Wczoraj pod wpływem silnych emocji i bądź co bądź niezłego wycisku fizycznego (po schodach do karetki, po schodach do budynku Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego, przełożyć nogę przez ścianę akwarium, wyleżeć i nie ruszać się, wydostać się z akwarium, schodami w dół do karetki, z powrotem na przeszczepy po schodach... trochę tego było!) A jeszcze Agata nie odpuszczała i trochę mi się dostało tego dnia, że późnym wieczorem zamiast spać, leżałam z bólem głowy niczym przebodźcowane niemowlę, po dniu pełnym wrażeń, mocnych - dodajmy! ;)
Wreszcie około 23:30 zasnęłam... Byłoby cudownie przespać całą noc, ale gdzież tam? No bo po co? Pobudka nastąpiła o 3:55. Leżałam bez ruchu i sama przed sobą udawałam, że jeszcze śpię... Ale niestety sen nie przychodził, za to natłok myśli zaczął zalewać moją wczesnoporanną, jutrzenkową wręcz głowę!
Leżałam tak sobie i leżałam, aż o 5 do sali weszła pielęgniarka, która zdziwiła się, że o tej porze klikam już coś w komórkę, ale w końcu postanowiłam skończyć z tym udawaniem i cośtam sobie posprawdzać...
Pobrała mi krew, podłączyła tradycyjne pół litra z witaminą C przed naświetlaniami, zrobiła zastrzyk w brzuch przeciwzakrzepowy i życzyła miłych snów do 6:00... Ha... żeby sen jeszcze chciał do mnie przyjść... ale nic z tego! Leżałam więc i sięgnęłam po moja nową książkę :)
Kiedy byłam już oswobodzona od wszelkich kroplówkowych kabli, ruszyłam pod prysznic. Tak, tak! właśnie tam poszłam, wbrew ostrzeżeniom pani Asi, że po naświetlaniach taki luksus będzie surowo zabroniony... Nowa zmiana miała do tego inne podejście, zresztą - albo nawet przede wszystkim - jak moja pani doktor Jola od radioterapii. A ona jest dla mnie w tej kwestii niekwestionowanym guru!
Pojechaliśmy spod szpitala prosto do DCO. Na miejscu chwilę poczekałam aż przyjdzie moja doktor, a zaraz potem poszłyśmy do sali naświetlań. Panowie fizycy Tomek i Piotrek już na nas czekali, wszystko było pięknie odkażone i zdezynfekowane. Wskoczyłam do akwarium. Poranny cykl trwał krócej, niż popołudniowy. Składał się, jak już wspominałam z 4 podwójnych naświetlań głowy, klatki piersiowej, obszaru od pępka do połowy ud oraz nóg.
Sesje trwają zaś od 2-5 minut i nie nudzi się tak, jak podczas popołudniówek, choć dzisiaj zdarzyło mi się nawet lekko kimnąć ;) Obudziłam się, jak podeszli panowie fizycy i zaczęli odczepiać ode mnie detektory (takie specjalne kabelki, które podłączone do komputera informują o odpowiedniej dawce podawanego promieniowania) Detektory umiejscowione były na mojej głowie, mostku, brzuchu, udzie i stawie skokowym.
Po godzinie było już po wszystkim. Tym razem poszło dużo sprawniej, niż wczoraj, ale wypracowana była już pewna matryca i do niej tylko się wszyscy stosowali.
Wróciłam na oddział i zjadłam śniadanie. Choć przed naświetlaniami dostaję zawsze środek przeciwwymiotny, to mimo wszystko najgorsze jest zjedzenie czegoś bezpośrednio po radio... Mulenie w żołądku nasilało się, skóra czerwieniała i rozpalała mnie... Leżałam zakopana w kołdrę, bo było mi jednocześnie zimno i gorąco... Sprawdziłam temperaturę: była w normie: 36,9 to jeszcze nie tragedia...
Odczekałam jakiś czas i udałam się do łazienki celem nasmarowania kojącym balsamem dla niemowląt. Przyznaję - poczułam sporą ulgę. Jednak gdy wróciłam do sali i położyłam się na łóżku - Agata sama zrozumiała, że dzisiaj ćwiczeń nie będzie... Wyglądałam jak świnka Peppa, byłam różowa, a balsam potęgował jeszcze ten efekt... No nic.. poleżałam, wydobrzałam, a po obiedzie nawet ucięłam sobie godzinną drzemkę...
