Czekałam na ten poniedziałek z wielką niecierpliwością... Miały się bowiem ziścić dwie bardzo ważne dla mnie rzeczy... Po pierwsze: do domu ma wyjść dzisiaj pani Ula, a po drugie: oczekuję jak nigdy dotąd mojej pani doktor prowadzącej z nadzieją, że poznam wyniki zgodności genetycznej (HLA)
Zaraz po śniadaniu odwiedza mnie dr D., osłuchuje z prawa i lewa, zadaje klasyczne pytania o samopoczucie i miniony weekend... Jak zwykle czyni to z uśmiechem na ustach, a ja - jak zwykle - czuję się dobrze, wręcz rewelacyjnie! Pani doktor informuje mnie, że moje wyniki wciąż spadają, a także mówi o tym, że w laboratorium, do którego dzisiaj dzwoniła, nie ma jeszcze wyników badań...
Chwilę później do naszej sali zagląda pani psycholog. Przyszła, jak co poniedziałek na pogaduszki ze mną, ale widząc, że jeszcze jem śniadanie - mówi, że przyjdzie za pół godziny... Pani Ula spogląda na mnie i pyta: "Kto to był?" Odpowiadam jej, że moja znajoma, pani psycholog... kontynuując przeżuwanie zmiękczonej w mikrofalówce bułki z serem... Pani Ula wyraźnie zszokowana, próbuje odnaleźć się w tej sytuacji i przyglądając mi się teraz bacznie, raz jeszcze stawia pytanie: "Pani psycholog?", na co jej odpowiadam z największym luzem w głosie: "Tak. pani psycholog"... (I teraz muszę wtrącić małe słówko wyjaśnienia)...
Otóż każda nasza rozmowa z panią Ulą, jaka do tej pory się odbywała - była prowadzona w duchu pozytywnego nastawienia do świata, do choroby, do ludzi... Pani Ula jest, co trzeba jej przyznać - wielką optymistką i za taką też uważa moją osobę... Nie raz z jej wypowiedzi wnioskowałam, iż należy ona do ludzi, którzy 'tak łatwo się nie poddają' - co też i ona otwarcie myśli o mnie...
No i na to wszystko przychodzi do mnie pani psycholog!! No jak tak w ogóle można?! ;)) Widząc pewnego rodzaju zakłopotanie p. Uli, kontynuuję swoje śniadanie, uśmiechając się do siebie, ale jej wzrok ze mnie nie schodzi... Aż wreszcie udaje jej się sklecić jakieś mniej lub bardziej mądre zdanie: "No, jak tak sobie człowiek porozmawia, to od razu mu lepiej..." Uśmiecham się tylko do niej, ale sądząc po minie, jaka towarzyszyła mojej współlokatorce - czułam, że oto raz na zawsze padł mój wspaniały, pozytywny wizerunek niepoddającej się wojowniczki o życie...
Przychodzi pani psycholog, a pani Ula w tym czasie oddala się na korytarz do czekającego na nią męża... Wszystko dobrze się składa, bo mam teraz chwilę ciszy i spokoju dla mojej pani Małgosi... Opowiadam jej minione wydarzenia, o Świętach, o spadkach, o tym, jak bardzo się boję tych wszystkich wydarzeń związanych z chorobą, które mnie czekają i o Beacie... A ona zauważa, że w mojej twarzy zmieniło się tak wiele.. Że oczy posmutniały i podkrążyły się od częstego płaczu, a czarne myśli, które zalęgły się we mnie - trzeba skutecznie odpędzić i to raz na zawsze!
Dostaję od niej zakaz odwiedzania sali 14 na oddziale A, oraz coś jeszcze... to książeczka Tomasza a Kempisa "O naśladowaniu Chrystusa", oraz piękna bransoletka zrobiona z niebieskich kamyczków w ozdobnym pudełku. Bardzo wiele radości sprawiła mi tym podarunkiem... Rozmawiamy w przyjaznej atmosferze, gdy nagle do sali wchodzi pani Ula wraz z pielęgniarką i porcją krwi... Nim opuści szpital - zostanie jej przetoczona jeszcze jedna saszetka... Teraz już nie mamy takiej swobody, jak przed chwilą...
Pani psycholog widząc, że atmosfera kompletnie nie sprzyja moim dalszym zwierzeniom - bardzo zgrabnie i dyplomatycznie proponuje, abyśmy sobie zrobiły małą przerwę, a ona pójdzie do automatu po kawę i wróci do mnie za jakiś czas... Krew mojej współlokatorki dość szybko skapuje, przychodzi także jej doktor prowadząca i 'zwalnia' ją do domu, jednak wypis i ostatni zastrzyk z cytostatykiem będzie do odbioru jutro, w poradni hematologicznej... Dzięki temu pani Ula może dziś pojechać do domu, jednak jutro będzie się musiała raz jeszcze pofatygować do szpitala...
Pani psycholog nie zachodzi tego dnia już do mnie, a gdy tylko p. Ula opuszcza naszą salę - zasypiam znużona tymi wszystkimi wydarzeniami... Teraz czuję, jak głowa robi się coraz cięższa, z nosa leci, zimno mi i tak jakoś... czuję się, jakby mnie dopadało... Aż boję się pomyśleć... Wszak jestem na nizinach swojej odporności, jest więc wysoce prawdopodobne, że oto właśnie załapałam jakieś przeziębienie :///
Układam się potulnie do łóżka, zakopuję po uszy kołdrą i postanawiam sobie, że po przebudzeniu będę czuła się zupełnie zdrowa! Jak postanowiłam - tak też zrobiłam! Po dwóch godzinach drzemki - bez śladów osłabienia udaję się do lodówki i wyszukując sobie makaron z sosem mięsnym - wracam do sali, by tam samotnie spożyć zasłużoną kolację :)
W tym samym czasie dochodzą mnie wieści w postaci mms-owych niespodzianek od Dominika, że Hania właśnie robi dla mnie pizzę na jutro, kiedy to przyjedzie mój mąż, by mnie uratować z tej szpitalnej nędzy ;) Wieczór więc upływa mi na rozmowach i podsłuchiwaniu odgłosów domu, a potem gorącym prysznicu i dość szybkim pójściu spać... Muszę zrobić, co w mojej mocy, aby dać organizmowi jak największe szanse do walki z rozwijającym się katarem...
Moja poduszka wraca na swoje miejsce, już nie muszę chować się za nocną szafką, aby nie dosięgnął mnie wzrok nocnej furii.. Ten koszmar się już skończył! Dzisiejsza noc będzie z pewnością bardzo udana :) A jutrzejszy dzień - z wizytą Dominika na czele - przyniesie wiele radości i... przyjemności z jedzenia :) Dziś już zasypiam... buzia piecze, z nosa leci, ale może jutro będzie lepiej. Musi być lepiej, bo nie ma innej opcji!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz