Ale zacznijmy od początku...
22 lipca, godzina 12...
Do sali wszedł mój lekarz prowadzący i oznajmił mi, że przeszczep odbędzie się wieczorem, w okolicy godziny 19. Od samego rana byłam podłączana do niezliczonych ilości kroplówek. Te przeciw odrzuceniu przeszczepu z cyklosporyną wywoływały u mnie szczególne dolegliwości - ból głowy, tępy ból w klatce piersiowej oraz podwyższoną temperaturę.
Resztę znosiłam jakoś normalnie, wszak to nic wielkiego... Około godziny 17:30 pozwolono mi się nawet wykąpać (!), co uczyniłam z ogromną radością, choć potulnie siedząc na plastikowym krzesełku, bo w uszach piszczało i czasem szumiało...
Wróciłam do sali niesamowicie orzeźwiona, przypiłowałam jeszcze paznokietki i teraz już byłam gotowa na wszystko ;) Pełen manicure, pełen prysznic, wszystko pachnące... mogę naradzać się na nowo!
Około 18:15 do sali weszły pielęgniarki z ogromnym naręczem kroplówek. Słyszałam z ich wcześniejszej rozmowy, że jeszcze czekają na szpik, dlatego wszystko przesunie się na około godzinę 20...
A mi się zaczynało przysypiać... Kolacja dawno minęła, mój brzuszek dawno już o niej zapomniał i teraz do głosu zaczęły dochodzić moje kulinarne fantazje na temat tego, co bym sobie z miłą chęcią zjadła... Oczywisty wybór padł na pomidory, w jakiejkolwiek formie, których od przeszło 5 tygodni dawno nie widziałam...
I kiedy tak leżałam pogrążona w tych smakowitych myślach, na korytarzu zrobiło się nieco głośniej i do sali wszedł lekarz dyżurujący, sympatyczny i gadatliwy dr P. w asyście dwóch pielęgniarek nocnej zmiany. Każdy z nich ubrany był w dodatkowy fartuch ochronny, obowiązkową maskę, rękawiczki, choć było to całkiem normalne - te dodatkowe fartuchy wprowadziły jednak taki nastrój trochę ufo, albo faktycznie czegoś bardzo niecodziennego...
Była godzina 20:15, kiedy doktor odczytał wszystkie dane z woreczka ze szpikiem, potwierdzając przy okazji mój pesel. Woreczków było dwa. Jeden wyseparowany jeszcze wczoraj, a drugi - ciemniejszy - pozyskany dzisiaj o godzinie 12:02.
pierwszy woreczek dobiega końca...
drugi woreczek właśnie startuje...
Przeszczep kapał, a ja myślałam tylko o dwóch rzeczach: o ulubionym sosie z suszonych pomidorów i o tym, że strasznie chce mi się siku, nafaszerowana przed dwudziestoma minutami środkiem pobudzającym nerki...
Doktor uroczo gaworzył sobie z pielęgniarkami, a ja myślałam, jak tu wstrzelić się w tą przemiłą pogawędkę i przeprosić na chwilkę całe to towarzystwo, aby móc się po prostu wysikać! W myślach prosiłam Boga, aby mi w tym pomógł...
W tym momencie doktorowi zadzwonił telefon. Wykorzystując tę okazję - przeprosiłam pielęgniarki, aby dały mi załatwić swoją potrzebę. Przeszczep kapał, a ja z ulgą zapełniałam szpitalny basen :)
Kiedy wróciłam na łóżko, żołądek znów upomniał się o sos pomidorowy... Tego niestety nie mogłam mu zapewnić... i jeszcze długo nie będę mogła :(
Około godziny 22 było już po wszystkim, a ja prze ten czas trzykrotnie lądowałam pod łóżkiem czyniąc w ten sposób ulgę mojemu pęcherzowi. Byłam wściekła na ten furosemid, bo przez niego noc wyglądała podobnie, a ja budząc się co godzinę nie czułam się w ogóle wypoczęta.
Następnego dnia wszystko było po staremu. Niezliczona rzesza kroplówek od 5:30 do 23 kapiąca non stop po 3-4 na raz...
Moja buzia się jeszcze jakoś trzymała, choć powoli zaczynałam odczuwać jej bolesne rejony. Walczyłam zacięcie, zwłaszcza w nocy, budząc się - przepłukiwałam sumiennie cały jej obszar, choć czułam, jak z każdym dniem ból narasta... Z dnia na dzień czułam się zupełnie różnie - raz lepiej, a raz gorzej. Dokuczliwe były przede wszystkim uciski w klatce piersiowej, strasznie pozastawane kości i ciemność przed oczami za każdym razem, kiedy siadałam na łóżku... Także co wieczór miewałam gorączki po 38 stopni, dreszcze, a wszystko to mijało nad ranem, jak ręką odjął...
Wreszcie nastąpiła trzecia, przełomowa doba. Obudziłam się w środku nocy i czułam, jak bardzo plastyczna masa z moich wewnętrznych policzków kształtuje się w dowolne formy, w zależności od przyjętej pozycji do spania...
Leżąc na prawym boku, czułam jakbym całe ciało miała właśnie na tej stronie... Usiadłam na łóżku, przepłukałam z największą ostrożnością usta i gardło i położyłam się na lewy bok. Do rana powoli wszystko odkształciło się i wróciło w miarę na swoje miejsce.
Sobotnie śniadanie jadłam już we łzach, choć przy wizycie lekarskiej twardo upierałam się, że jeszcze nie potrzebuję żądnych środków przeciwbólowych. Lekarz choć przyznał, że mnie podziwia, to jest gotowy wypisać każdy jeden środek przeciwbólowy, aby mi ulżyć... Ale ja jeszcze tego nie potrzebuję...
Dziś, w sobotę moja Alunia obchodzi swój roczek. Urodziła się dokładnie o 21:25 i jak dziś pamiętam każdą scenę z tamtego wyjątkowo upalnego dnia... Wtedy też zanim pojechaliśmy do szpitala, zrobiłam sobie manicure, choć już czułam bóle w pełnym zakresie ;) Wtedy te 3 dni spędzone w rozłące z Hanią wydawały mi się całą wiecznością, jak będę w stanie przeżyć 3 dni w szpitalu bez mojego kochanego dziecka?
Dziś moje myśli biegną właśnie do nich, bo Alunia świętuje urodziny, a Hania imieniny. Obie dziewczynki wraz ze swoim tatusiem wypoczywają właśnie nad morzem, a ich mama ma niezmierny pokój w sercu dostając co dzień nową dawkę owianych bryzą morską uśmiechniętych twarzy :)
Poznajesz Łanieczko ten strój? i to też jest Pogorzelica... ;)
Zdrowka. Z pozdrowieniami DOMAGAŁKI
OdpowiedzUsuńNabieraj sił Dorotko i w miarę możliwości update'uj tutaj lub na priva przebieg rekonwalescencji. My mocno trzymamy kciuki za Ciebie i wiemy, że dasz radę - w końcu nie z pierwszej lepszej łapanki jesteś;) Buziaki ogromniaste Miszczu i dajesz, dajesz, nie przestajesz:*:*:*
OdpowiedzUsuń:-) poznaje Dorotko. Slodkie te Twoje coreczki.Wracaj szybko do zdrowka. Usciski. Lania
OdpowiedzUsuń