środa, 25 grudnia 2013

A w buzi ciastolina...

"Zwiastuję wam radość wielką, dziś narodził się wam Zbawiciel, którym jest Jezus Chrystus"- już od samego rana rozsyłam do najbliższych sms-y  o takiej właśnie treści... Choć głowa ciężka i ciśnienie sprawia, że boli mnie jak się ruszam, to... jest we mnie dzisiaj wielka radość z faktu Bożego Narodzenia!

Leniwie zaczynam ten dzień... Leniwie, bo jakoś tak czuję się niewyspana, albo zmęczona? Moje powieki są teraz baaardzo ciężkie, tak samo, jak nogi... Z trudem zaprowadzam je do łazienki, leżącej 4 kroki od łóżka, a potem z trudem wprowadzam do kabiny prysznicowej... Stoję tak sobie pod strumieniem gorącej wody i rozmyślam, że Dominik z pewnością nie będzie miał tyle szczęścia, by spędzić tyle czasu w ciszy i spokoju relaksując się pod wodą, jak ja... Ech, dałabym mu trochę tego mojego czasu... oj, dała...

Po śniadaniu znów wlegam do łóżka i włączam sobie mszę on-line... Już od pierwszych chwil trwania relacji, oczy same zamykają mi się, a 'film' raz po raz urywa... Uruchamiam więc kolejną mszę, zaczynającą się pół godziny później - aby móc w niej uczestniczyć od początku i nie zasnąć, ale senność jest silniejsza ode mnie... Po prostu nad tym nie panuję...

W tym samym czasie, kiedy u mnie toczy się walka z moimi własnymi powiekami - do sali przyjmuje się nowa pani. Nie myślałam, że kogoś przyjmą w Boże narodzenie do szpitala, a jednak... Pani Ula miała zaplanowane przyjęcie, stawiła więc się posłusznie, bez względu na to, czy dziś święto czy nie..

A ponieważ panią Ulę kojarzę jeszcze z oddziału A, gdyż kilka razy spotkałyśmy się na korytarzu - pomyślałam, że nie będzie chyba tak źle! Wszak wesoła to i bardzo otwarta kobieta, a przy tym bardzo optymistycznie nastawiona do życia i swojej choroby... Ma 53 lata, dwoje dorosłych dzieci, kochanego męża, z którym właśnie popija sobie na korytarzu kawkę, więc nie może być chyba taka zła... a że buzia jej się nie zamyka...

Kiedy jednak tłumaczę jej, że właśnie oglądam relację z mszy świętej - pani Ula szanuje to i znika gdzieś na długo. Po mszy, niedoczekawszy się Najświętszego Sakramentu - zasypiam zrezygnowana na dłuuugi czas... W międzyczasie do sali wjeżdża szpitalny obiad - rosół i gotowane udko z kurczaka. Otwieram bardzo niechętnie oko, na półprzytomna zjadam to wszystko, objadając kurczaka do samej kości (!) i nie wiedząc kiedy, jak i gdzie - zapadam dalej w głęboki, zimowy sen...

Kiedy za oknem robi się już ciemno, budzę się z dziwnym uczuciem 'napęcznienia' w buzi... O co chodzi?! Moje policzki od środka zrobiły się takie miękkie i rozpulchnione, niczym masa plastyczna... i takie wrażliwe na każdy ruch języka, jakbym cała była poparzona. To nie jest uczucie bólu, tylko jakby 'zakwasów' albo 'ściągania' i jest tak nienaturalne, że cały czas badam językiem nowo powstałe rejony mojej jamy ustnej...

A ponieważ głód daje się we znaki - idę do lodówki i z ostatnich zapasów marchewek, brokułów i selera w bułeczce tartej - przygotowuję sobie posiłek... Jednak ze względu na nowy stan mojej buzi - jedzenie staje się trochę utrudnione.. Trzeba bowiem uważać na to, aby się nie ugryźć od środka, bo powierzchnia policzków jest o wiele większa niż dotychczas, łatwiej zatem o pomyłkę... ;)

Po kolacji układam się znów w łóżku i... leżąc tak bez sił - wysłuchuję opowieści pani Uli... A ponieważ zdaję sobie sprawę z 'pierwszego, zapoznawczego wieczorku' (choć z p.Ulą znamy się już z widzenia i wiemy o sobie conieco) - to jednak burzliwe historie jej rodziny przerastają po trzykroć moje limity przeznaczonej na to tolerancji....

