środa, 16 lipca 2014

Sił nieco ubywa cz.1/6

Poniedziałek upłynął pod znakiem totalnego sanatorium. Nawet nie zajrzał do mnie lekarz, tylko w jego zastępstwie inna pani doktor. Zgłosiłam jej pobolewające wieczorami gardło. Osłuchała mnie i niczego niepokojącego nie stwierdziła. Zaleciła jedynie sumiennie płukanie gardła wszelkimi płukankami, serwowanymi tu przez panie pielęgniarki.

Wtorek również był dość luźny. Pobudka o 9, leniwe śniadanie, a potem troszkę pracy przy komputerze... I tak do obiadu, a po nim - krótka drzemka, bo zmiana pogody i nagłe zachmurzenie dało o sobie znać...

Po przebudzeniu do sali weszła młoda pielęgniarka, która chciała przepłukać mi wkłucie. A ponieważ nie mogła odciągnąć z jednego kabelka krwi, zaczęła się denerwować... Kazała mi poruszać głową, następnie rękoma, potem miałam się położyć i głęboko oddychać. W końcu krew się odciągnęła, jednak jej zdenerwowanie udzieliło się i mnie i migrena na resztę popołudnia gwarantowana...://

Poczułam wszystkie symptomy zwiastujące wystąpienie tej mało atrakcyjnej dolegliwości... Wyłączyłam więc momentalnie komputer, położyłam się i zasłoniłam oczy ciemną chustką. A słońce za oknem, jak na złość - świeciło jeszcze jaśniej... Próbowałam zasnąć i o tym nie myśleć, ale właśnie niedawno się przebudziłam, tak więc sporo czasu zajęło mi ponowne zaśnięcie...

W końcu około godziny 19:40 do sali weszła nowa zmiana pielęgniarek, a dokładniej pani Asia. Zdziwiona zapytała: "A co ty już śpisz?" Kolacja stała nieruszona na stole, nawet nie wiem kiedy przyniesiona, a ja mocno zdziwiona zapytałam, która jest godzina? Było już dość późno i trochę czasu upłynęło od położenia się spać...

Wstałam powoli i tak też samo poszłam do toalety... Świat lekko wirował, jednak najgorsze miałam już za sobą... Wróciłam do sali, zjadłam kolację i znów ułożyłam się na łóżku. Tego dnia nie było ćwiczeń na rotorku, a jedynie zestaw podstawowy poczyniony około południa z fizjoterapeutką Agatą.

Leżałam wciąż z zamkniętymi oczami i czekałam zachodu słońca. Nadmiar promieni denerwował mnie teraz i mocno drażnił wzrok... Nie byłam w stanie czytać, pisać ani klikać w komórkę... Z lekkim ćmieniem głowy doczekałam do wieczornego różańca, potem Apelu Jasnogórskiego, a następnie do ciekawej audycji dla małżonków na temat pracy nad sobą :)

W rezultacie poszłam spać o północy, jednak ogromnym wytchnieniem dla moich zmęczonych oczu był półmrok panujący w sali już od godziny 21:05...

Środowy poranek przywitał mnie pobudką o godzinie 5:00 i pobraniem krwi. Miałam się też udać pod prysznic, jak się okazało - mój ostatni przed przeszczepem i jeszcze na długo potem, zanim sala znów będzie otwarta. Po prysznicu dostałam dwie kroplówki z witaminą C oraz sterydami, a także środek przeciwwymiotny. Dzisiaj czekało mnie pierwsze naświetlanie. Wyjazd karetką nastąpił o godzinie 6:35 spod szpitala.

Znów wyszłam na wolność...
Tym razem jednak kierowca (inny niż poprzednim razem) od razu otworzył tylne drzwi i pokazał miejsce dla pacjentów. Miałam do dyspozycji niewielkie okienko, przez które świat nie wyglądał już tak zjawiskowo, jak poprzednim razem.



I znów mijałam most Grunwaldzki, dwa Starbucksy, mnóstwo osób podróżujących na rowerach. Teraz miałam wrażenie, że jest ich niezliczona ilość... Wszędzie jechali rowerzyści! Jedni w kaskach, inni z koszyczkami, jeszcze inni z plecakami. Jeździły panie i panowie, dziewczyny i chłopaki. W zwiewnych spódnicach i krótkich spodniach...

Wkrótce dojechaliśmy do Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego. Pan kierowca wysiadł ze mną i w rejestracji, bez kolejki zaanonsował mnie. Udałam się do tego samego pokoiku co ostatnio, czekając aż przyjdzie moja pani doktor. W końcu przyszła i chwilę rozmawiałyśmy. Opowiedziałam jej, jak to było z moimi dawcami, jak trafiłam do domu, jak wyjechałam na urlop nad morze i jak wróciłam 16 lipca z powrotem na oddział. Potem o zawirowaniu z drugim dawcą, jednak skoro spotkałyśmy się ponownie, to znaczy, że teraz wszystko już pójdzie zgodnie z planem. Przeszłyśmy do jednego z pomieszczeń ze znaczkiem radioaktywnym...

Za metrowymi (na grubość) drzwiami, które otwierały się automatycznie, jak wrota w statku kosmicznym - znajdowała się cała maszyneria sprzętu do naświetlań, czyli radioterapii.

Znów musiałam wejść do przeźroczystego akwarium, które jeździło w różne strony, aż upora się z całym, 166 cm ciałem. Tym razem jednak po ułożeniu się w miarę wygodnie w tym przybytku, zostałam obłożona dookoła woreczkami z ryżem, takimi, jak w szkole na w-fie, albo raczej na zajęciach z gimnastyki korekcyjnej... Tyle, że moje woreczki nie były tak kolorowe i ze trzy razy większe od przeciętnego woreczka gimnastycznego.

Zainteresował mnie ten ryż i zapytałam pracującego pilnie pana technika, o co z tymi woreczkami tutaj chodzi? Wyjaśnił mi, że obkładają moje kończyny (a faktycznie! tylko ręce i nogi) aby promieniowanie równomiernie rozkładało się i nie kumulowało wyłącznie na mniejszych powierzchniach ciała.

Chwilę później, kiedy wszystko już było poukładane, a moja głowa szczelnie zabudowana jak podczas powodzi wał przy rzece - nałożono mi w okolice twarzy przeźroczyste zamknięcie akwarium, taki jakby daszek/wieczko? w którym klaustrofobik szybko by dostał ataku paniki.

Ale nie ja ;) Ja leżałam spokojnie i obserwując raz po raz zapalające i gaszące się punktowe halogeny - bacznie śledziłam, co się będzie działo dalej... a nóż wyjadę tym wehikułem na korytarz i zostanę uprowadzona przez ufo? ;) Nagle w sali zapanowała ciemność, a wzdłuż mojego ciała przeszła czerwona linia laseru, wyznaczająca jego środek. Po chwili podszedł pan technik i coś zapisał na akwarium zmywalnym mazakiem. Takich przymiarek z laserem było jeszcze kilka.Światła zapalały się i gasły, a moje oczy pamiętając wczorajszy światłowstręt nie były tą dyskoteką szczególnie zachwycone...

Potem przyszedł czas na ochronę płuc. Do urządzenia znajdującego się nade mną, została dodana przeźroczysta plexa, na której markerem było napisane moje imię i nazwisko, wiek (teraz już wszyscy się dowiedzieli! ech ;)) oraz odrysowane w miarę dokładnie obie połowy moich płuc. Za pomocą grubych i ciężkich bloków (chyba tytanowych) zostały te miejsce przykryte tak, aby promienie nie przedostały się przez osłonę.

Czekałam wreszcie na ten finalny wjazd do środka tego magicznego urządzenia, ale się nie doczekałam, gdyż machina była raczej starszej generacji i jedyną ruchomą jej częścią była ogromna głowica, która dopasowywała się do wszystkich parametrów wprowadzanych przez techników... oraz stół na którym leżałam a całym tym akwarium.

Tak więc jeździłam w różne strony, a głowica wykonywała wszystkie polecenia, które przekazywali jej technicy. Takich sesji było 4. Najpierw głowa, później klatka piersiowa i część z płucami, którą trzeba było ochronić, następnie od pępka do ud i na koniec nogi. Technicy tylko sprawnie przeklejali jakieś kabelki z elektrodami - to do czoła, to do mostka, następnie do ud i stóp. I przekładali tylko woreczki z ryżem, żeby się chyba nie ugotował ;)

Przy trzecim naświetlaniu - poczułam, że zrobiło mi się już naprawdę zimno. Leżałam w samych majtkach w zimnym, plastikowym kufrze, a woreczki z ryżem wcale mnie nie ogrzewały...

Poprosiłam o przykrycie i pani doktor przyniosła mi moją bluzę, zwłaszcza, że teraz naświetlany był dół ciała. Zrobiło się nieco przytulniej :) Ale tylko odrobinkę... Po około godzinie było po wszystkim, a ja dość skołowaciała - zeszłam powoli po schodkach na dół. Zaczęłam się ubierać i zacierać z zimna ręce.

Kolejna taka sesja w Królestwie kryształowej trumny i arktycznego powietrza o 16:00. Wcześniej jednak kilka kroplówek, zastrzyk w brzuch i steryd dożylnie. O godzinie 15:00 (akurat wtedy, jak będzie koronka!) podjedzie po mnie karetka, by zabrać mnie do Dolnośląskiego Centrum Onkologicznego i przedostać się tym samym przez zakorkowany Wrocław w samych godzinach szczytu...

Kiedy wróciłam na bezpieczny teren, w sali czekała na mnie zmieniona, czyta pościel oraz upragnione śniadanko, a zaraz po nim kroplówka jedna, druga i zastrzyk w brzuch...

Położyłam się, by nieco odpocząć i wtedy poczułam lekkie nudności, senność i ból głowy. Do sali weszła Agata. Ostatnią rzeczą, na jaką miałam teraz ochotę - to były właśnie ćwiczenia... Ale nie powiedziałam jej tego. Usiadłam na łóżku i ćwiczyłam, lecz spokojniej niż zazwyczaj. Agata sama zauważyła, że nie jestem w tak doskonałej formie, jak chociażby w piątek...

To prawda. Z każdym dniem i każdą serią ćwiczeń słabnę nieco, musząc w ciągu dnia urządzać sobie małą drzemkę. Moje ciało staje się coraz bardziej zmęczone, a sił na chojrakowanie na rotorku najzwyczajniej brakuje... I choć wyniki z dzisiejszej morfologii przedstawiają się całkiem nienagannie (wbc 2,4 hgb 13, plt 240) to jednak czuję, że z każdym dniem nie będzie lepiej, a coraz słabiej i kruszej...

Nie wiem, jak to będzie z pisaniem, odpisywaniem, dawaniem znaków życia. Naświetlania wyczerpują, a to dopiero pierwszy dzień. Przede mną jeszcze dwa dni po dwie wycieczki, później dwa dni ciężkiej chemii, dwa dni podawania przeciwciał i silnych sterydów i... kiedy mnie już tak wystarczająco naszprycują czym trzeba, wtedy we wtorek 22 lipca po południu odbędzie się przeszczep.

Dzisiaj miałam niewątpliwie podróżniczy dzień. Zresztą tak, jak moje dziewczynki i ich tatuś :) Tylko, że oni zwiedzali słonie, żyrafy i małpki a ja... jedynie mogłam się poczuć jak legwan w terrarium i to w niezbyt dobrze dopasowanym klimacie, bo za zimnym ;) Taki spolszczony legwan... tyle, że ja z Madagaskaru i mam swoje wymagania co do temperatury ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz