sobota, 26 lipca 2014

Przeszczep od kuchni

Już późny wieczór a ja mam siłę jeszcze na tych parę słów, na które wiem, że wielu z niecierpliwością czeka. Dziś mija czwarta doba po przeszczepie. Doba graniczna, jak mawiają... A dlaczego tak jest? Bowiem między 3 a 4 dobą w buzi osoby spalonej chemią zaczynają się dziać bardzo różne, dziwne rzeczy...

Ale zacznijmy od początku...
22 lipca, godzina 12...
Do sali wszedł mój lekarz prowadzący i oznajmił mi, że przeszczep odbędzie się wieczorem, w okolicy godziny 19. Od samego rana byłam podłączana do niezliczonych ilości kroplówek. Te przeciw odrzuceniu przeszczepu z cyklosporyną wywoływały u mnie szczególne dolegliwości - ból głowy, tępy ból w klatce piersiowej oraz podwyższoną temperaturę.

Resztę znosiłam jakoś normalnie, wszak to nic wielkiego... Około godziny 17:30 pozwolono mi się nawet wykąpać (!), co uczyniłam z ogromną radością, choć potulnie siedząc na plastikowym krzesełku, bo w uszach piszczało i czasem szumiało...

Wróciłam do sali niesamowicie orzeźwiona, przypiłowałam jeszcze paznokietki i teraz już byłam gotowa na wszystko ;) Pełen manicure, pełen prysznic, wszystko pachnące... mogę naradzać się na nowo!

Około 18:15 do sali weszły pielęgniarki z ogromnym naręczem kroplówek. Słyszałam z ich wcześniejszej rozmowy, że jeszcze czekają na szpik, dlatego wszystko przesunie się na około godzinę 20...

A mi się zaczynało przysypiać... Kolacja dawno minęła, mój brzuszek dawno już o niej zapomniał i teraz do głosu zaczęły dochodzić moje kulinarne fantazje na temat tego, co bym sobie z miłą chęcią zjadła... Oczywisty wybór padł na pomidory, w jakiejkolwiek formie, których od przeszło 5 tygodni dawno nie widziałam...

I kiedy tak leżałam pogrążona w tych smakowitych myślach, na korytarzu zrobiło się nieco głośniej i do sali wszedł lekarz dyżurujący, sympatyczny i gadatliwy dr P. w asyście dwóch pielęgniarek nocnej zmiany. Każdy z nich ubrany był w dodatkowy fartuch ochronny, obowiązkową maskę, rękawiczki, choć było to całkiem normalne - te dodatkowe fartuchy wprowadziły jednak taki nastrój trochę ufo, albo faktycznie czegoś bardzo niecodziennego...

Była godzina 20:15, kiedy doktor odczytał wszystkie dane z woreczka ze szpikiem, potwierdzając przy okazji mój pesel. Woreczków było dwa. Jeden wyseparowany jeszcze wczoraj, a drugi - ciemniejszy - pozyskany dzisiaj o godzinie 12:02.



 pierwszy woreczek dobiega końca...

drugi woreczek właśnie startuje...

Przeszczep kapał, a ja myślałam tylko o dwóch rzeczach: o ulubionym sosie z suszonych pomidorów i o tym, że strasznie chce mi się siku, nafaszerowana przed dwudziestoma minutami środkiem pobudzającym nerki...

Doktor uroczo gaworzył sobie z pielęgniarkami, a ja myślałam, jak tu wstrzelić się w tą przemiłą pogawędkę i przeprosić na chwilkę całe to towarzystwo, aby móc się po prostu wysikać! W myślach prosiłam Boga, aby mi w tym pomógł...

W tym momencie doktorowi zadzwonił telefon. Wykorzystując tę okazję - przeprosiłam pielęgniarki, aby dały mi załatwić swoją potrzebę. Przeszczep kapał, a ja z ulgą zapełniałam szpitalny basen :)

Kiedy wróciłam na łóżko, żołądek znów upomniał się o sos pomidorowy... Tego niestety nie mogłam mu zapewnić... i jeszcze długo nie będę mogła :(

Około godziny 22 było już po wszystkim, a ja prze ten czas trzykrotnie lądowałam pod łóżkiem czyniąc w ten sposób ulgę mojemu pęcherzowi. Byłam wściekła na ten furosemid, bo przez niego noc wyglądała podobnie, a ja budząc się co godzinę nie czułam się w ogóle wypoczęta.

Następnego dnia wszystko było po staremu. Niezliczona rzesza kroplówek od 5:30 do 23 kapiąca non stop po 3-4 na raz...

Moja buzia się jeszcze jakoś trzymała, choć powoli zaczynałam odczuwać jej bolesne rejony. Walczyłam zacięcie, zwłaszcza w nocy, budząc się - przepłukiwałam sumiennie cały jej obszar, choć czułam, jak z każdym dniem ból narasta... Z dnia na dzień czułam się zupełnie różnie - raz lepiej, a raz gorzej. Dokuczliwe były przede wszystkim uciski w klatce piersiowej, strasznie pozastawane kości i ciemność przed oczami za każdym razem, kiedy siadałam na łóżku... Także co wieczór miewałam gorączki po 38 stopni, dreszcze, a wszystko to mijało nad ranem, jak ręką odjął...

Wreszcie nastąpiła trzecia, przełomowa doba. Obudziłam się w środku nocy i czułam, jak bardzo plastyczna masa z moich wewnętrznych policzków kształtuje się w dowolne formy, w zależności od przyjętej pozycji do spania...

Leżąc na prawym boku, czułam jakbym całe ciało miała właśnie na tej stronie... Usiadłam na łóżku, przepłukałam z największą ostrożnością usta i gardło i położyłam się na lewy bok. Do rana powoli wszystko odkształciło się i wróciło w miarę na swoje miejsce.

Sobotnie śniadanie jadłam już we łzach, choć przy wizycie lekarskiej twardo upierałam się, że jeszcze nie potrzebuję żądnych środków przeciwbólowych. Lekarz choć przyznał, że mnie podziwia, to jest gotowy wypisać każdy jeden środek przeciwbólowy, aby mi ulżyć... Ale ja jeszcze tego nie potrzebuję...

Dziś, w sobotę moja Alunia obchodzi swój roczek. Urodziła się dokładnie o 21:25 i jak dziś pamiętam każdą scenę z tamtego wyjątkowo upalnego dnia... Wtedy też zanim pojechaliśmy do szpitala, zrobiłam sobie manicure, choć już czułam bóle w pełnym zakresie ;) Wtedy te 3 dni spędzone w rozłące z Hanią wydawały mi się całą wiecznością, jak będę w stanie przeżyć 3 dni w szpitalu bez mojego kochanego dziecka?

Dziś moje myśli biegną właśnie do nich, bo Alunia świętuje urodziny, a Hania imieniny. Obie dziewczynki wraz ze swoim tatusiem wypoczywają właśnie nad morzem, a ich mama ma niezmierny pokój w sercu dostając co dzień nową dawkę owianych bryzą morską uśmiechniętych twarzy :)

Poznajesz Łanieczko ten strój? i to też jest Pogorzelica... ;)

wtorek, 22 lipca 2014

Przeszczep

Dzięki ogromnej łasce wzięłam do ręki komputer, aby napisać tych kilka słów o świcie, kiedy jeszcze słońce tak nie oślepia moich oczu...

Piątkowe naświetlania minęły całkiem sprawnie, nawet, jeśli wiązało się to z oczekiwaniem na siebie z Mateuszem. Miałam ze sobą książkę, przekąski i picie i nie było tak źle:)



Jednak po powrocie na oddział, czułam już zdecydowaną senność i zmęczenie. Po wykorzystaniu luki w zmianie pielęgniarek i wzięciu prysznica - położyłam się już na dobre spać i tak w zasadzie mi zostało już przez kilka następnych dni.

Wyniki krwi z środy/ czwartku/ piątku  przedstawiają się następująco:
leukocyty: 2,4/ 9,6/ 7,8
hemoglobina 13/ 9/ 8,6
płytki krwi 204/ 130/ 115

Organizm po pierwszej rundzie naświetlań się bronił, czego wyraz dały właśnie białe krwinki. I to jak najbardziej normalny, pożądany efekt takiego zabiegu.

Po powrocie do sali z ostatnich naświetlań zastałam już komplet monitorów i pomp, do których zostałam przypięta jeszcze tego samego wieczoru. Pompy ładowały płyny i sterydy...



Następnego dnia, w sobotę została mi rano podłączona chemia na 24h. Tego dnia nie byłam w stanie niczego przełknąć, a cała zupa z obiadu wylądowała w pojemniku... Taki stan rzeczy utrzymywał się do wieczora, kiedy to zawalczyłam o kilka łyków wody, by popić tabletki.

Niedziela podobnie, jednak już tym razem podziubałam nieco drugiego dania... To by był wszystko, jeśli chodzi o przyjmowane posiłki. Za to przez cały czas intensywnie walczyłam o jamę ustną, płucząc ją trzema różnymi płukankami, myjąc zęby i gimnastykując buzię.

Od soboty jestem nieustannie podpięta do pomp z chemią na 24, ale w rezultacie na 48h. Toaleta odbywa się w misce i basenie. Wstawanie z łóżka graniczy z nie lada wyczynem, moje oczy na co dzień są zamknięte, choć nie zawsze śpię... Bardziej oślepiające bywa słońce, przed którym się chowam, jednak głowa przez cały czas musi być zwrócona w kierunku do okna, bo tak najlepiej wchodzą kroplówki, których na raz leci po 6 dzięki specjalnym odgałęźnikom i przedłużkom.



Płyny lecą non-stop... niezliczone ilości... Dwa razy dziennie zastrzyki w brzuch, kontrola cukru we krwi, badania ogólne moczu, tętno, ciśnienie, ekg... full control

Dopiero wczoraj wieczorem byłam w stanie włączyć radio wieczorem, do tej pory tylko leżałam... Nie mam siły odpisywać na Wasze smsy, choć za wszystkie bardzo dziękuję!

Dziś po południu planowany jest przeszczep. Całą noc walczyłam z koszmarami, albo pełnym pęcherzem, kiedy co wieczór wlewali we mnie furosemid na pobudzenie nerek...

Dziękuję za wszystkie msze, które odbyły się, aktualnie odbywają i jeszcze odbędą w mojej intencji. Dziękuję za liczne wsparci modlitewne i Waszą obecność. Dziękuję Bogu, za to, że żyję i za ten dzień, 22 lipca.

czwartek, 17 lipca 2014

Radioterapia odcinek 3/6 i 4/6

Wczoraj pod wpływem silnych emocji i bądź co bądź niezłego wycisku fizycznego (po schodach do karetki, po schodach do budynku Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego, przełożyć nogę przez ścianę akwarium, wyleżeć i nie ruszać się, wydostać się z akwarium, schodami w dół do karetki, z powrotem na przeszczepy po schodach... trochę tego było!) A jeszcze Agata nie odpuszczała i trochę mi się dostało tego dnia, że późnym wieczorem zamiast spać, leżałam z bólem głowy niczym przebodźcowane niemowlę, po dniu pełnym wrażeń, mocnych - dodajmy! ;)

Wreszcie około 23:30 zasnęłam... Byłoby cudownie przespać całą noc, ale gdzież tam? No bo po co? Pobudka nastąpiła o 3:55. Leżałam bez ruchu i sama przed sobą udawałam, że jeszcze śpię... Ale niestety sen nie przychodził, za to natłok myśli zaczął zalewać moją wczesnoporanną, jutrzenkową wręcz głowę!

Leżałam tak sobie i leżałam, aż o 5 do sali weszła pielęgniarka, która zdziwiła się, że o tej porze klikam już coś w komórkę, ale w końcu postanowiłam skończyć z tym udawaniem i cośtam sobie posprawdzać...

Pobrała mi krew, podłączyła tradycyjne pół litra z witaminą C przed naświetlaniami, zrobiła zastrzyk w brzuch przeciwzakrzepowy i życzyła miłych snów do 6:00... Ha... żeby sen jeszcze chciał do mnie przyjść... ale nic z tego! Leżałam więc i sięgnęłam po moja nową książkę :)

Kiedy byłam już oswobodzona od wszelkich kroplówkowych kabli, ruszyłam pod prysznic. Tak, tak! właśnie tam poszłam, wbrew ostrzeżeniom pani Asi, że po naświetlaniach taki luksus będzie surowo zabroniony... Nowa zmiana miała do tego inne podejście, zresztą - albo nawet przede wszystkim - jak moja pani doktor Jola od radioterapii. A ona jest dla mnie w tej kwestii niekwestionowanym guru!

Pojechaliśmy spod szpitala prosto do DCO. Na miejscu chwilę poczekałam aż przyjdzie moja doktor, a zaraz potem poszłyśmy do sali naświetlań. Panowie fizycy Tomek i Piotrek już na nas czekali, wszystko było pięknie odkażone i zdezynfekowane. Wskoczyłam do akwarium. Poranny cykl trwał krócej, niż popołudniowy. Składał się, jak już wspominałam z 4 podwójnych naświetlań głowy, klatki piersiowej, obszaru od pępka do połowy ud oraz nóg.

Sesje trwają zaś od 2-5 minut i nie nudzi się tak, jak podczas popołudniówek, choć dzisiaj zdarzyło mi się nawet lekko kimnąć ;) Obudziłam się, jak podeszli panowie fizycy i zaczęli odczepiać ode mnie detektory (takie specjalne kabelki, które podłączone do komputera informują o odpowiedniej dawce podawanego promieniowania) Detektory umiejscowione były na mojej głowie, mostku, brzuchu, udzie i stawie skokowym.

Po godzinie było już po wszystkim. Tym razem poszło dużo sprawniej, niż wczoraj, ale wypracowana była już pewna matryca i do niej tylko się wszyscy stosowali.

Wróciłam na oddział i zjadłam śniadanie. Choć przed naświetlaniami dostaję zawsze środek przeciwwymiotny, to mimo wszystko najgorsze jest zjedzenie czegoś bezpośrednio po radio... Mulenie w żołądku nasilało się, skóra czerwieniała i rozpalała mnie... Leżałam zakopana w kołdrę, bo było mi jednocześnie zimno i gorąco... Sprawdziłam temperaturę: była w normie: 36,9 to jeszcze nie tragedia...

Odczekałam jakiś czas i udałam się do łazienki celem nasmarowania kojącym balsamem dla niemowląt. Przyznaję - poczułam sporą ulgę. Jednak gdy wróciłam do sali i położyłam się na łóżku - Agata sama zrozumiała, że dzisiaj ćwiczeń nie będzie... Wyglądałam jak świnka Peppa, byłam różowa, a balsam potęgował jeszcze ten efekt... No nic.. poleżałam, wydobrzałam, a po obiedzie nawet ucięłam sobie godzinną drzemkę...

Około 14:30 jednak przyszła pielęgniarka i podłączyła mi kolejne pół litra kroplówki z witaminą C przed kolejnym naświetlaniem. Znów podała środek przeciwwymiotny i szczypiący w tyłek steryd dexaven... Upomniałam ją, że wolę takie atrakcje mieć rozcieńczone w kroplówce, a nie ładowane bezpośrednio do żyły, bo średnio to znoszę, na szczęście pani wykazała się głębokim współczuciem i obiecała następnym razem nie popełniać już tego błędu... Byłam jej za to szczerze wdzięczna :)

Dochodziła 15... Pan kierowca wyraźnie nie spieszył się z transportem... Minęła koronka, mogłaby i minąć druga i trzecia, a pana kiero jak nie było, tak nie było... W końcu podjechał! Była godzina 15:53, kiedy zatrzaskiwały się zasuwane drzwi karetki. Uśmiechnęłam się tylko do jego oczu widocznych w lusterku i skomentowałam: "Pan to widzę lubi chyba na sygnale jeździć"...

Chłopak się uśmiechnął i powiedział, że tym razem nie będziemy włączać 'syrenki', jednak po kilku minutach odebrał zgłoszenie przez radio, że dostaje zgodę na uruchomienie sygnału, bo za 5 minut ma być już w innym miejscu z płytkami krwi i ma się pospieszyć...

No to docisnął gazu, a ja znów wbiłam się w niewielkie krzesełko na tylnym siedzeniu, bacznie obserwując zachowania wszystkich pojazdów i pieszych... I znów ogarniało mnie głębokie wzruszenie na widok rozstępujących się samochodów na zakorkowanej, trzypasmówce... Ci ludzie gotowi byli powjeżdżać jeden na drugiego, byle tylko dać przejechać hałaśliwej erce...

I znów łzy jak grochy zalały mi twarz... Dobrze, że miałam tą maseczkę, bo przynajmniej tak się to wszystko jakoś zgrabnie kamuflowało...

W końcu dojechaliśmy mając jedynie 5 minut spóźnienia! Pan kierowca był z siebie dumny, a ja lekko oszołomiona. Wbiegłam po schodkach do DCO i tam zastałam już czekającą na mnie doktor Jolę.

Przeszłyśmy do sali naświetlań, przy czym naciśnięcie guzika otwierającego metrowe na grubość wrota - teraz przypadło w udziale MI! W jednej chwili spuchłam cała z dumy :) Pani doktor mi pozwoliła!! a ja cieszyłam się jak dziecko :)

I znów to samo, co wczoraj po południu. Szczelne obkładanie ryżem, tyle, że tym razem ręce miałam ułożone wzdłuż ciała, co było o wiele wygodniejszym rozwiązaniem... 2 x po 18 minut dziś również jakoś tak szybciej minęły... W końcu nie wytrzymałam i zapytałam panów fizyków (chłopaki po 33 lata max.) ilu takich pacjentów jak ja mają dziennie, to znaczy jak dużo muszą się namachać tymi workami z ryżem, tak precyzyjnie to wszystko układając... Przecież to jest jak jakaś układanka tetris, gdzie każdy element musi do siebie idealnie pasować...

Ale oni odpowiedzieli, że tacy pacjenci jak ja, którzy mają naświetlania całego ciała, trafiają im się raz na miesiąc, a na co dzień pracują w zupełnie innym dziale, natomiast tutaj są specjalnie delegowani, jako fizycy, którzy czuwają nad dokładnością fal promieniotwórczych. Tutaj nie ma żartów, wszystko musi się zgadzać... No, nie powiem... poczułam się wyjątkowo! :)

Kiedy naświetlania dnia drugiego dobiegły końca, ubrałam się i wyszłam na korytarz, gdzie czekała już na mnie pani doktor, a chwilę później podjechał znajomy kierowca karetki, ten, co lubi adrenalinę za kółkiem ;) Swoją drogą były też i takie momenty podczas tych szalonych przejazdów, kiedy z szeroko otwartymi oczami przecinaliśmy skrzyżowanie na czerwonym świetle, przeganiając wszystkich uczestników ruchu na boki, lub niekiedy wyprzedzając auta prawą stroną ulicy... A jak który mniej układny, albo zagłuszony muzyką nie zareagował odpowiednio szybko - wzbierało we mnie pewnego rodzaju oburzenie! ;) Jak to tak, nawet nie zjedzie karetce z drogi?!? - taka się widzicie zepsuta zrobiłam ;))

Tym razem jednak nasza podróż na Pasteura przebiegała w normalnym tempie... Pan się już nigdzie nie spieszył, żaden głos w radiu nie nakazywał mu już niczego... Powoli, majestatycznie, jak każdy inny pojazd przejeżdżaliśmy przez ulice Wrocławia...  Na każdym kroku widziałam tylko budki z hamburgerami, pizzerie, kebaby, czy nawet ogromne bilbordy z włoskimi hot dogami na stacjach benzynowych...

Wszystko dookoła pachniało jedzeniem i to takim zakazanym - dodajmy! Już wolałam szyldy z wulkanizacją, albo naprawą aut powypadkowych, bo tego przynajmniej nie mogłam powiązać z niczym przyjemnym, ale nie! te wielkie plakaty z przepięknymi zdjęciami potraw albo półmetrowych zapiekanek...

Ale najgorsze z tego wszystkiego były mimo wszystko warzywniaki! Kusiły swoimi towarami, wyłożonymi w skrzynkach tuż przy drodze... jak ja bym takiego pomidorka, albo kukurydzę w kolbie dorwała...

No i już mamy skręcać w Skłodowskiej, a następnie Pasteura, a tu obok nas przejeżdża majestatycznie autobus podmiejski z wyklejonymi borówkami amerykańskimi wielkości koła od roweru! Jaki to był dla mnie cios... Ach, wzięłabym tylko gryza, jednego... ale napchałabym nim sobie całą buzię ;))

Dzisiaj mieliśmy jeszcze lepszy czas, niż wczoraj na sygnale. Sprawą oczywistą więc stały się odwiedziny u Beatki. Jednak tym razem nie siedziałam już tak długo, gdyż głód i zmęczenie kazały mi potulnie wracać na swój oddział.

Stanęłam pod białymi, zamkniętymi drzwiami i w telefonie usiłowałam odszukać numeru telefonu do pielęgniarek... Pamiętam, że zapisywałam je pod literką 'p' (przeszczepy-dyżurka). No i przelatuję wszystkie kontakty na 'p'... Pizzeria Da Grasso, Pizzeria Koloseum, Pizzeria Gioconda... zanim wreszcie dotarłam do 'prz...' obeszłam się pięć razy takim smakiem, że aż!

Weszłam do śluzy, a następnie na oddział. Pielęgniarka była zaskoczona, że dziś tak sprawnie wszystko poszło... Nie chwaliłam się jej, że zaliczyłam jeszcze wizytę u Beatki, a gdybym wzięła ze sobą drobne, to bym nie omieszkała się poczęstować kawką z automatu, który roztaczał taki zapach, że głowa mała!

Wykorzystując nieobecność miłych pań pielęgniarek w godzinach 18:40-19:05 udałam się pod prysznic, aby na wszelki wypadek nie wzbudzać żadnych sensacji związanych z podzielnym zdaniem na ten temat.

Odświeżyłam się i zabalsamowałam. A w drodze powrotnej do sali spotkałam Mateusza, który wchodził akurat do swojej. Zagadnęłam go: "Słyszałeś, że jutro jedziemy razem na naświetlania?" Mateusz przytaknął i od razu podpytał mnie jak to wygląda. Przeszliśmy więc w zaciszne miejsce przy skórzanym fotelu, gdzie się logują pielęgniarki na noc i tam opowiedziałam koledze na co musi się nastawić... Moją największą przestrogą dla niego było: "Weź sobie zrób jakieś kanapki na drogę, albo zabierz jakieś ciastka, bo ja z głodu już nie wyrabiam ;)) ...i weź picie, bo się pić chce! A poza tym jest spoko :)" Wiem, że chłopaki są zawsze głodni, wiem, bo mam takiego jednego w domu ;) Myślę więc, że po kilku dniach Mateusz będzie mi naprawdę wdzięczny za moją radę ;))

Tak, dziś dowiedzieliśmy się od pielęgniarek, że od jutra Mateusz zaczyna swój 3-dniowy proces naświetlań, ja zaś kończę jutro mój cykl. Nie denerwuję się na to, że pojedziemy jedną karetką, wprost przeciwnie -  przynajmniej czas minie szybciej, pogadamy, pożartujemy, jednak wiązać się to będzie z... czekaniem na siebie już na miejscu. Kiedy ja będę pierwsza naświetlana, on będzie kwitnął gdzieś w gabinecie, a potem kiedy jego będą naświetlać (po raz pierwszy - więc zejdzie lekko 1,5 godziny) - ja będę kwitła na kozetce gabinetu pani doktor... Po południu ma być podobnie... Moje naświetlanie, 20 minut dla lamp bakteriobójczych i dopiero jego naświetlania - po raz pierwszy, więc lekko 2 godziny...

Nie wiem, jak się będę czuła po jutrzejszej sesyjce, ale dziś po południowych zabiegach miałam już naprawdę dość, nogi mi się plątały, a błędnik krzyczał, żebym go już tak nie forsowała...

Nie wiem, o której godzinie zjedziemy na oddział, nie wiem w jakim stanie... Jedno jest pewne: te cięcia kosztów w ramach oszczędności, aby zabrać nas jednym przewozem, to jakieś nieporozumienie... Oby jednak wszystko jakoś się udało pogodzić i aby nikt z głodu nie zginął...

Wieczorny rytuał po 20-stej: zastrzyk w brzuch przeciwzakrzepowy (rano kłują prawą, a wieczorem lewą stronę), oraz zmiana opatrunku przy wkłuciu centralnym... Ja od siebie jeszcze dorzuciłam różaniec i Apel Jasnogórski... i teraz już naprawdę mogę wszystkim powiedzieć Dobranoc :*

środa, 16 lipca 2014

Popołudniowe naświetlania 2/6

Około godziny 15:15 podjechał wreszcie pan kierowca karetki. Weszłam pospiesznie do śluzy, a tam, oczom moim ukazał się ten oto widok:

butelki wyraźnie zapraszały mnie do powrotu na oddział ;) Ciekawa jestem który z chłopaków zamówił sobie taki zapas ;)

Ubrałam się w ubrania zewnętrzne i wyruszyłam do białych drzwi. Tam czekał na mnie sympatyczny kierowca karetki. Pan w mniej więcej moim wieku, a może nawet ciut młodszy...

Wsiedliśmy do ambulansu, a ponieważ moja koronka w radiu już się skończyła - teraz słuchałam radia RMF, z którego dość wyraźnie słychać było utwór "What a wonderful worl" samego mistrza Louisa Armstronga...

Wszystko się zgadzało, o czym śpiewał ciemnoskóry artysta... Zielone, soczyste drzewa przy rzece, błękitne niebo z kilkoma delikatnymi chmurkami, tęczowe kolory miejskiej aglomeracji, wypisane na twarzach przechodniów przeróżne emocje... Małe dzieci idące za rączkę ze swoimi rodzicami, niekiedy płaczące, innym razem roześmiane... Jaki ten świat jest piękny!

i moja kawiarnia Starbucks...

Gdy dojechaliśmy na miejsce - czekała już na mnie pani doktor. Przeszłyśmy do pomieszczenia z naświetlaniami... Ponownie weszłam do akwarium, w którym zaczęto mnie obkładać ryżowymi woreczkami. Gdy pierwszy raz pokazałam te zdjęcia znajomym - pomyśleli, że to przyjemne, puchowe poduszeczki - nic bardziej mylnego. Te pozorne woreczki zawierały w sobie ziarna o masie od pół kilo do dwóch, a ja byłam nimi cała przysypana i wszystko odciskało mi się na skórze, a kończyny cierpły...

 Akwarium szczelnie wypełnione dookoła ryżowymi woreczkami

Precyzyjna układanka trwała jakieś pół godziny, zaś sama sesja naświetlania 18 minut...

Po tym czasie - zmiana pozycji. Teraz miałam leżeć z ugiętymi nogami i rękoma uniesionymi nad głową (po prawej stronie widać wciśnięty w pleksę akwarium mój lewy łokieć) i kolejne 18 minut...

Nie powiem, by było to super wygodne... Kiedy naświetlania dobiegły końca - sponiewierane ręce musiałam kolejno odrywać od podłoża za pomocą swoich... rąk, odczekawszy trochę, aż mrowienie choć trochę ustanie...

Podczas tej popołudniowej sesji długo leżałam sama, gdyż w przeciwieństwie do porannej radioterapii - tutaj były tylko dwie zmiany pozycji i znacznie dłuższy czas działania lampy...

 maszyna główna - tutaj odbywa się całe naświetlanie (okrągła głowica odpowiedzialna za promieniowanie)

 Akwarium z pleksy na jeżdżącym i podnoszonym stole

 Centrum dowodzenia, za pulpit którego chowali się pani doktor Jola oraz fizycy Tomek i Piotrek (a po południu Tomek i Asia)

Już po wszystkim. Zielone światło (musicie mi uwierzyć na słowo ;)) nad drzwiami do sali ze sprzętem  - daje znak, że wejście do pomieszczenia jest już bezpieczne!

Odczekałam pół godziny i podjechała po mnie powrotna karetka. Trochę się przeliczyłam z czasem i zamiast godziny, zeszły mi tutaj dwie. A wszystko przez te układanie ryżu... ale jak resztą wspomniałam mojej pani doktor - lepiej leżeć pod ryżem, niż klęczeć na grochu ;))

Kierowca był troszkę podenerwowany, jednak nie na mnie, ale na ogólnie powstałe opóźnienie, z którym teraz musiał sobie jakoś poradzić. Zaproponował, że włączy syrenę i że przejedziemy przez miasto na sygnale! Przyklasnęłam w dłonie: "Suuuper!" Miły pan uśmiechnął się tylko i uprzedził, że będzie głośno, ale zapewnił, że przejedziemy przez miasto w kilka minut.

Tak też się stało. Po chwili jechałam na sygnale i przez małe okienko znajdujące się na środku części dla pacjentów obserwowałam ustępujące samochody, autobusy, rowerzystów, a nawet pieszych. Chyba powinnam być podekscytowana, ale zamiast tego byłam tym wszystkim tak bardzo wzruszona... Łzy spływały mi wolno kącikami oczu... Ogromne wzruszenie na reakcje tych wszystkich uczestników ruchu zrobiło na mnie takie wrażenie...

Ale już największym przeżyciem, jakie w tamtym momencie doświadczyłam wiązało się z parą starszych ludzi chcących przejść na drugą stronę jezdni. Już mieli wchodzić na ulicę, kiedy dziadek zauważył w oddali pędzącą karetkę... Powstrzymał swoją żonę, poruszającą się o lasce i oboje cofnęli się z powrotem na chodnik... To było naprawdę bardzo mocne przeżycie... Taki niesamowity respekt wobec służby zdrowia i ratowanego życia...

Po przyjeździe pod szpital na ul. Pasteura nie mogłam się powstrzymać, aby nie skomplementować młodego pracownika karetki: "Chcę panu powiedzieć, że jest pan świetnym kierowcą! Poczułam się jak w prawdziwym filmie akcji!" Ale pan oblał się tylko rumieńcem i... życzył mi miłego dnia :)) Ja zaś rzuciłam mu przez ramię, na odchodne: "A ja życzę sobie jutro również jechać z panem" :)

Skoro dojechaliśmy tu w kilka minut, a dochodziła godzina 18:30 i zmiana pielęgniarek się szykowała - postanowiłam jeszcze odwiedzić Beatkę na oddziale A, która była na dziennym pobycie, jako pacjentka dochodząca dziś oraz jutro. Ponieważ pospadały jej wyniki - przyjechała przyjąć imunoglobiny i tak sobie leżała podpięta pod kroplówkę, kiedy nacisnęłam klamkę sali nr 18 i przywitałam się słowami; "Cześć Beatko!"

Zrobiła wielkie i zdziwione oczy... Rano wymieniłyśmy zaledwie dwa sms-y, z których dowiedziałam się właśnie numeru sali, pod którą leży moja koleżanka po przeszczepie, oraz do kiedy będę mogła ją tu zastać. Porozmawiałyśmy jakieś pół godziny. Beatka wyglądała kwitnąco i tak też się czuła! Miała w sobie mnóstwo energii i wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego... Taką ja lubię! :)

Kiedy nasza wizyta - z przyczyn rozsądkowych ;) - powoli dobiegała końca - umówiłam się, że jeszcze wpadnę do niej jutro, choćby nawet na krótką chwilkę, bo może już tym razem nie będę miała tego szczęścia jechania z prędkością światła ;))

Wróciłam pod oddział i grzecznie zadzwoniłam do dyżurki, gdyż białe drzwi były zamknięte. Odebrała pani Zuzanna, jeszcze ze starej zmiany. "Dzień dobry, mówi Dorota Król. Wróciłam właśnie z naświetlań i... bardzo chciałabym wejść z powrotem na oddział" W słuchawce po drugiej stronie usłyszałam życzliwy uśmiech, a zaraz potem klucz w drzwiach się przekręcił:) Jak się okazało nikt tu mnie szczególnie nie wyczekiwał, nikt nie martwił się o mnie, ani też nie dopytywał, dlaczego wszystko trwało tak długo... Zmiana pielęgniarek... i ja - w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie!

Przebrałam się w ubrania szpitalne i położyłam na łóżku... Wciąż czułam buzującą we mnie adrenalinę, którą musiałam szybko zapić coca-colą, ponieważ potworny upał na dworze dał mi się mocno we znaki i zwykła woda mineralna nie miała takiej mocy...

Tego wieczoru spotkało mnie tyle wspaniałych zdarzeń... Około 19 przyszli jeszcze Karcia z Maćkiem i dostarczyli mi zakupy spożywcze oraz dwie zamówione w Empiku książki... Troszkę się nagimnastykowali, aby je zdobyć, za co jestem Im szalenie wdzięczna, ale jednocześnie sprawili mi taka radość, że wzruszenie mieszało się teraz z wielką ekscytacją, kiedy wreszcie do nich zajrzę...

 Choć oczy same mi się zamykały, to treści zawarte w książkach tak bardzo kusiły, choćby do przeczytania jednego rozdziału... No i oczywiście na jednym się nie skończyło ;)

Byłam tak wyczerpana, bo po godzinie błogiego leżenia czułam, jak dopiero teraz wszystko ze mnie zaczęło 'schodzić'... Głowa zaczynała ćmić, a skóra zaczerwieniać się jak po nieudanym solarium... Wszystko teraz było takie spowolnione i przytłumione... Takie właśnie mogą być te radioterapiowe skutki... Ale ja byłam zupełnie tym wszystkim upojona! Gadałam jak katarynka, zachwycałam się zdjęciami przysyłanymi mi z poznańskiego zoo, przeżywałam na przemian pierwsze chwile dziewczynek z żyrafami i... szalone momenty w karetce ;)

Późnym wieczorem leżałam już tylko nie włączając komputera, a słuchając jedynie różańca i Apelu Jasnogórskigo. Pierwszy dzień naświetlań za mną... Pierwszy wieczór po naświetlaniach - niezbyt fajny... Ale te wszystkie emocje, te wszystkie przygody, które nagromadziłam zaledwie jednego dnia, sprawiały, że obraz dotychczasowego sanatorium - zatarł się w jednej chwili, a ja... z dumą poczułam się jak prawdziwy kolekcjoner mocnych wrażeń ;))

Sił nieco ubywa cz.1/6

Poniedziałek upłynął pod znakiem totalnego sanatorium. Nawet nie zajrzał do mnie lekarz, tylko w jego zastępstwie inna pani doktor. Zgłosiłam jej pobolewające wieczorami gardło. Osłuchała mnie i niczego niepokojącego nie stwierdziła. Zaleciła jedynie sumiennie płukanie gardła wszelkimi płukankami, serwowanymi tu przez panie pielęgniarki.

Wtorek również był dość luźny. Pobudka o 9, leniwe śniadanie, a potem troszkę pracy przy komputerze... I tak do obiadu, a po nim - krótka drzemka, bo zmiana pogody i nagłe zachmurzenie dało o sobie znać...

Po przebudzeniu do sali weszła młoda pielęgniarka, która chciała przepłukać mi wkłucie. A ponieważ nie mogła odciągnąć z jednego kabelka krwi, zaczęła się denerwować... Kazała mi poruszać głową, następnie rękoma, potem miałam się położyć i głęboko oddychać. W końcu krew się odciągnęła, jednak jej zdenerwowanie udzieliło się i mnie i migrena na resztę popołudnia gwarantowana...://

Poczułam wszystkie symptomy zwiastujące wystąpienie tej mało atrakcyjnej dolegliwości... Wyłączyłam więc momentalnie komputer, położyłam się i zasłoniłam oczy ciemną chustką. A słońce za oknem, jak na złość - świeciło jeszcze jaśniej... Próbowałam zasnąć i o tym nie myśleć, ale właśnie niedawno się przebudziłam, tak więc sporo czasu zajęło mi ponowne zaśnięcie...

W końcu około godziny 19:40 do sali weszła nowa zmiana pielęgniarek, a dokładniej pani Asia. Zdziwiona zapytała: "A co ty już śpisz?" Kolacja stała nieruszona na stole, nawet nie wiem kiedy przyniesiona, a ja mocno zdziwiona zapytałam, która jest godzina? Było już dość późno i trochę czasu upłynęło od położenia się spać...

Wstałam powoli i tak też samo poszłam do toalety... Świat lekko wirował, jednak najgorsze miałam już za sobą... Wróciłam do sali, zjadłam kolację i znów ułożyłam się na łóżku. Tego dnia nie było ćwiczeń na rotorku, a jedynie zestaw podstawowy poczyniony około południa z fizjoterapeutką Agatą.

Leżałam wciąż z zamkniętymi oczami i czekałam zachodu słońca. Nadmiar promieni denerwował mnie teraz i mocno drażnił wzrok... Nie byłam w stanie czytać, pisać ani klikać w komórkę... Z lekkim ćmieniem głowy doczekałam do wieczornego różańca, potem Apelu Jasnogórskiego, a następnie do ciekawej audycji dla małżonków na temat pracy nad sobą :)

W rezultacie poszłam spać o północy, jednak ogromnym wytchnieniem dla moich zmęczonych oczu był półmrok panujący w sali już od godziny 21:05...

Środowy poranek przywitał mnie pobudką o godzinie 5:00 i pobraniem krwi. Miałam się też udać pod prysznic, jak się okazało - mój ostatni przed przeszczepem i jeszcze na długo potem, zanim sala znów będzie otwarta. Po prysznicu dostałam dwie kroplówki z witaminą C oraz sterydami, a także środek przeciwwymiotny. Dzisiaj czekało mnie pierwsze naświetlanie. Wyjazd karetką nastąpił o godzinie 6:35 spod szpitala.

