Ani... Rozmawiamy, żartujemy, fajnie jest się z nimi spotkać i... trochę nawet robić za tego psychologa, ale skoro taka potrzeba chwili...

Potem idziemy z Anią do Ewy, na oddział C - do góry, bo Beatka musi zostać w swojej sali (podłączają jej płytki krwi, albo osocze- nie pamiętam)... Miło jest się zobaczyć po takiej przerwie również i z Ewą, choć przyznaję, że mieszanka Ania-Ewa robi się na dłuższą metę ponad moje siły psychologiczne... Trudne są te rozmowy, kiedy ktoś ciągle się nakręca, kiedy trzeba wydobywać go z jakichś dołków, odpierać medyczne, twarde argumenty, mierzyć się z konkretnymi wynikami badań... i do czego to wszystko odnosić?... do wiary? To niestety na dziewczyny 'nie działa'...

U Ewy 'zaliczam' wieczorną wizytę, zresztą swojej pani doktor, która akurat ma dyżur... Ale ponieważ w sali same okazy zdrowia - doktor D. z uśmiechem opuszcza oddział C... W drodze 'do siebie' odbywam ponad godzinną rozmowę z moją Martusią... ech, jak ja lubię tego mojego Timona :* pozdrawiam Cię Kochana i dziękuję za konsultację gimnastyczno - korekcyjną! ;)

A gdy wreszcie dochodzę do swojej sali (jest godzina 23 i pani Katarzyna już pod pierzyną) - okazuje się, że wcale Dominik nie pływał z Alunią, a jedynie wysłuchał przydługiego wykładu o dobroczynnych korzyściach wynikających z kontaktu dzidziusia z wodą (o których słuchaliśmy z taką pasją dwa lata temu przy Hani), a ponieważ dziecięcie mu się w tym czasie kompletnie zmęczyło - nie miał sumienia zanurzać go jeszcze w wodzie, a potem na wpół śpiącego odławiać do fotelika i wieźć do domu...

Na kurs jednak Alusię zapiszemy - to nie ulega wątpliwości... Rusza od stycznia, to może nawet mama załapie się na jakąś lekcję... choćby miała tylko w szatni z ręcznikiem filować ;)

Dzień udaje mi się zakończyć z zachowaniem pozytywnej energii, no... powiedzmy pozytywnego ducha, bo o tej porze trudno o jakąkolwiek 'energię' ;) Jednak kolejna data odhaczona, a tydzień niemal zaliczony! W takim tempie szybko dojdziemy do porozumienia z tą moją rzekomą 'chorobą' - a w zasadzie z medycznego punktu widzenia - utwierdzaniem w 'stanie zdrowia' - skomplikowane to wszystko, ale niech się dzieje wola nieba, skoro dziać się tak musi... Dobranoc :*