Zawsze w takich momentach zaczynam się zastanawiać, czy ci wszyscy ludzie, których spotykam w szpitalu i którzy tak bez skrępowania wylewają w jednej chwili swoje wszystkie rodzinne sekrety - mają świadomość tego, że kogoś to może po prostu nie interesować... Kurcze.... czy ja jestem jakaś dziwna, że nie mam parcia na te ich życiowe telenowele? Nie gustuję w programach typu "Dlaczego ja?" albo "..." (nawet nie znam tytułów tych wszystkich ogłupiających reality-shołów)... Doprawdy dziwię się, że ludzie wchodząc do szpitala, przebierając się w piżamę i stając się 'pacjentami' - nie mają hamulców tak opowiadać o kuzynach swoich ciotek, którzy prali brudne pieniądze, którzy mieli nieszczęśliwe dzieciństwo, którzy pobudowali sobie domy i tak dalej i tak dalej...

Wszystkie te panie - gaduły, które spotkałam na swojej szpitalnej drodze (czyli wszystkie za wyjątkiem p. Bernadetty i p. Ewy - 'chomiczki'), tak bez żadnego skrępowania już od pierwszych chwil naszego wspólnego mieszkania w sali - powierzały mi największe sekrety swojego życia, włącznie z tym, że dopuściły się trzykrotnie aborcji!!! (bo nawet takie historie wysłuchiwałam, ale lepiej nie wiedzieć do której pani one należały)...

Czy ktoś zapytał mnie o zdanie, czy chciałabym poznać taką nagą prawdę? Czy jestem na tyle silna, by udźwignąć taką wiedzę? Nikt nie zapyta mnie, czy mnie to interesuje i czy będę mogła potem przestać o tym myśleć, nie zadręczając się i nie robiąc sobie przy tym wyrzutów sumienia...

Czy zawsze muszę trafić na taką panią w sali, która w ramach wieczorku zapoznawczego przedstawi całą genealogię swojej rodziny, rodziny sąsiadki oraz rodzin najbliższych krewnych i znajomych królika... A w ramach drugiego wieczoru przywali jakimś faktem ze swojego życia, nad którym długo potem jeszcze nie będę mogę przejść do porządku dziennego, jak ten o aborcji...:// i tak co wieczór... coraz to bardziej pikantna opowieść... Litości!! Czy ja wyglądam na psychologa? Czy mam napisane na czole 'poradnia małżeńska - bezkarne wyżalanie się' ?! Czy się o to proszę?

Wręcz przeciwnie... Zazwyczaj można mnie zastać siedzącą skromnie przy komputerze, nie przeszkadzającą nikomu, nie narzucającą się, uśmiechniętą, albo śpiącą - bezgłośną istotę... ideał współlokatorski ;)

A tak poważnie, to denerwuje mnie to! Bo rozumiem - ludzka życzliwość, wysłuchać taką panią raz czy drugi, ale pod przykrywką całej tej ludzkiej uprzejmości - to ja padam ofiarą... A ja też jestem pacjentem i też mam swoje potrzeby!! Potrzebuję na przykład ciszy i spokoju... Codziennie... 5 razy dziennie albo i więcej!! Czy wymagam zbyt wiele? Potrzebuję odciąć się od wszelkich bodźców, tych radiowych, tych gadanych i tych emocjonalnych, serwowanych np. pod 14-stką oddziału A... (u Beaty i Ewy)... minimum raz dziennie... I czegóż mi jeszcze do szczęścia potrzeba? No właśnie niczego... Dwa elementy.. cisza i spokój... Ja się pytam...Czy to tak wiele?!?

Wieczór więc upływa mi na wysłuchiwaniu uprzejmie pani Uli, płukaniu ust caphosolem, który dostaję od Beatki poprzedniego, wigilijnego wieczoru, oraz na oglądaniu zdjęć ze Świąt. I przyznaję - to ostatnie zajęcie sprawia mi najwięcej radości i satysfakcji...

Moja 'bezsilność' utrzymuje się nadal, pomimo licznych prób podejmowanych w kierunku jej obalenia... Dlatego też mój dzień kończy się o godzinie 21, umyciem grzecznie ząbków i paciorkiem na dobranoc... Mam nadzieję, że jutro przyniesie więcej sił, nadziei i spokoju... świętego spokoju w tym szpitalnym pokoju ;)

2 komentarze:

  1. Jej, rzeczywiście nie masz tam lekko :) Normalnie etat psycholożki powinni Ci przydzielić :) Mam nadzieję, ze Nowy Rok przyniesie Ci zdrowia, a szpitalne perypetie pójdą w zapomnienie. Wszystkiego dobrego!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak bym chciała mieć to wszystko już za sobą i tylko z łezka w oku wspomnieć czasem ile człowiek musiał się nacierpieć, by wywalczyć to upragnione zdrowie :) Pozdrowienia :***

      Usuń