Dziś już sobota, a wraz z nią błogie lenistwo... Razem ze współlokatorką leżymy w swoich łóżkach nakryte kołdrami, do samej ósmej!... Nikt nas w tym czasie nie zaczepia, nikt nie pobiera nam krwi, nikt nie każe wstawać... Czuć w powietrzu, że jest weekend i chwała Panu za to! bo upragniony odpoczynek należał mi się od dawna i tak go sobie właśnie teraz uroczo odbieram i realizuję :)
Za oknem robi się całkiem przyjemnie... Promienie słoneczne zaglądają nawet w nasze okna! Ach, jak chciałoby się udać na poranny spacer, tak dotlenić, nabrać powietrza w nozdrza i rozpocząć ten nowy dzień jeszcze zdrowiej! Pozostaje nam tylko napawać oczy tymi widokami i pocieszać się faktem, że pewnie tam, na zewnątrz to strasznie zimno jest ;) a tu przynajmniej przytulnie i jakby nie było - tak swojo...
Siedząc tak na przeciwko siebie z panią Katarzyną, zaczynamy sobie uroczo rozmawiać.. Przy okazji macham na rozgrzewkę to nóżką, to rączką... a współlokatorka obserwuje mnie i mimowolnie przyłącza się do ćwiczeń... Od słowa do słowa i toczy się rozmowa :) O gimnastyce i dobroczynnym wpływie ruchu na nasze samopoczucie, kondycję i zdrowienie! Pani Katarzyna silnie przekonana o tym, że to właśnie Tai Chi w pewnym momencie jej życia było wielkim wybawieniem i odbiciem ją z pewnego stanu 'zastania' - teraz podrywa się ze swojego łóżka i z pasją prezentuje mi kilka pozycji i ruchów, które powtarzane w pewnych sekwencjach cośtam robią dla organizmu i poprawiają koncentrację :)
Fajne te ćwiczenia, które mi pokazuje... Kocie niemal ruchy rękami, niskie balansowanie ciałem z nogi na nogę, a wszystko takie płynne, połączone, zharmonizowane... zeeeen! ;)
Teraz moje ciało pobudzone i nawet trochę zmęczone idzie do lodówki wybrać z niej jakiś wątpliwy smakołyk, by urządzić sobie zasłużone śniadanie :) A ponieważ chemia skończyła się wczoraj, wyboru zbyt wielkiego nie ma... żeby nie powiedzieć, że go nie ma wcale... ech :/
Dzień leniwie upływa... I bardzo cieszy mnie to jego błogie upływanie, "gdy niczego nie muszę a mogę" - jak to śpiewała Dagmara Korona... Mija więc sobie pora szpitalnego obiadu, potem mija pora mojego obiadu ;) a jak już te wszystkie obiady przeminą z wiatrem nastaje czas... Skoków narciarskich! Taaak... słyszy się o tym i mówi na oddziale już od samego rana! Rozmawiają pielęgniarki, panowie na korytarzu, nawet pani Katarzyna ożywiła się na widok łuny przebłyskującego telewizora, który dojrzała z okna po przeciwnej stronie budynku (na bloku A)...
I tak z rozżaleniem w głosie mówi mi, jak ona uwielbia oglądać te skoki i jak żałuje, że dzisiaj ich nie zobaczy... A że zbliżała się godzina miłosierdzia, a ja na ten czas nie miałm zaplanowanych żadnych komputerowych posiedzeń - postanowiłam w zaciszu mych myśli, poszukać szybko jakiejś transmisji na żywo ze stoku i choć w taki sposób przyczynić się do tego, by rozchmurzyć jakże przygaszoną współlokatorkę...
Szukam więc, szukam, łączę się i klikam gdzie tylko się da... aż wreszcie... Jest! udaje mi się znaleźć odpowiednią stronkę, która nie zawiesza się i dość dobrze odświeża.. Jednym słowem - skoki uratowane! Ustawiam netbooka na szafce u pani Katarzyny, a ona ze zdziwieniem przygląda się moim poczynaniom... Leczy gdy tylko orientuje się w czym rzecz - siada z zachwytem na łóżko i z takim pięknym blaskiem w oczach zaczyna mi dziękować... jakbym jej życie właśnie uratowała! :)
Rany... jaka to była dla tej kobiety radość, a dla mnie... chyba jeszcze większa, móc na to wszystko z rozczuleniem patrzeć... Jej niesamowity błysk w oczach, postawa (aż usiadła na łóżku!), a potem takie naturalne komentowanie razem z komentatorem, przeżywanie tych emocji, kibicowanie i... jakby mogła - to by leciała razem z tymi chłopakami aż pod samo niebo po te medale! Coś niesamowitego! :)
A mnie serce rosło :) Przesuwałam pod palcami kolejne koraliki mojego różańca i choć trochę skupić się na modlitwie nie mogłam (wszak atmosfera w sali mojej kibicki była naprawdę gorąca! ;) - to Pan Bóg wiedział, że modliłam się wtedy sercem, dziękując Mu za takie piękne doświadczenia... miłosierdzia... bo tyle go w tamtej chwili spłynęło na nas obie, że to nie do opisania :)
A potem przyszła Beatka... :) Usiadła na rogu mojego łóżka i zaczęła opowiadać wesołe historie kulinarne o jej uprzedzeniach do baraniny i innych takich zagranicznych przygodach all inclusiv ;) To był naprawdę uroczy wieczór :) Dzień ogólnie zaliczam do udanych!
I choć wciąż jeszcze docieramy się z moim nowym telefonem, choć odpisywanie sms-ów idzie mi nieco wolniej, niż dotychczas - to z dumą muszę powiedzieć, że jestem na dobrej drodze do porozumienia z nim i... już teraz nie zamieniłabym go na poprzedni :) A od tego tylko krok do przyjaźni :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz