niedziela, 13 lipca 2014

Plan niemal doskonały ;)

Jak postanowiłam, tak też i zrobiłam! Słowo się rzekło, tak więc od piątku zaczęłam swój indywidualny trening z użyciem rotorka :) Jak na pierwszy raz, to całkiem nieźle mi poszło - myślałam, że z moją kondycją będzie dużo gorzej... Przejechałam bez zatrzymywanki 20 minut, podkręcając lub zwalniając tempo, jednak nie zatrzymując się :)

Po rotorku niedługa przerwa i zestaw ćwiczeń rozciągających połączonych z oddechowymi. Czysta radość! Wieczorem dołączyły ćwiczenia wzmacniające nogi (przy łóżku) oraz oddechowe - na miłe zakończenie dnia :) Pierwszy dzień moich szpitalnych ćwiczeń oficjalnie otworzył moją przygodę ze sportem w wydaniu 3,5 x 3,5 m2 ;)

Sobotni poranek przywitał mnie wtargnięciem pielęgniarki ze śniadaniem... "To już ta godzina?" - zapytałam samą siebie, po czym odwróciłam się na drugi bok i dalej słuchałam w radiu moich godzinek...

W końcu powoli podniosłam się i usiadłam na łóżku. Do sali weszła Beata, sprzątająca znajoma. Już od progu nie omieszkała mnie poinformować, że dzisiaj jest sama na zmianie i nie może ze mną za dużo gadać, jutro zresztą też jest sama, dlatego szybko przeleci podłogę mopem i ucieka dalej...

Informacje powoli docierały do mojego mózgu... Pokonując szaleńczą drogę między poszczególnymi neuronami, moje zaspane impulsy w końcu połączyły się ze sobą i oto zaświtała mi taka myśl: Skoro Beata też będzie jutro miała zmianę, to ona z pewnością mi pomoże w sfinalizowaniu akcji przemycenia księdza z Najświętszym Sakramentem! I to była myśl przewodnia na dzisiejszy dzień :)

Zaczęłam obmyślać strategię i plan działania. Najpierw poszłam niby do łazienki, jednak w ostatniej chwili skręciłam do drzwi znajdujących się tuż obok, zwłaszcza, że zachęciły mnie do tego znajdujące się w czarnych drzwiach klucze. Ów czarne drzwi to moja jedyna nadzieja, to drugie wyjście zewnętrzne z tego oddziału, omijające śluzę i wszystkie te procedurki...

 ostatni zakręt na korytarzu tuż przed łazienką i brudownikiem


Zaświeciły mi się podstępnie oczka. Podeszłam bliżej, nasłuchując, czy nikt nie zbliża się do brudownika, po czym weszłam do niego i przekręciłam klucz znajdujący się w drzwiach wyjściowych... Stary mechanizm zarzęził, zachrobotał, po czym nacisnęłam ciężką klamkę i wyjrzałam na zewnątrz..

Skoro miałam tą drogą przeprowadzić jutro księdza - musiałam mu dokładnie powiedzieć pod które ma przybyć drzwi, i zapamiętać możliwie jak najwięcej szczegółów, aby opisać wszystkie charakterystyczne punkty prowadzące właśnie tutaj...

Wystawiłam głowę i rzuciłam okiem po okolicy. Szybko jednak zamknęłam drzwi, z obawy przed niepotrzebnym nakryciem mnie przez pielęgniarki. Weszłam do łazienki. Po toalecie porannej znowu coś mnie kusiło, aby tam jeszcze raz zajrzeć...

Spojrzałam na korytarz prowadzący do sal - pusto. Nawet nie słychać było głosów pielęgniarek, które być może zaszyły się gdzieś w kuchni, by skonsumować swoje śniadanie, taka bowiem była pora... Zostawiłam w łazience zaświecone światło i... przymknęłam w brudowniku drzwi od wewnątrz.

 łazienka sąsiadująca z drzwiami brudownika

Znów przekręciłam klucz w drzwiach i znów wystawiłam przez nie głowę... Na korytarzu było pusto i cicho. W oddali jedynie słychać było mocno przytłumiony gwar czyichś rozmów. Wyszłam parę kroków przed siebie, aby sprawdzić, czy na zewnętrznej części drzwi nie widnieje żadna charakterystyczna tabliczka, lub choćby numer... Ale tam nie było niczego. Opuściłam na chwilę maseczkę i zaciągnęłam głęboko powietrze... Kilka metrów dalej stał automat z kawą, a ponieważ była sobota - czas odwiedzin - kawa kupowana była jeszcze częściej niż w tygodniu...

Niestety po tej krótkiej chwili musiałam wrócić do mojego świata... Wyszłam z brudownika, zgasiłam w łazience światło i poczłapałam posłusznie do sali. Po śniadaniu zabrałam się za wielkie porządki w zdjęciach, które od dłuższego czasu zalegały na moim dysku. Pracowicie układałam i czyściłam wszystko, co niepotrzebne, aż do czasu, kiedy słońce tak mocno zaświeciło w okna, że nie można było już niczego zrobić przy komputerze. Przy słonecznej pogodzie taki stan trwa zazwyczaj między godziną 13 a 19:30...

Tak więc w tych godzinach pozostaje mi jedynie czytanie książki, ćwiczenia, albo sen. Tym razem zdecydowałam się na dwie pierwsze pozycje naprzemiennie, na czym skorzystały nie tylko moje oczy, ale ogólnie poczułam się bardzo rześko i zdrowo :)

Po południu w sali nr 6 (tej przy łazience) pan Rysiu miał swój przeszczep. Kręciły się więc tu pielęgniarki, przyszła nawet pani doktor...  Co chwilę monitory pikały i trzeba było przełączać kroplówki... Cała uwaga teraz skupiała się wokół ostatniej, narożnej sali pana Rysia...