Znów wyszłam na wolność...
Tym razem jednak kierowca (inny niż poprzednim razem) od razu otworzył tylne drzwi i pokazał miejsce dla pacjentów. Miałam do dyspozycji niewielkie okienko, przez które świat nie wyglądał już tak zjawiskowo, jak poprzednim razem.



I znów mijałam most Grunwaldzki, dwa Starbucksy, mnóstwo osób podróżujących na rowerach. Teraz miałam wrażenie, że jest ich niezliczona ilość... Wszędzie jechali rowerzyści! Jedni w kaskach, inni z koszyczkami, jeszcze inni z plecakami. Jeździły panie i panowie, dziewczyny i chłopaki. W zwiewnych spódnicach i krótkich spodniach...

Wkrótce dojechaliśmy do Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego. Pan kierowca wysiadł ze mną i w rejestracji, bez kolejki zaanonsował mnie. Udałam się do tego samego pokoiku co ostatnio, czekając aż przyjdzie moja pani doktor. W końcu przyszła i chwilę rozmawiałyśmy. Opowiedziałam jej, jak to było z moimi dawcami, jak trafiłam do domu, jak wyjechałam na urlop nad morze i jak wróciłam 16 lipca z powrotem na oddział. Potem o zawirowaniu z drugim dawcą, jednak skoro spotkałyśmy się ponownie, to znaczy, że teraz wszystko już pójdzie zgodnie z planem. Przeszłyśmy do jednego z pomieszczeń ze znaczkiem radioaktywnym...

Za metrowymi (na grubość) drzwiami, które otwierały się automatycznie, jak wrota w statku kosmicznym - znajdowała się cała maszyneria sprzętu do naświetlań, czyli radioterapii.

Znów musiałam wejść do przeźroczystego akwarium, które jeździło w różne strony, aż upora się z całym, 166 cm ciałem. Tym razem jednak po ułożeniu się w miarę wygodnie w tym przybytku, zostałam obłożona dookoła woreczkami z ryżem, takimi, jak w szkole na w-fie, albo raczej na zajęciach z gimnastyki korekcyjnej... Tyle, że moje woreczki nie były tak kolorowe i ze trzy razy większe od przeciętnego woreczka gimnastycznego.

Zainteresował mnie ten ryż i zapytałam pracującego pilnie pana technika, o co z tymi woreczkami tutaj chodzi? Wyjaśnił mi, że obkładają moje kończyny (a faktycznie! tylko ręce i nogi) aby promieniowanie równomiernie rozkładało się i nie kumulowało wyłącznie na mniejszych powierzchniach ciała.

Chwilę później, kiedy wszystko już było poukładane, a moja głowa szczelnie zabudowana jak podczas powodzi wał przy rzece - nałożono mi w okolice twarzy przeźroczyste zamknięcie akwarium, taki jakby daszek/wieczko? w którym klaustrofobik szybko by dostał ataku paniki.

Ale nie ja ;) Ja leżałam spokojnie i obserwując raz po raz zapalające i gaszące się punktowe halogeny - bacznie śledziłam, co się będzie działo dalej... a nóż wyjadę tym wehikułem na korytarz i zostanę uprowadzona przez ufo? ;) Nagle w sali zapanowała ciemność, a wzdłuż mojego ciała przeszła czerwona linia laseru, wyznaczająca jego środek. Po chwili podszedł pan technik i coś zapisał na akwarium zmywalnym mazakiem. Takich przymiarek z laserem było jeszcze kilka.Światła zapalały się i gasły, a moje oczy pamiętając wczorajszy światłowstręt nie były tą dyskoteką szczególnie zachwycone...

Potem przyszedł czas na ochronę płuc. Do urządzenia znajdującego się nade mną, została dodana przeźroczysta plexa, na której markerem było napisane moje imię i nazwisko, wiek (teraz już wszyscy się dowiedzieli! ech ;)) oraz odrysowane w miarę dokładnie obie połowy moich płuc. Za pomocą grubych i ciężkich bloków (chyba tytanowych) zostały te miejsce przykryte tak, aby promienie nie przedostały się przez osłonę.

Czekałam wreszcie na ten finalny wjazd do środka tego magicznego urządzenia, ale się nie doczekałam, gdyż machina była raczej starszej generacji i jedyną ruchomą jej częścią była ogromna głowica, która dopasowywała się do wszystkich parametrów wprowadzanych przez techników... oraz stół na którym leżałam a całym tym akwarium.

Tak więc jeździłam w różne strony, a głowica wykonywała wszystkie polecenia, które przekazywali jej technicy. Takich sesji było 4. Najpierw głowa, później klatka piersiowa i część z płucami, którą trzeba było ochronić, następnie od pępka do ud i na koniec nogi. Technicy tylko sprawnie przeklejali jakieś kabelki z elektrodami - to do czoła, to do mostka, następnie do ud i stóp. I przekładali tylko woreczki z ryżem, żeby się chyba nie ugotował ;)

Przy trzecim naświetlaniu - poczułam, że zrobiło mi się już naprawdę zimno. Leżałam w samych majtkach w zimnym, plastikowym kufrze, a woreczki z ryżem wcale mnie nie ogrzewały...

Poprosiłam o przykrycie i pani doktor przyniosła mi moją bluzę, zwłaszcza, że teraz naświetlany był dół ciała. Zrobiło się nieco przytulniej :) Ale tylko odrobinkę... Po około godzinie było po wszystkim, a ja dość skołowaciała - zeszłam powoli po schodkach na dół. Zaczęłam się ubierać i zacierać z zimna ręce.

Kolejna taka sesja w Królestwie kryształowej trumny i arktycznego powietrza o 16:00. Wcześniej jednak kilka kroplówek, zastrzyk w brzuch i steryd dożylnie. O godzinie 15:00 (akurat wtedy, jak będzie koronka!) podjedzie po mnie karetka, by zabrać mnie do Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego i przedostać się tym samym przez zakorkowany Wrocław w samych godzinach szczytu...

Kiedy wróciłam na bezpieczny teren, w sali czekała na mnie zmieniona, czyta pościel oraz upragnione śniadanko, a zaraz po nim kroplówka jedna, druga i zastrzyk w brzuch...

Położyłam się, by nieco odpocząć i wtedy poczułam lekkie nudności, senność i ból głowy. Do sali weszła Agata. Ostatnią rzeczą, na jaką miałam teraz ochotę - to były właśnie ćwiczenia... Ale nie powiedziałam jej tego. Usiadłam na łóżku i ćwiczyłam, lecz spokojniej niż zazwyczaj. Agata sama zauważyła, że nie jestem w tak doskonałej formie, jak chociażby w piątek...

To prawda. Z każdym dniem i każdą serią ćwiczeń słabnę nieco, musząc w ciągu dnia urządzać sobie małą drzemkę. Moje ciało staje się coraz bardziej zmęczone, a sił na chojrakowanie na rotorku najzwyczajniej brakuje... I choć wyniki z dzisiejszej morfologii przedstawiają się całkiem nienagannie (wbc 2,4 hgb 13, plt 240) to jednak czuję, że z każdym dniem nie będzie lepiej, a coraz słabiej i kruszej...

Nie wiem, jak to będzie z pisaniem, odpisywaniem, dawaniem znaków życia. Naświetlania wyczerpują, a to dopiero pierwszy dzień. Przede mną jeszcze dwa dni po dwie wycieczki, później dwa dni ciężkiej chemii, dwa dni podawania przeciwciał i silnych sterydów i... kiedy mnie już tak wystarczająco naszprycują czym trzeba, wtedy we wtorek 22 lipca po południu odbędzie się przeszczep.

Dzisiaj miałam niewątpliwie podróżniczy dzień. Zresztą tak, jak moje dziewczynki i ich tatuś :) Tylko, że oni zwiedzali słonie, żyrafy i małpki a ja... jedynie mogłam się poczuć jak legwan w terrarium i to w niezbyt dobrze dopasowanym klimacie, bo za zimnym ;) Taki spolszczony legwan... tyle, że ja z Madagaskaru i mam swoje wymagania co do temperatury ;)

niedziela, 13 lipca 2014

Plan niemal doskonały ;)

Jak postanowiłam, tak też i zrobiłam! Słowo się rzekło, tak więc od piątku zaczęłam swój indywidualny trening z użyciem rotorka :) Jak na pierwszy raz, to całkiem nieźle mi poszło - myślałam, że z moją kondycją będzie dużo gorzej... Przejechałam bez zatrzymywanki 20 minut, podkręcając lub zwalniając tempo, jednak nie zatrzymując się :)

Po rotorku niedługa przerwa i zestaw ćwiczeń rozciągających połączonych z oddechowymi. Czysta radość! Wieczorem dołączyły ćwiczenia wzmacniające nogi (przy łóżku) oraz oddechowe - na miłe zakończenie dnia :) Pierwszy dzień moich szpitalnych ćwiczeń oficjalnie otworzył moją przygodę ze sportem w wydaniu 3,5 x 3,5 m2 ;)

Sobotni poranek przywitał mnie wtargnięciem pielęgniarki ze śniadaniem... "To już ta godzina?" - zapytałam samą siebie, po czym odwróciłam się na drugi bok i dalej słuchałam w radiu moich godzinek...

W końcu powoli podniosłam się i usiadłam na łóżku. Do sali weszła Beata, sprzątająca znajoma. Już od progu nie omieszkała mnie poinformować, że dzisiaj jest sama na zmianie i nie może ze mną za dużo gadać, jutro zresztą też jest sama, dlatego szybko przeleci podłogę mopem i ucieka dalej...

Informacje powoli docierały do mojego mózgu... Pokonując szaleńczą drogę między poszczególnymi neuronami, moje zaspane impulsy w końcu połączyły się ze sobą i oto zaświtała mi taka myśl: Skoro Beata też będzie jutro miała zmianę, to ona z pewnością mi pomoże w sfinalizowaniu akcji przemycenia księdza z Najświętszym Sakramentem! I to była myśl przewodnia na dzisiejszy dzień :)

Zaczęłam obmyślać strategię i plan działania. Najpierw poszłam niby do łazienki, jednak w ostatniej chwili skręciłam do drzwi znajdujących się tuż obok, zwłaszcza, że zachęciły mnie do tego znajdujące się w czarnych drzwiach klucze. Ów czarne drzwi to moja jedyna nadzieja, to drugie wyjście zewnętrzne z tego oddziału, omijające śluzę i wszystkie te procedurki...

 ostatni zakręt na korytarzu tuż przed łazienką i brudownikiem


Zaświeciły mi się podstępnie oczka. Podeszłam bliżej, nasłuchując, czy nikt nie zbliża się do brudownika, po czym weszłam do niego i przekręciłam klucz znajdujący się w drzwiach wyjściowych... Stary mechanizm zarzęził, zachrobotał, po czym nacisnęłam ciężką klamkę i wyjrzałam na zewnątrz..

Skoro miałam tą drogą przeprowadzić jutro księdza - musiałam mu dokładnie powiedzieć pod które ma przybyć drzwi, i zapamiętać możliwie jak najwięcej szczegółów, aby opisać wszystkie charakterystyczne punkty prowadzące właśnie tutaj...

Wystawiłam głowę i rzuciłam okiem po okolicy. Szybko jednak zamknęłam drzwi, z obawy przed niepotrzebnym nakryciem mnie przez pielęgniarki. Weszłam do łazienki. Po toalecie porannej znowu coś mnie kusiło, aby tam jeszcze raz zajrzeć...

Spojrzałam na korytarz prowadzący do sal - pusto. Nawet nie słychać było głosów pielęgniarek, które być może zaszyły się gdzieś w kuchni, by skonsumować swoje śniadanie, taka bowiem była pora... Zostawiłam w łazience zaświecone światło i... przymknęłam w brudowniku drzwi od wewnątrz.

 łazienka sąsiadująca z drzwiami brudownika

Znów przekręciłam klucz w drzwiach i znów wystawiłam przez nie głowę... Na korytarzu było pusto i cicho. W oddali jedynie słychać było mocno przytłumiony gwar czyichś rozmów. Wyszłam parę kroków przed siebie, aby sprawdzić, czy na zewnętrznej części drzwi nie widnieje żadna charakterystyczna tabliczka, lub choćby numer... Ale tam nie było niczego. Opuściłam na chwilę maseczkę i zaciągnęłam głęboko powietrze... Kilka metrów dalej stał automat z kawą, a ponieważ była sobota - czas odwiedzin - kawa kupowana była jeszcze częściej niż w tygodniu...