Około 14:30 jednak przyszła pielęgniarka i podłączyła mi kolejne pół litra kroplówki z witaminą C przed kolejnym naświetlaniem. Znów podała środek przeciwwymiotny i szczypiący w tyłek steryd dexaven... Upomniałam ją, że wolę takie atrakcje mieć rozcieńczone w kroplówce, a nie ładowane bezpośrednio do żyły, bo średnio to znoszę, na szczęście pani wykazała się głębokim współczuciem i obiecała następnym razem nie popełniać już tego błędu... Byłam jej za to szczerze wdzięczna :)
Dochodziła 15... Pan kierowca wyraźnie nie spieszył się z transportem... Minęła koronka, mogłaby i minąć druga i trzecia, a pana kiero jak nie było, tak nie było... W końcu podjechał! Była godzina 15:53, kiedy zatrzaskiwały się zasuwane drzwi karetki. Uśmiechnęłam się tylko do jego oczu widocznych w lusterku i skomentowałam: "Pan to widzę lubi chyba na sygnale jeździć"...
Chłopak się uśmiechnął i powiedział, że tym razem nie będziemy włączać 'syrenki', jednak po kilku minutach odebrał zgłoszenie przez radio, że dostaje zgodę na uruchomienie sygnału, bo za 5 minut ma być już w innym miejscu z płytkami krwi i ma się pospieszyć...
No to docisnął gazu, a ja znów wbiłam się w niewielkie krzesełko na tylnym siedzeniu, bacznie obserwując zachowania wszystkich pojazdów i pieszych... I znów ogarniało mnie głębokie wzruszenie na widok rozstępujących się samochodów na zakorkowanej, trzypasmówce... Ci ludzie gotowi byli powjeżdżać jeden na drugiego, byle tylko dać przejechać hałaśliwej erce...
I znów łzy jak grochy zalały mi twarz... Dobrze, że miałam tą maseczkę, bo przynajmniej tak się to wszystko jakoś zgrabnie kamuflowało...
W końcu dojechaliśmy mając jedynie 5 minut spóźnienia! Pan kierowca był z siebie dumny, a ja lekko oszołomiona. Wbiegłam po schodkach do DCO i tam zastałam już czekającą na mnie doktor Jolę.
Przeszłyśmy do sali naświetlań, przy czym naciśnięcie guzika otwierającego metrowe na grubość wrota - teraz przypadło w udziale MI! W jednej chwili spuchłam cała z dumy :) Pani doktor mi pozwoliła!! a ja cieszyłam się jak dziecko :)
I znów to samo, co wczoraj po południu. Szczelne obkładanie ryżem, tyle, że tym razem ręce miałam ułożone wzdłuż ciała, co było o wiele wygodniejszym rozwiązaniem... 2 x po 18 minut dziś również jakoś tak szybciej minęły... W końcu nie wytrzymałam i zapytałam panów fizyków (chłopaki po 33 lata max.) ilu takich pacjentów jak ja mają dziennie, to znaczy jak dużo muszą się namachać tymi workami z ryżem, tak precyzyjnie to wszystko układając... Przecież to jest jak jakaś układanka tetris, gdzie każdy element musi do siebie idealnie pasować...
Ale oni odpowiedzieli, że tacy pacjenci jak ja, którzy mają naświetlania całego ciała, trafiają im się raz na miesiąc, a na co dzień pracują w zupełnie innym dziale, natomiast tutaj są specjalnie delegowani, jako fizycy, którzy czuwają nad dokładnością fal promieniotwórczych. Tutaj nie ma żartów, wszystko musi się zgadzać... No, nie powiem... poczułam się wyjątkowo! :)
Kiedy naświetlania dnia drugiego dobiegły końca, ubrałam się i wyszłam na korytarz, gdzie czekała już na mnie pani doktor, a chwilę później podjechał znajomy kierowca karetki, ten, co lubi adrenalinę za kółkiem ;) Swoją drogą były też i takie momenty podczas tych szalonych przejazdów, kiedy z szeroko otwartymi oczami przecinaliśmy skrzyżowanie na czerwonym świetle, przeganiając wszystkich uczestników ruchu na boki, lub niekiedy wyprzedzając auta prawą stroną ulicy... A jak który mniej układny, albo zagłuszony muzyką nie zareagował odpowiednio szybko - wzbierało we mnie pewnego rodzaju oburzenie! ;) Jak to tak, nawet nie zjedzie karetce z drogi?!? - taka się widzicie zepsuta zrobiłam ;))
Tym razem jednak nasza podróż na Pasteura przebiegała w normalnym tempie... Pan się już nigdzie nie spieszył, żaden głos w radiu nie nakazywał mu już niczego... Powoli, majestatycznie, jak każdy inny pojazd przejeżdżaliśmy przez ulice Wrocławia... Na każdym kroku widziałam tylko budki z hamburgerami, pizzerie, kebaby, czy nawet ogromne bilbordy z włoskimi hot dogami na stacjach benzynowych...
Wszystko dookoła pachniało jedzeniem i to takim zakazanym - dodajmy! Już wolałam szyldy z wulkanizacją, albo naprawą aut powypadkowych, bo tego przynajmniej nie mogłam powiązać z niczym przyjemnym, ale nie! te wielkie plakaty z przepięknymi zdjęciami potraw albo półmetrowych zapiekanek...
Ale najgorsze z tego wszystkiego były mimo wszystko warzywniaki! Kusiły swoimi towarami, wyłożonymi w skrzynkach tuż przy drodze... jak ja bym takiego pomidorka, albo kukurydzę w kolbie dorwała...
No i już mamy skręcać w Skłodowskiej, a następnie Pasteura, a tu obok nas przejeżdża majestatycznie autobus podmiejski z wyklejonymi borówkami amerykańskimi wielkości koła od roweru! Jaki to był dla mnie cios... Ach, wzięłabym tylko gryza, jednego... ale napchałabym nim sobie całą buzię ;))
Dzisiaj mieliśmy jeszcze lepszy czas, niż wczoraj na sygnale. Sprawą oczywistą więc stały się odwiedziny u Beatki. Jednak tym razem nie siedziałam już tak długo, gdyż głód i zmęczenie kazały mi potulnie wracać na swój oddział.
Stanęłam pod białymi, zamkniętymi drzwiami i w telefonie usiłowałam odszukać numeru telefonu do pielęgniarek... Pamiętam, że zapisywałam je pod literką 'p' (przeszczepy-dyżurka). No i przelatuję wszystkie kontakty na 'p'... Pizzeria Da Grasso, Pizzeria Koloseum, Pizzeria Gioconda... zanim wreszcie dotarłam do 'prz...' obeszłam się pięć razy takim smakiem, że aż!
Weszłam do śluzy, a następnie na oddział. Pielęgniarka była zaskoczona, że dziś tak sprawnie wszystko poszło... Nie chwaliłam się jej, że zaliczyłam jeszcze wizytę u Beatki, a gdybym wzięła ze sobą drobne, to bym nie omieszkała się poczęstować kawką z automatu, który roztaczał taki zapach, że głowa mała!
Wykorzystując nieobecność miłych pań pielęgniarek w godzinach 18:40-19:05 udałam się pod prysznic, aby na wszelki wypadek nie wzbudzać żadnych sensacji związanych z podzielnym zdaniem na ten temat.
Odświeżyłam się i zabalsamowałam. A w drodze powrotnej do sali spotkałam Mateusza, który wchodził akurat do swojej. Zagadnęłam go: "Słyszałeś, że jutro jedziemy razem na naświetlania?" Mateusz przytaknął i od razu podpytał mnie jak to wygląda. Przeszliśmy więc w zaciszne miejsce przy skórzanym fotelu, gdzie się logują pielęgniarki na noc i tam opowiedziałam koledze na co musi się nastawić... Moją największą przestrogą dla niego było: "Weź sobie zrób jakieś kanapki na drogę, albo zabierz jakieś ciastka, bo ja z głodu już nie wyrabiam ;)) ...i weź picie, bo się pić chce! A poza tym jest spoko :)" Wiem, że chłopaki są zawsze głodni, wiem, bo mam takiego jednego w domu ;) Myślę więc, że po kilku dniach Mateusz będzie mi naprawdę wdzięczny za moją radę ;))
Tak, dziś dowiedzieliśmy się od pielęgniarek, że od jutra Mateusz zaczyna swój 3-dniowy proces naświetlań, ja zaś kończę jutro mój cykl. Nie denerwuję się na to, że pojedziemy jedną karetką, wprost przeciwnie - przynajmniej czas minie szybciej, pogadamy, pożartujemy, jednak wiązać się to będzie z... czekaniem na siebie już na miejscu. Kiedy ja będę pierwsza naświetlana, on będzie kwitnął gdzieś w gabinecie, a potem kiedy jego będą naświetlać (po raz pierwszy - więc zejdzie lekko 1,5 godziny) - ja będę kwitła na kozetce gabinetu pani doktor... Po południu ma być podobnie... Moje naświetlanie, 20 minut dla lamp bakteriobójczych i dopiero jego naświetlania - po raz pierwszy, więc lekko 2 godziny...
Nie wiem, jak się będę czuła po jutrzejszej sesyjce, ale dziś po południowych zabiegach miałam już naprawdę dość, nogi mi się plątały, a błędnik krzyczał, żebym go już tak nie forsowała...
Nie wiem, o której godzinie zjedziemy na oddział, nie wiem w jakim stanie... Jedno jest pewne: te cięcia kosztów w ramach oszczędności, aby zabrać nas jednym przewozem, to jakieś nieporozumienie... Oby jednak wszystko jakoś się udało pogodzić i aby nikt z głodu nie zginął...
Wieczorny rytuał po 20-stej: zastrzyk w brzuch przeciwzakrzepowy (rano kłują prawą, a wieczorem lewą stronę), oraz zmiana opatrunku przy wkłuciu centralnym... Ja od siebie jeszcze dorzuciłam różaniec i Apel Jasnogórski... i teraz już naprawdę mogę wszystkim powiedzieć Dobranoc :*