Niestety po tej krótkiej chwili musiałam wrócić do mojego świata... Wyszłam z brudownika, zgasiłam w łazience światło i poczłapałam posłusznie do sali. Po śniadaniu zabrałam się za wielkie porządki w zdjęciach, które od dłuższego czasu zalegały na moim dysku. Pracowicie układałam i czyściłam wszystko, co niepotrzebne, aż do czasu, kiedy słońce tak mocno zaświeciło w okna, że nie można było już niczego zrobić przy komputerze. Przy słonecznej pogodzie taki stan trwa zazwyczaj między godziną 13 a 19:30...

Tak więc w tych godzinach pozostaje mi jedynie czytanie książki, ćwiczenia, albo sen. Tym razem zdecydowałam się na dwie pierwsze pozycje naprzemiennie, na czym skorzystały nie tylko moje oczy, ale ogólnie poczułam się bardzo rześko i zdrowo :)

Po południu w sali nr 6 (tej przy łazience) pan Rysiu miał swój przeszczep. Kręciły się więc tu pielęgniarki, przyszła nawet pani doktor...  Co chwilę monitory pikały i trzeba było przełączać kroplówki... Cała uwaga teraz skupiała się wokół ostatniej, narożnej sali pana Rysia...

Wieczorem zdecydowałam się zadzwonić do księdza, aby omówić wszystkie szczegóły jutrzejszej akcji. Zaczęłam rozmowę od tego, że leżę na oddziale zamkniętym, jednak już po kilku minutach naszej pogawędki miły ksiądz zaproponował mimo wszystko, abyśmy spróbowali się spotkać drogą oficjalną... Wspomniałam mu o nieprzychylności pracujących tu pań, ale co miałam zrobić, kiedy on się uparł ;)?

Musiałam zaufać, że to się uda. Umówiliśmy się na godzinę 10, a resztę powierzyłam już Opatrzności Bożej. Jeszcze tylko mrugnęłam okiem do stojącej na parapecie ikonki Maryi, a Ona... jakby odwzajemniła mój uśmiech, choć przecież Jej oblicze Częstochowskie takie poważne i zamyślone...

Następnego dnia, w niedzielę wstałam dość wcześnie, aby się odpowiednio przygotować do mszy świętej i do wizyty księdza na oddziale. Szybko zorientowałam się, że dzisiejsza zmiana pielęgniarek jest całkiem nienajgorsza jeśli chodzi o przychylność w sprawach wiary... Wracając z łazienki podeszłam do stolika pielęgniarek i oznajmiłam im, iż około godziny 10 spodziewam się księdza z Najświętszym Sakramentem. Nie wydały się nawet zdziwione, tylko od razu jedna powiedziała do drugiej: "To trzeba Aurelii powiedzieć, żeby go wpuściła"...

"Aurelia?!" - pomyślałam... "Czyżby ona dzisiaj również była w pracy? No i jakim sposobem miałaby znaleźć się akurat w tym miejscu, by mogła wpuścić księdza?" - znaki zapytania przebiegały mi po głowie...

Wróciłam do sali i przygotowywałam się do połączenia z Warszawą... Stamtąd zawsze w radiowej Jedynce słucham sobie niedzielnej mszy świętej o 9:00. Było za pięć, kiedy jedna z pielęgniarek, pani Wiesia na cały korytarz zawołała moje imię... "Dorotkaaaa! Ksiądz już przyszedł!!"

Poderwałam się z łóżka na równe nogi, chwyciłam w locie maseczkę i popędziłam w stronę wyjścia głównego oddziału. W śluzie czekał przebrany w ochronny fartuch szafarz, a obok niego stała uśmiechnięta Aurelia. Podeszłam bliżej, a szafarz zapytał, czy to wszyscy chętni na przyjęcie Komunii? Odpowiedziałam mu, że wiem, że jest jeszcze jeden pan, pan Stasiu, który pewnie byłby zainteresowany, jednak p. Aurelia ze smutkiem w głosie powiedziała, że z pacjentów 'wychodzących' to już wszyscy...

Stałam szczęśliwa z opuszczoną głową, kiedy szafarz podniósł Hostię i odmówiwszy krótką modlitwę udzielił mi Komunii.. Miałam w oczach łzy. Aurelia też je miała. Stała tuż obok, jak dobra matka, która cieszy się z powrotu swojego dziecka do domu... Udało się... Drogą oficjalną...

Podziękowałam szafarzowi, Aurelii i wróciłam do sali. Dochodziła dziewiąta i w słuchawkach słychać już było pieśń na wejście. Dzisiaj kazanie wygłosił ks. Pawlukiewicz, a Ewangelia (Przypowieść o siewcy, Mt 13, 1-23) mocno przemówiła do nas, zresztą tak, jak drugie czytanie (z Listu Świętego Pawła Apostoła do Rzymian: "Bracia, sądzę, że cierpień teraźniejszych nie można stawiać na równi z chwałą, która ma się w nas objawić (...)". Ja zaś w głębi serca Bogu dziękowałam za ten dar przyjęcia Najświętszego Sakramentu, który tak bardzo mnie umocnił i uspokoił...

Chwilę przed dziesiątą zadzwonił telefon... Msza akurat dobiegła końca, kiedy odebrałam. To ksiądz. Pytał, czy przypadkiem był już ktoś u mnie z Komunią, na co mu odpowiedziałam, że i owszem, że zdziwiłam się, jak godzinę przed umówionym czasem odwiedził mnie szafarz, ale ksiądz ze spokojem odpowiedział, że najważniejsze, że się udało... i to drogą oficjalną :) 

Po południu, kiedy przyszedł czas koronki, postanowiłam usiąść na brzegu łóżka, by nieco popedałować... Jechałam powoli i spokojnie, kiedy usłyszałam na korytarzu męskie głosy... Nie zdziwiły mnie one, gdyż nie raz tuż pod moimi drzwiami panowie konserwatorzy naprawiali popsutą klimatyzację. Tym razem jednak głosy często żartowały i głośno się śmiały...

Gdy koronka dobiegła końca, a ja dojechałam szczęśliwie do celu (moje 15 minut jazdy non-stop; tylko 15, bo dziś niedziela ;)) - wyszłam z sali aby zbadać tę sprawę, pod pretekstem oczywiście udania się do toalety. Kiedy się wychyliłam, moim oczom ukazał się dość zabawny obrazek. Oto pod salą Mateusza stał jego kolega Piotrek, z którym to sobie w najlepsze gawędzili...

Piotrek mnie od razu poznał i przywitał się, a ja ze zdziwieniem zapytałam od kiedy jest tu, na oddziale. Jak się okazało to już 4 dzień... Mieszka rzecz jasna w sali, w której była Marta, a więc w pierwszej części oddziału, pod czujniejszym okiem pań pielęgniarek... Porozmawialiśmy chwilkę, wymieniając się jedynie podstawowymi informacjami na tematy okołoszpitalne, kiedy nagle podeszła do nas bardzo zdenerwowana pani piguła. Od razu tonem nie znoszącym sprzeciwu nakazała rozejść się temu nielegalnemu zgromadzeniu, bo jak stwierdziła - pomimo posiadanego niezbędnego zabezpieczenia w postaci maseczek czy rękawiczek - to są w dalszym ciągu kontakty osobiste, a ona na takie się nie może zgodzić!

Poczułam się jak skrzyczana uczennica, którą nakryto w internacie na... właśnie... nielegalnej rozmowie z chłopakami ;)) Poszłam więc niby to do łazienki, Piotrek wrócił do siebie, a Mateusz po prostu odszedł od szyby sali i położył się z powrotem na łóżko...

Po południu, kiedy słońce natrętnie zajrzało mi w okna zaczęłam czytać książkę i zajadać pyszny podwieczorek, zaś wieczorem, jeszcze przed 20 wyszłam do łazienki wziąć prysznic i zrobić toaletę wieczorną...



Kiedy przygotowywałam się do Apelu Jasnogórskiego o 21:00, na korytarzu zrobiło się podejrzanie gwarno... Mateusz chodził w tą i z powrotem szeleszcząc jakimiś paczkami, pielęgniarki nowej zmiany szykowały lekarstwa na rano... "Jak na jarmarku!" - pomyślałam.. "O co tutaj chodzi?! Ach taaak... finał mistrzostw świata w piłce nożnej! Nawet mąż uprzedził mnie dzisiaj, że połączymy się dopiero po pierwszej połowie ;))"

Wybiła 21, a Mateusz nie wracał do swojej sali... Nie to, żebym go pilnowała, ale zdziwiło mnie to zachowanie. Czyżby nie miał zamiaru oglądać meczu? ...zwłaszcza, że dzień prędzej ktoś z bliskich przytaszczył mu z domu ogromny telewizor, bo w tej części oddziału takich wygód jeszcze nie ma... I słyszałam nawet, że ten jego telewizor był cały czas włączony, transmitując piłkarskie widowisko z samego Rio de Janeiro...

No nic... zamknęłam oczy i wsłuchiwałam się w Apel... Słoneczko powoli zachodziło za oknem, ja zaś czyściutka i zrelaksowana ze spokojem w sercu kończyłam ten dzień. Chwilę po Apelu, około 21:20 usłyszałam na korytarzu nerwową krzątaninę i kątem oka dostrzegłam Mateusza idącego pospiesznie do swojej sali... Za nim szła zdenerwowana pielęgniarka, która dosadnie wyrażała swoją opinię na temat wspólnego oglądania meczu z kolegą spod dwójki, Piotrem.

Uśmiechnęłam się do siebie... Pomyślałam z satysfakcją, że nie tylko ja jestem tutaj jedyną konspiratorką na oddziale przeszczepowym i od razu zrobiło mi się z tego powodu milej na sercu ;)

Miałam wszak na dzisiaj plan niemal doskonały... i jak widać nie tylko ja ;) Choć gorzki żal po stracie bramki przez Argentyńczyków i to w ostatnich minutach dogrywki zabolał tu wszystkich panów, tak radość w sercu po przyjęciu Pana Jezusa dzisiejszego ranka, rozkwitała jak zapomniany fiołek, którego nikt dawno nie podlewał :)

czwartek, 10 lipca 2014

Mocne słowa

Już trzeci dzień we Wrocławiu padał deszcz, z niewielkimi, godzinnymi przerwami, zalewając świat swymi ogromnymi kroplami. Podobnież od trzech dni trwały piłkarskie zmagania, zwłaszcza panów sąsiadów, usiłujących na próżno pogodzić się ze swymi emocjami, po dość nieoczekiwanych zwrotach akcji obu półfinałowych meczy tych mistrzostw świata ;)

Zdałam sobie wtedy sprawę, że oto jetem jedyną, niezainteresowaną reprezentantką płci żeńskiej, nie licząc oczywiście pielęgniarek, która tego wieczoru nie podziwiała mundialowych popisów Canarinhos czy tam Niderlandów;) W ogóle zdałam sobie sprawę z tego, że odkąd Marta wyprowadziła się stąd na dobre - zostałam jedyną kobietą-pacjentką na tym oddziale...

Nawet mój mąż długo ze mną nie mógł wieczorem rozmawiać, gdyż on także, a może nawet przede wszystkim, przygotowywał się do wielkiego, piłkarskiego widowiska...  "Takie buty" - pomyślałam... No to nie pozostaje mi nic innego, jak spędzić ten wieczór w miłym, babskim towarzystwie...

Wzięłam do ręki nową książkę, gdyż właśnie skończyłam czytać poprzednią. To historia z przełomu XIX i XX wieku pewnej kobiety, która w wyniku licznych potyczek losu, zostaje w końcu błogosławioną... Szybko przenoszę się w klimat dawnej Polski, oczami wyobraźni widzę te wszystkie nadufane suknie, ale między wierszami czytam już od pierwszych stron, o niesamowitej działalności Boga w życiu tej biednej, doświadczonej pani.

Poczytałam, powzruszałam się i poszłam spać, słysząc raz po raz przytłumione, acz dzikie odgłosy dobiegające zza ściany.

Następnego dnia przywitało mnie wreszcie słońce! Chwilę po godzinie 8 do sali weszła pielęgniarka, która oznajmiła mi, iż zmieni mi pościel. Ledwo patrzyłam na nią nieprzytomnymi jeszcze oczami, odpowiadając, żeby zostawiła wszystkie poszewki, a ja sobie już z nimi poradzę w odpowiednim dla mnie czasie...

Ale pani się uparła, że mi pomoże, zwłaszcza że dziś jest czwartek, a co za tym idzie - cotygodniowa wizyta z profesorem i dlatego już od samego rana pielęgniarki latają jak z pieprzem, aby wszystko wypadło jak najlepiej...

Po śniadaniu i spokojnym ogarnięciu się, do sali wszedł mój doktor. Od progu już widać było, że jest zadowolony i wreszcie jakiś taki wyluzowany. Wszedł i jak to sam określił - odetchnął z ulgą, kiedy dzisiaj rano przyszły wszystkie potwierdzenia i wyniki badań zdrowego dawcy. Powiedział też, iż niebawem ruszymy z całą procedurą przygotowującą mnie do przeszczepu, który odbędzie się ...22 lipca (!!!)

"Tak późno?!" - zapytałam z lekkim rozczarowaniem w głosie. "Przecież dzisiaj dopiero dziesiąty..." - próbowałam szybko przekalkulować datę... "No niestety, ale Poznań ustalił taki termin pobrania komórek macierzystych od dawcy i od nas niestety niewiele tu już zależy. Dlatego naświetlania wyznaczyłem pani na 16,17 i 18 lipca, potem planowana chemia przez dwa dni i już dalej cały ten proces, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, no i we wtorek 22 byłby przeszczep"

"Rozumiem..." - odpowiedziałam nieco zrezygnowana doktorowi, gdy po chwili dołączył profesor W. i odbyła się oficjalna część coczwartkowej wizyty. Cieszyłam się z tych wieści ogromnie, Bogu dziękując, jak tylko panowie wyszli z sali, jednak w sercu poczułam ukłucie przeciągającej się tęsknoty, która odezwała się teraz ze zdwojoną siłą...

Krótko po obchodzie do sali weszła fizjoterapeutka Agata i rozpoznając mnie, od razu zaczęła się witać i wypytywać co u mnie słychać. Faktycznie, wtedy uzmysłowiłam sobie, że dawno jej nie widziałam, nawet wtedy, kiedy leżałam na oddziale B podczas ostatniej konsolidacji. Po prostu nie przychodziła, a ja przyjęłam to za zwykłą codzienność...

Jak się okazało, Agata podczas wyjazdu na narty w ferie (woj. dolnośląskie miało najpóźniej przerwę międzysemestralną) skręciła sobie dość poważnie nogę i przez dwa miesiące była na zwolnieniu lekarskim. Niedawno wróciła do pracy, choć jak sama przyznaje - wciąż jeszcze odczuwa tego fatalne skutki.

Ucieszyłam się bardzo na jej widok, bo wiedziałam, że to może zapowiadać tylko coś dobrego! Jednak jeszcze bardziej ucieszyłam się ze sprzętu, który trzymała w ręku i który od dzisiaj będzie w moim posiadaniu. Mianowicie mowa o... rotorku!

Cóż to takiego, ten rotorek? Zanim zjedziecie niżej, żeby przyjrzeć się uważnie zdjęciom, podpowiem tylko, że łatwo można skojarzyć jego nazwę z czynnością, do której został przeznaczony. Bo ów rotorek, to nic innego jak stacjonarny rower treningowy, ale w wydaniu basic, to znaczy zawierający tylko tę część urządzenia, która odpowiada za pracę nóg. Przekładając więc na język polski, pod hasłem 'rotorek' kryją się pedała przytwierdzone do stabilnego stojaczka ;))




Kiedyś, podczas jednej z coczwartkowych wizyt z profesorem, żartując sobie na temat wyjazdów na naświetlania, powiedziałam, że cieszę się, że będę mogła sobie pojeździć troszkę po Wrocławiu, tylko szkoda, że karetką, a nie np. rowerem!

Profesor w mig podłapał moje umiłowanie do dwukołowców i razem z doktorem D. zaczęli się... w zasadzie to przechwalać tym, którego dziecko ma lepszy rower ;) Na koniec - bądź co bądź - bardzo sympatycznej pogawędki, wspomniałam, że ja mam rower miejski, a w zasadzie holenderską, oryginalną 'kozę' i... chyba w tamtej chwili wygrałam konkurs, gdyż obaj spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zaś profesor zadał ostatnie pytanie, które definitywnie zakończyło temat najlepszego roweru świata: "A ma pani przy nim taki koszyczek z przodu?" "No jasne, że mam!" - odpowiedziałam z dumą, na co profesor z uśmiechem szerokim, obiecał mi niespodziankę w temacie rowerowym, którą będę mogła wstawić sobie do szpitalnej izolatki... Hmmm... czyżby mój koszyczek odegrał aż taka rolę ;)?

Obietnicy jak widać dotrzymał, tak więc od dziś mój rotorek będzie mi towarzyszył, jakoby moja wierna, holenderska koza, w pokonywaniu kilometrów zmyślonych tras w drodze ku poprzeszczepowej przyszłości!

W ramach świętowania dzisiejszych dobrych wiadomości odpakowałam sobie kilka krakersów, których obiecałam nie dotykać, dopóki nie poznam najnowszych, dodam DOBRYCH niusów dotyczących mojego dawcy i całej sprawy przeszczepu. Tak się umówiłam z Bogiem, że trochę poposzczę, a Pan spojrzy łaskawym okiem na całą sprawę raz jeszcze ;)

Dziś przegryzając słone ciastko czułam w sercu wielką radość i ulgę, no i ogromną wdzięczność dla tych wszystkich osób, które się tak gorąco o to modliły! Dziękuję Wam Kochani raz jeszcze i naprawdę nie znajduję donioślejszych słów, aby wyrazić moją ...ogromną wdzięczność ;)

Pisałam wcześniej, że dzisiaj miała się odbyć w Warszawie w Świątyni Opatrzności Bożej msza święta, aby "mi było raźniej w dniu przeszczepu" - jak to określiła Paulinka, przewodnicząca koła przyjaciół Doroty Król w Warszawie ;)) Jednak sprytna szefowa odwołała czym prędzej Eucharystię, gdy tylko dowiedziała się, że moja data przeszczepu ulegnie zmianie...

Oto więc mamy nowy termin, mam nadzieję że już ostatni, jak to mawiają 'do trzech razy sztuka' ;) i dzięki wielu, naprawdę wieeeelu cudownym Ludziom, ich wierze, ich przesyłanych mailem specjalnym modlitwom ze starych modlitewników - czuję że to się może udać i się w końcu UDA!

I choć spędzę tu (na moje oko i wstępne szacowania) zamiast planowanych 6-7 tygodni jakieś 10 (!) to kiedy wrócę do domku - będę najszczęśliwszą osobą na ziemi, celebrując każdą chwilę spędzaną z moją Rodzinką :)

I tak, jak kiedyś to już uroczyście przyrzekłam  - mam zamiar owocnie wykorzystać ten caaaały czas, który jeszcze przede mną. Zaczęłam od zamówienia sobie dwóch książek na temat relacji między rodzicami a dziećmi, oraz rodzeństwem między sobą, aby stać się jeszcze lepszą wersją mamy, którą zapamiętały moje dziewczynki...

Po drugie: mam zamiar wykonywać codziennie ćwiczenia gimnastyczne z oferty zaproponowanej przez Agatę, która ma ambicję poruszyć nie tylko moje kończyny, ale również poprawić wydolność płuc, co ma szalenie duży wpływ na ich kondycję po przeszczepie. Od dzisiaj nie ma lenienia się! Chcę być fit-mama-sprawna, bo kiedy wreszcie wrócę do domu, moje dziewczynki nie dadzą mi taryfy ulgowej w tańczeniu, fikołkowaniu, zabawach w chowanego, graniu na gitarze, czy czytaniu do późna bajek... A na to wszystko trzeba mieć siły! 

Jak więc zapracuję sobie teraz na kondycję, to po przeszczepie będzie mi łatwiej dochodzić do siebie - jak twierdzi Agata, która od lat pracuje z różnymi pacjentami i ma porównanie - jak to się przekłada na życie. 

A w życiu... różnie to bywa ;) raz się komuś chce ćwiczyć, a innym razem nie. Dzisiaj akurat już dzień się kończy i chyli ku zachodowi, ale od jutra obiecuję sumiennie wypełniać moje sportowe zobowiązania, wszak w zdrowym ciele zdrowy duch... i mam nadzieję odwrotnie też ta zasada zadziała! :)

środa, 9 lipca 2014

Aurelia...

Akurat obcierałam nieudolnie łzy, gdy do sali weszła pielęgniarka, którą pierwszy raz widziałam na oczy, ciągnąc za sobą medyczny wózeczek. Przybyła z misją wymiany mojego opatrunku przy wkłuciu centralnym, na wyraźne polecenie mojego lekarza prowadzącego.

Spojrzała na mnie z przejęciem, gdy pospiesznie kończyłam rozmowę telefoniczną z Dominikiem: "Kochanie, oddzwonię do Ciebie później, teraz pani będzie mi zmieniała opatrunek". Choć miała założoną maseczkę - widziałam spod niej współczującą i pełną zatroskania twarz... Wszystko zdradzały jej oczy, które były takie spokojne i przyjazne.

Nieco zmieszana powiedziałam, że przepraszam za to rozklejenie się, ale trudno jest radzić sobie z tęsknotą za domem, zwłaszcza, kiedy słyszę od męża, że moja 3-letnia córeczka mówi tak sama z siebie do swojej rocznej siostrzyczki: "Wiem Alunia, że tęsknisz za mamusią, wiem..."

Znów głos mi się łamie, a łzy same spływają po policzkach. Pani pielęgniarka przysiada na chwilę na moim łóżku, po czym ze spokojem w głosie zaczyna rozmowę: "Wie pani, że może pani ofiarować tą tęsknotę i to cierpienie, które pani nosi w sercu za jakąś osobę, a wtedy będzie to miało głębszy sens i wyda owoce, jakie nawet nam się nie śniły"... "Wiem" - odpowiadam. "Cały czas, od początku choroby ofiarowuję całe to moje cierpienie, tęsknotę, ból i strach za moje córeczki i męża, bo tylko dla nich jestem w stanie znosić to wszystko, zwłaszcza psychiczne tortury ostatnich dni".

Pani uśmiecha się do mnie ciepło i spokojnym, ale pewnym głosem odpowiada: "No to zobaczy pani, jakie w ich życiu będą się działy cuda!"  Przystępując do wymiany opatrunku, nie przerywając swojej wypowiedzi, zaczyna opowiadać mi pewną historię:

"Ostatnio zagadnęła mnie znajoma, zadając dość trudne pytanie: czy moi pacjenci, z którymi pracuję na takim specyficznym oddziale, pełnym strachu i bólu - wiedzą o tym, że mogą to wszystko za kogoś ofiarować? Odpowiadam jej, że różnie z tym bywa. Przeważnie pacjenci są niewierzący, zupełnie nie można z nimi porozmawiać o wierze, Bogu, bo zaraz myślą, że to ich ostatnie rozmowy przed śmiercią...

Była kiedyś u nas taka młoda dziewczyna. Miała dostać zabójczą chemię. Parę dni wcześniej tą samą dawkę podaliśmy jednemu panu, który tego nie wytrzymał i zmarł... Dla niej jednak była to jedyna szansa na to, aby powstrzymać nawracającą chorobę... Pomyślałam sobie, że porozmawiam z nią o spowiedzi, powiem o sakramencie Namaszczenia Chorych. Wiedziałam, że dziewczyna jest po rozwodzie, jednak wiedziałam też, że aktualnie z nikim nie jest związana, więc nie żyje w grzechu ciężkim...

Postanowiłam zaryzykować i na kilka dni przed planowanym podaniem tej chemii zaczęłam z nią rozmowę o ponownym pojednaniu z Bogiem, o spowiedzi i przyjęciu Najświętszego Sakramentu... Dziewczyna zrobiła duże oczy i zaczęła mnie pytać, jak to będzie możliwe, aby na oddział zamknięty wszedł ksiądz, jednak obiecałam jej, że jeśli tylko będzie jej na tym zależało - wszystkim się zajmę i gdy za parę dni będę miała znowu dyżur - przemycę do niej księdza, wpuszczając go przez brudownik.

Tak też się stało. W międzyczasie dziewczyna za pośrednictwem swojej mamy nawiązała kontakt z zaprzyjaźnionym księdzem, którego udało mi się wpuścić przez brudownik na oddział. Dziewczyna wyspowiadała się, przyjęła Komunię Świętą oraz Sakrament Namaszczenia Chorych. W jej sercu zapanował wreszcie spokój. Teraz była przygotowana na najgorsze i przede wszystkim była pojednana z Bogiem.

Chemię przeżyła, podobnie jak przeszczep. Wyszła ze szpitala i dziękowała mi za to, że zagadnęłam ją wtedy, poruszona jej losem... Myślę, że niedzielna obecność księdza na oddziale mogłaby być możliwa, gdyby nie to, że praktycznie 80% pracujących tu pielęgniarek wraz z oddziałową na czele jest niewierząca, albo nie na tyle wierząca, aby się w tej sprawie swobodnie wypowiedzieć, czy wręcz postawić.

Przecież nad wszystkim czuwa sam Pan Bóg, który nie dopuściłby do tego, aby komuś coś się stało, zwłaszcza, że niektórzy ludzie tak bardzo czekają i potrzebują cotygodniowej Komunii Świętej. Ja tutaj widzę czasami dużo większe zagrożenia higieniczne niż obecność takiego księdza czy szafarza w maseczce i rękawiczkach jednorazowych, dla każdego pacjenta wymienianych. Mógłby nawet nie przekraczać granicy śluzy, pacjenci zaś mogliby podchodzić kolejno i nikomu nic by się nie stało, ale to trzeba... ja już nie wiem, chyba tylko interwencji ze strony pacjentów"

"Właśnie..." - włączyłam się do rozmowy "Będąc pierwszym razem tutaj, na oddziale, w wywiadzie środowiskowym, który miał miejsce zaraz po przyjeździe, pielęgniarka pytała mnie o standardowe rzeczy, takie jak przebyte choroby, uczulenia itp... Jednak ostatnim pytaniem, jakie mi zadała, było - ku mojemu ogromnemu zdziwieniu - pytanie w rodzaju: Czy ma pani jakieś specjalne życzenia religijne? Pierwsze, o czym wtedy pomyślałam, była właśnie cotygodniowa wizyta szafarza z Najświętszym Sakramentem, co głośno i wyraźnie wyartykułowałam. Ale pani spisująca moje odpowiedzi tylko pokręciła przecząco głową, odpowiadając mi: No ja zapiszę tą prośbę, ale ona jest niemożliwa do spełnienia, bo tutaj nie może wchodzić nikt obcy". Wtedy padło takie pytanie, ale podczas tego pobytu, kiedy pani usiłowała ze mną zebrać wywiad, a ja wręcz czekałam tylko na to jedno, ostatnie pytanie na końcu kwestionariusza - takiego punktu w ogóle nie było..."

"No właśnie o tym mówię" - kontynuowała moją myśl miła pani, która właśnie uporała się z przyklejaniem ostatniego plastra. "Moje koleżanki nie tylko są niewierzące, ale również nie dają możliwości wypowiedzenia się na temat wiary pacjentom, do których należy takie prawo...
 
Wie pani co, pani Dorotko... Jakby pani chciała, to ja w niedzielę będę miała tu dyżur. Może udałoby się nam wprowadzić szafarza przez brudownik, a wtedy przyjęłaby pani Komunie Świętą".

Byłam zachwycona tym pomysłem! "Jasne, mam nawet telefon do księdza kapelana, mogłabym go umówić na konkretną godzinę! Jejku, jak ja tęsknię za Komunią Świętą, jakie to by było cudowne, moc przyjąć ją akurat w niedzielę przed przeszczepem"

Pani pielęgniarka uśmiechnęła się do mnie porozumiewawczo i wyraźnie chciała powiedzieć coś jeszcze, gdy do sali weszła z mopem w ręku Beata, sprzątająca pani po trzydziestce, z którą jeszcze poprzedniego pobytu przeszłyśmy na 'ty'. Pani pielęgniarka podniosła się z mojego łóżka i zgrabnie wycofawszy swój medyczny czterokołowiec - opuściła salę, jednak uśmiechy nie opuszczały naszych twarzy, skrywając jedynie w oczach naszą słodką tajemnicę ...:)

Beata wychwyciła od razu mój dobry nastrój i zapytała: "Co tam Dorotko u Ciebie dobrego słychać?". "A wiesz, Beatko, dzisiaj przyszły wreszcie jakieś dobre wieści o moim dawcy. Wszystko ponoć zmierza w dobrym kierunku, mam więc nadzieję, że już teraz potoczy się to wszystko ekspresowo, bo najgorsze jest to bezczynne czekanie..."

"No nareszcie, bo ileż można tak tu siedzieć. Musisz wracać do domu, do dzieci, koniec z wylegiwaniem się! ;)" - mówiła dalej żartobliwym tonem Beata, nie oderwawszy się ani na chwilę od swoich obowiązków.

"Właśnie" - westchnęłam ponuro, przypomniawszy sobie poranną rozmowę z Dominikiem. "Muszę jak najszybciej wracać do domku i to nie dlatego, że Was nie lubię ;)" Beata uśmiechnęła się i zażartowała coś na temat niewracania tu, na oddział, ja zaś kontynuowałam dalej: "Wszyscy są tutaj dla mnie tacy mili: pan doktor, panie pielęgniarki... A właśnie... ta pani, która przed chwilą ode mnie poszła... Jak ona ma na imię?"

"A... to Aurelia. Nooo, fajna babeczka, taka sympatyczna" - podsumowała jednym zdaniem koleżankę Beatka. "Aurelia..." - pomyślałam... "Od razu wiedziałam, że ten posłaniec pochodzi od samego Boga, gdy tylko pierwszy raz spojrzała w moje zapłakane oczy... Dziękuję Ci Panie, że dajesz mi znaki swojej obecności. Dziękuję Ci za panią Aurelię, która sprawiła, że przez chwilę moje jarzmo stało się niebywale lekkie i nad wyraz słodkie"

wtorek, 8 lipca 2014

Nie wierzę w pająki!

Weekend minął mi w miarę spokojnie, dopiero wraz z nadejściem poniedziałku ciśnienie wzrosło i utrzymywało się aż do wtorkowego przedpołudnia...

Niedziela była dniem modlitwy i odpoczynku. Poranne godzinki, chwilę potem msza święta z kazaniem ks. Pawlukiewicza, o 12:00 Anioł Pański z samego Watykanu i... Ta niesamowita Ewangelia na dziś... Niosła takie mocne przesłanie, zapowiedź i obietnicę... "Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie" 

Zaiste, pokrzepiona tymi słowami długo jeszcze pozostawałam pod ich wrażeniem, ucząc się pokory i cichości serca. Dzisiaj przypadała również Uroczystość Matki Bożej Uzdrowienie Chorych, mając nadzieję na uproszenie szczególnych łask, polecałam Bogu całą swoją rodzinę, a także najbliższych przyjaciół znajdujących się w szczególnej potrzebie uzdrowienia.

Tego dnia dużo czytałam, słuchałam muzyki i generalnie odpoczywałam... Dopiero wieczorem przyszedł kryzys i łzy bezsilności popłynęły same... Nie mogąc ich opanować próbowałam wszystko to oddać Bogu, aby poczuć się w końcu lekko i słodko...

Wieczorem próbując słuchać Apelu Jasnogórskiego usłyszałam w słuchawkach jedynie szumy i trzaski. No tak, ostrzegali wcześniej słuchaczy przed takimi możliwościami - wszak burze szalejące po Polsce potrafią nieźle nabroić w falach radiowych.

Na szczęście udało mi się na prędce wyszukać w internecie transmisję wraz z podglądem na Kaplicę z Cudownym Obrazem. Wśród tłumów próbowałam rozpoznać kogoś znajomego, jednak kamera okazała się niezbyt dokładna...

Tego dnia miała swój wielki wjazd do Częstochowy Rowerowa Pielgrzymka, w której jechał mój przyjaciel Grześ :) Po Apelu jeszcze długo modliłam się i rozmawiałam z mężem, aby choć na moment oderwać się od destrukcyjnych myśli...

Poniedziałek przywitał mnie pięknym słoneczkiem. Tego dnia na oddział został przyjęty Mateusz - mój młodszy kolega szpitalny, dla którego długo nie mogli znaleźć dawcy. Jak tylko zobaczyłam go na korytarzu - od razu zaczęłam Bogu dziękować, że skoro tutaj jest, to znaczy, że dawca w końcu się znalazł!

Niestety, nie jest tak różowo, jak w pierwszej chwili pomyślałam, otóż jego dawcą z braku laku zostanie jego brat, który jest z nim zgodny tylko w 50%... Jednak czas nagli i to dość mocno, bo choroba powoli zaczyna powracać, pozostaje więc tylko przeszczepiać - i to jak najszybciej...

Po godzinie 10 do sali wsuwa głowę mój lekarz prowadzący. Mówi mi, że jeszcze nie ma żadnych informacji z Poznania, że wciąż czekamy i najprawdopodobniej jakikolwiek odzew powinien nastąpić za około pół godziny...

Przez moment przygląda mi się uważnie, aż wreszcie podchodzi bliżej i spoglądając na opatrunek przy wkłuciu centralnym wyraża swoją opinię na jego temat i wnioskuje o natychmiastową jego wymianę. Ze spokojem w głosie i pewną obojętnością odpowiadam lekarzowi, żebyśmy się tak nie spieszyli z tą wymianą, wszak opatrunki żelowe są drogie, a i tak jeszcze nie wiadomo, czy będzie mi on w ogóle potrzebny, czy np. jutro całe to wkłucie nie zostanie tak po prostu usunięte... Lekarz z przykrością przyznaje mi rację, co na tamtą chwilę nie pomaga mi się uporać z poszarpanymi emocjami i wybujałą wyobraźnią na temat przedwczesnego powrotu do domu.

Od tamtej chwili niecierpliwie spoglądam na zegarek, jednak po półtorej godziny od wyjścia doktora z sali - odpuszczam sobie dzisiejsze dalsze czekanie... Na jakiekolwiek wieści trzeba będzie zaczekać do jutra...

Potem miała miejsce jeszcze inna, dziwna sytuacja. Otóż podczas przepłukiwania wkłucia jedna z pielęgniarek zobaczywszy na moim lewym nadgarstku szpitalną opaskę - identyfikator z ogromnym zdziwieniem powiedziała: "Po co pani ta opaska? Po co ją pani non-stop nosi? Na pewno jest w niej pani niewygodnie i tylko przeszkadza. Może ją pani zdjąć i schować sobie, tak żeby nie zgubić"

Odpowiedziałam jej dość dosadnie: "W chwili przyjmowania na oddział ta opaska została mi zapięta przez samą oddziałową, która nakazała mi ją nosić, ponieważ z każdym wyjściem na zewnątrz, na inny oddział powinnam posiadać jakiś rozpoznawalny znak przynależności do danego oddziału". Pani pielęgniarka z dziwną miną obróciła się na pięcie i wyszła z sali...

Przez moment przeszło mi przez myśl, żeby odczepić plastikową ozdobę z ręki, jednak gdy tylko zaczęłam kombinować, jak tu odpiąć dość skomplikowane (i mam wrażenie jednorazowe) zapięcie, od razu przyszła mi do głowy kolejna myśl: "Dość! Przecież ja się stąd nigdzie nie ruszam! A już na pewno nie do domu, jeszcze nie teraz... Nie będę więc zdejmowała tej głupiej, plastikowej opaski do momentu, kiedy nie wrócę ostatni raz z naświetlań. Wtedy będzie już pewnym, że przeszczep się odbędzie, ja zaś już nigdzie nie będę mogła wystawić choćby nosa poza swoją salę aż do dnia wyjścia ze szpitala..."

Po południu skończyłam czytać wspaniałą książkę i jej drugą część, którą dostałam od Ewy :) Byłam nią głęboko poruszona, zwłaszcza, że przewijały się tam również wątki o Zielonej Górze!

I znów nastał wieczór - dzień chylił się ku końcowi... Przyszła nowa zmiana pielęgniarek, która zaglądnęła i zapytała, czy wszystko u mnie w porządku... Odpowiadam że tak, choć przecież tego dnia nic nie było w porządku... Całe to zamieszanie z drugim dawcą od samego początku było bardzo niewporządku, ale widocznie ta próba czasu również jest nam do czegoś potrzebna...

Wtorkowy poranek.
Tego dnia obudziłam się szybciej, niż zazwyczaj. Jeszcze przed śniadaniem pobiegłam pod prysznic. Chciałam być przygotowana na... najgorsze? W zasadzie to sama nie wiem na co... Pospiesznie umyłam zęby i już miałam wychodzić z łazienki, kiedy oczom moim ukazał się on!

Tym razem siedział schowany pod szafką, wykorzystał akurat niewielką lukę między nóżką szafki i tam się schronił przed zewsząd pryskającą wodą z prysznica...

"Tam się schowałeś, gościu!" - powiedziałam na głos do pająka. "Ale wiesz co? W nosie cię mam, nie robisz na mnie żadnego wrażenia i wiem, że wieści, które dzisiaj usłyszę - będą dobrymi nowinami, rozumiesz?" Wychodząc z łazienki upewniłam się, czy nielegalny lokator podąży za mną, czy wzdłuż ściany, jak ostatnio, kiedy go na tym przyłapałam...

Wróciłam do sali i zaczęłam śniadanie. Każdy szmer dobiegający z korytarza wywoływał we mnie mały atak serca, każdy głos przypominający głos męski - był dla mnie powodem do przyspieszonego bicia serca... Ten stan utrzymywał się do około godziny 9:30, kiedy to w drzwiach stanął doktor D.

Nawet nie miał na twarzy maseczki, nawet nie powiedział mi 'smacznego' - co zawsze czyni, kiedy wejdzie w porze posiłku. Tym razem jednak stanął w otwartych drzwiach i...

...z uśmiechem na twarzy powiedział, że nie ma jeszcze żadnych oficjalnych informacji dotyczących aktualnego postępowania z moim dawcą, gdyż Poznań mu takich informacji nie udzielił. Wie jednak tyle, że sprawa z płucami i rzekomymi problemami pulmonologicznymi nie była niczym poważnym, co mogłoby stanowić o dyskwalifikacji tego pana.

Ponoć wszystko zmierza w dobrym kierunku, jednak wciąż jeszcze nie ma na to oficjalnych papierów. Badania pana dawcy powinny zakończyć się w środę, a w czwartek ostatecznie powinny być przefaksowane do Wrocławia wszystkie szczegółowe dokumenty, które pozwolą na rozpoczęcie procedury przygotowywania mnie do przeszczepu (tj. ustalenia nowych terminów radioterapii, podawania chemii oraz wszystkich tych farmaceutyków obniżających moje parametry życiowe ;)

Za kilkoma ścianami moja Marta szykowała się do wyjścia do domu. Dzisiaj minęło dokładnie 8 tygodni, odkąd postawiła po raz pierwszy swoją nogę na tym oddziale. Spędziła tu pół maja, cały czerwiec i dopiero w lipcu zakończyła się jej wrocławska przygoda. Przynajmniej na najbliższe 2 tygodnie, bowiem po takim czasie ma się stawić na swoją pierwszą wizytę kontrolną.

Wymieniamy z Martą, jak co dzień kilka sms-ów... Moja koleżanka od zapiekanych tostów i popcornu z mikrofalówki postanawia zostawić mi w spadku kilka rolek papieru toaletowego, chrupki kukurydziane, krakersy i krążki ryżowe... Taki upominek na dowidzenia ;) Najważniejszą jednak rzeczą, która trafia dzisiaj do mnie po Marcie jest... szpitalny czajnik bezprzewodowy, który podłączam od razu i ustawiam z dumą na swoim stoliku.

Od dzisiaj będę mogła sobie zagrzać wodę kiedy zechcę i zrobić taką herbatę, na jaką mam ochotę, nie musząc być 'skazaną' na szpitalną, czarną, granulowaną, gorzką...


Dzięki takim małym, drobnym sprawom, wtorek zdecydowanie należał do dużo przyjemniejszych dni, od wielu, jakie tutaj minęły....

Dzisiaj zdarzyło się jednak coś jeszcze, co tylko potwierdziło, że nic w naszym życiu nie dzieje się przypadkiem... Ale to już odrębna historia, na następny raz :)

sobota, 5 lipca 2014

Sprawy się kołyszą...

Wiele osób ostatnio pyta mnie, co u mnie słychać? Odpowiadam więc jedną piosenką :) Nic dodać, nic ująć... cała prawda o tym, co u mnie... Wystarczy się dobrze wsłuchać, a zwłaszcza w refren ;)

Sobota upłynęła mi dosyć pracowicie. Od rana pilnie czytałam książkę, która od zeszłego wieczoru pochłonęła mnie bez reszty. Świadectwo Polki, która przeżyła atak na WTC w 2001 roku, znajdując się na 82 piętrze wieży północnej. Dzięki Ci Ewo! To naprawdę piękna historia...

Po zakończeniu książki otworzyłam komputer i sumiennie zaczęłam nadrabiać wszelkie zaległości i część z Was dostała już odpowiedź na zaległe wiadomości i maile. Drugą część - zostawiam sobie na jutro.

I wciąż pozostaję w klimacie głębokiej wiary w to, że wydarzy się CUD! Czekam i wierzę, że on nadejdzie! Już dochodzą mnie z różnych stron Polski wieści o tym, że dzieją się cuda niepojęte...

Dzisiaj około godziny 10:30 w Wołczynie odprawiona została msza Święta podczas Rowerowej Pielgrzymki na Jasną Górę. Intencją tej mszy było moje uzdrowienie... Dziękuję Grzesiowi i przeszło 160-ciu rowerzystom zmierzającym do pani Jasnogórskiej! Obejmuję Was wszystkich modlitwą...

Kolejna msza święta ma się odbyć 10 lipca (w dzień planowanego wcześniej przeszczepu) w samo południe, w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie. To z kolei inicjatywa Paulinki i "warszawskiego fanklubu" - jak to zgrabnie określiła ;)

Od najbliższego poniedziałku w mojej intencji podjęta zostanie kolejna Nowenna Pompejańska, a zawdzięczam to Mamie Karci :)

Tak bardzo jestem tym wszystkim poruszona i jakże wdzięczna za to, że walczymy razem! Nie odpuszczamy, do samego końca :) Jestem pewna, że wszystkie te starania zostaną docenione...:))

Chciałam również podziękować wszystkim, którzy modlili się i wciąż modlą za Elę, moją zielonogórską koleżankę z oddziału hematologii... Ona wciąż potrzebuje naszych modlitw, nie przestawajmy prosić Pana również za nią! Na prośbę Eli także składam wszystkim serdeczne podziękowania!


Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego.  
Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć
orzeźwia moją duszę. 

Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach
przez wzgląd na swoje imię.
 
Chociażbym chodził ciemną doliną,
zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. 

Twój kij i Twoja laska
są tym, co mnie pociesza.
 

Stół dla mnie zastawiasz
wobec mych przeciwników;
namaszczasz mi głowę olejkiem;
mój kielich jest przeobfity. 

Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną
przez wszystkie dni mego życia
i zamieszkam w domu Pańskim
po najdłuższe czasy.

[psalm 23]

piątek, 4 lipca 2014

Pokładam całą ufność w Panu

Odkąd ziarno niepewności zostało zasiane w mojej głowie - przebiegło przez nią bardzo wiele myśli... Pierwsze z nich były niestety myślami posępnymi, ogarnął mnie paniczny strach, znowu przed oczami miałam powrót do domu, trwanie w niepewności i ponowny przyjazd do szpitala, pobieranie szpiku, punkcja i wkłucie...

Pielęgniarki nie pomagały mi w tym, aby się uporać z całą zaistniałą sytuacją... Mówiły tylko: "Pani to ma jakiegoś wyjątkowego pecha, no, żeby drugi raz...". Na co odpowiadałam: "No mam nadzieję, że tym razem chodzi tylko o małe przesunięcie czasowe!" - jednak sama tak do końca nie wierzyłam w swoje słowa... Popadałam w powolną rozpacz, aż z pomocą przyszła mi modlitwa...

Wszystko zaczęło się od pewnego teledysku, który podesłał mi mąż - jak się okazało - zrobił to, zanim jeszcze znaliśmy najnowsze wieści dotyczące mojego dawcy... Słowa są bardzo wymowne: "When Jesus say, "Yes," nobody can say, "No"... Dodatkowym atutem tej piosenki jest fakt, iż jedna z wykonawczyń należy do moich faworytek, to Beyoncé,... Słuchałam więc w kółko słów tego pokrzepiającego hymnu i zaczynałam wierzyć w to, że Jezus mi przecież powiedział głośne i wyraźne TAK!

Potem posypały się cudowne maile i sms-y. Pisaliście w nich, jak bardzo jesteście ze mną w tych trudnych chwilach, jak bardzo łączycie się na modlitewnie i jak wrzucacie "dwójkę" i szturmujecie niebo z jeszcze większą siłą...

Jeszcze nie zdążyłam odpisać wszystkim, ale zrobię to na pewno, bo każdy piszący do mnie Człowiek jest dla mnie bardzo ważny, dlatego proszę o kilka dni cierpliwości, a z pewnością uporam się ze wszystkimi odpowiedziami. Maili przychodzi naprawdę sporo, aż sama się nie spodziewałam, że to tak się rozwinie lawinowo...

Od tego czasu postanowiłam się nieustannie modlić, aby po pierwsze dać ukojenie skołatanym nerwom, a po drugie znaleźć jakieś zaciszne miejsce i spojrzeć na wszystko z innej perspektywy... Różaniec o 12:30 ofiarowałam cały w intencji pomyślnych wyników dawcy, potem była koronka o 15:00... W międzyczasie wynajdowałam różne modlitwy np. do Św. Józefa, lub po prostu 'faszerowałam się' i nakręcałam pozytywnie muzycznie...

Postanowiłam zrobić coś jeszcze. Przyznam, że dawno już tego nie praktykowałam, ale nałożyłam na siebie dodatkowo post od niejedzenia ciasteczek i krakersów, które zawsze chętnie przegryzałam między obiadem a kolacją... Od dzisiaj tylko szpitalne jedzenie - bez słodkich przyjemności...

W końcu pod wieczór odkryłam, że cała jestem modlitwą... Wszystko we mnie chwali Pana i wreszcie poczułam tak upragniony spokój serca. Poczułam się jak ufne dziecko, które wierzy tylko w happy endy! Przyjęłam taka postawę nie dlatego, że jestem aż tak naiwna, ale z dwóch powodów:

1. Pokładam całą moją ufność w Panu i zanurzam się w Nim bez reszty
2. Kiedy będę myślała o tym wszystkim negatywnie - moje samopoczucie również będzie takie... Strachliwe, podejrzliwe, bojaźliwe... To do niczego dobrego nie doprowadzi... Jeśli obiorę postawę pełną nadziei i wiary w to, że wszystko wyjaśni się i przeszczep się odbędzie - przez tych kilka dni, kiedy będę czekała na wyniki - będę się lepiej czuła, będę miała dobry nastrój i uśmiech na twarzy...

Bez względu na to, jakie usłyszę słowa pana doktora - będzie to wola Ojca, którą pokornie przyjmę, bo wiem, że On mnie prowadzi najlepszymi swoimi ścieżkami... Dzisiaj przyszedł do mnie p. doktor dopiero o 11... Powiedział, że wciąż czekamy...

Będę nieugięta w moich modlitwach, poście i może jeszcze nawet jakiejś jałmużnie - tylko muszę się zastanowić gdzie i komu przekazać środki ;) Nie dam się zastraszyć złemu, dzisiejszy dzień rozpoczęłam od mszy świętej o 7:00, godzinki wprawdzie przespałam ;) ale potem podczas śniadania wsłuchiwałam się w przepiękną pieśń do Ducha Świętego wykonania rodzinnego zespołu Filipskich - możecie ich jeszcze nie znać, bo w internecie jeszcze nie ma ich nagrań... Ja sobie nagrałam z radia i mam ten utwór w komórce... :)

Jest jeszcze jedna miła rzecz, o której chciałabym Wam powiedzieć... Otóż wczoraj wieczorem chcąc coś sprawdzić na blogu - udało mi się "złapać licznik" - pokazujący liczbę wyświetleń ALL around...


Poklikałam kilka razy "odśwież" i oto, co po chwili wskoczyło...


Chciałabym w tym miejscu serdecznie Wam podziękować za taką liczbę odwiedzin i za to, że czuję tą niesamowitą obecność w modlitwie i świętych obcowaniu... Bez niej nie miałabym siły na to wszystko, a już na pewno nie miałabym ochoty na śpiewanie w takiej sytuacji. Prawda jest jednak taka, że robię to non-stop, radując się i chwaląc Boga Najwyższego za liczne dary, którymi nas obdarza...

Ostatnio przypadkiem trafiłam w radiu na audycję dla dzieci, podczas której była mowa o dzieciach afrykańskich. Prowadząca rozmawiała z maluchami w studio i po jakimś czasie dzieciaczki same doszły do wniosku, że one to jednak są szczęściarzami...

No bo znajdują się w tym nielicznym odsetku ludzi na świcie, które mają dach nad głową, mają kochających rodziców, mają co jeść i gdzie spać, mogą chodzić do szkoły, do kościoła, a ich rodzice najprawdopodobniej mają chociaż minimum pieniędzy na koncie, aby przeżyć do końca miesiąca... Ponoć taki luksus należy do 8% ludzi całego świata...

To mi również otworzyło bardzo szeroko oczy... Ja również podpisuję się pod tym, że należę do wieeelkich szczęściarzy tego świata!