Wieczorem zdecydowałam się zadzwonić do księdza, aby omówić wszystkie szczegóły jutrzejszej akcji. Zaczęłam rozmowę od tego, że leżę na oddziale zamkniętym, jednak już po kilku minutach naszej pogawędki miły ksiądz zaproponował mimo wszystko, abyśmy spróbowali się spotkać drogą oficjalną... Wspomniałam mu o nieprzychylności pracujących tu pań, ale co miałam zrobić, kiedy on się uparł ;)?

Musiałam zaufać, że to się uda. Umówiliśmy się na godzinę 10, a resztę powierzyłam już Opatrzności Bożej. Jeszcze tylko mrugnęłam okiem do stojącej na parapecie ikonki Maryi, a Ona... jakby odwzajemniła mój uśmiech, choć przecież Jej oblicze Częstochowskie takie poważne i zamyślone...

Następnego dnia, w niedzielę wstałam dość wcześnie, aby się odpowiednio przygotować do mszy świętej i do wizyty księdza na oddziale. Szybko zorientowałam się, że dzisiejsza zmiana pielęgniarek jest całkiem nienajgorsza jeśli chodzi o przychylność w sprawach wiary... Wracając z łazienki podeszłam do stolika pielęgniarek i oznajmiłam im, iż około godziny 10 spodziewam się księdza z Najświętszym Sakramentem. Nie wydały się nawet zdziwione, tylko od razu jedna powiedziała do drugiej: "To trzeba Aurelii powiedzieć, żeby go wpuściła"...

"Aurelia?!" - pomyślałam... "Czyżby ona dzisiaj również była w pracy? No i jakim sposobem miałaby znaleźć się akurat w tym miejscu, by mogła wpuścić księdza?" - znaki zapytania przebiegały mi po głowie...

Wróciłam do sali i przygotowywałam się do połączenia z Warszawą... Stamtąd zawsze w radiowej Jedynce słucham sobie niedzielnej mszy świętej o 9:00. Było za pięć, kiedy jedna z pielęgniarek, pani Wiesia na cały korytarz zawołała moje imię... "Dorotkaaaa! Ksiądz już przyszedł!!"

Poderwałam się z łóżka na równe nogi, chwyciłam w locie maseczkę i popędziłam w stronę wyjścia głównego oddziału. W śluzie czekał przebrany w ochronny fartuch szafarz, a obok niego stała uśmiechnięta Aurelia. Podeszłam bliżej, a szafarz zapytał, czy to wszyscy chętni na przyjęcie Komunii? Odpowiedziałam mu, że wiem, że jest jeszcze jeden pan, pan Stasiu, który pewnie byłby zainteresowany, jednak p. Aurelia ze smutkiem w głosie powiedziała, że z pacjentów 'wychodzących' to już wszyscy...

Stałam szczęśliwa z opuszczoną głową, kiedy szafarz podniósł Hostię i odmówiwszy krótką modlitwę udzielił mi Komunii.. Miałam w oczach łzy. Aurelia też je miała. Stała tuż obok, jak dobra matka, która cieszy się z powrotu swojego dziecka do domu... Udało się... Drogą oficjalną...

Podziękowałam szafarzowi, Aurelii i wróciłam do sali. Dochodziła dziewiąta i w słuchawkach słychać już było pieśń na wejście. Dzisiaj kazanie wygłosił ks. Pawlukiewicz, a Ewangelia (Przypowieść o siewcy, Mt 13, 1-23) mocno przemówiła do nas, zresztą tak, jak drugie czytanie (z Listu Świętego Pawła Apostoła do Rzymian: "Bracia, sądzę, że cierpień teraźniejszych nie można stawiać na równi z chwałą, która ma się w nas objawić (...)". Ja zaś w głębi serca Bogu dziękowałam za ten dar przyjęcia Najświętszego Sakramentu, który tak bardzo mnie umocnił i uspokoił...

Chwilę przed dziesiątą zadzwonił telefon... Msza akurat dobiegła końca, kiedy odebrałam. To ksiądz. Pytał, czy przypadkiem był już ktoś u mnie z Komunią, na co mu odpowiedziałam, że i owszem, że zdziwiłam się, jak godzinę przed umówionym czasem odwiedził mnie szafarz, ale ksiądz ze spokojem odpowiedział, że najważniejsze, że się udało... i to drogą oficjalną :) 

Po południu, kiedy przyszedł czas koronki, postanowiłam usiąść na brzegu łóżka, by nieco popedałować... Jechałam powoli i spokojnie, kiedy usłyszałam na korytarzu męskie głosy... Nie zdziwiły mnie one, gdyż nie raz tuż pod moimi drzwiami panowie konserwatorzy naprawiali popsutą klimatyzację. Tym razem jednak głosy często żartowały i głośno się śmiały...

Gdy koronka dobiegła końca, a ja dojechałam szczęśliwie do celu (moje 15 minut jazdy non-stop; tylko 15, bo dziś niedziela ;)) - wyszłam z sali aby zbadać tę sprawę, pod pretekstem oczywiście udania się do toalety. Kiedy się wychyliłam, moim oczom ukazał się dość zabawny obrazek. Oto pod salą Mateusza stał jego kolega Piotrek, z którym to sobie w najlepsze gawędzili...

Piotrek mnie od razu poznał i przywitał się, a ja ze zdziwieniem zapytałam od kiedy jest tu, na oddziale. Jak się okazało to już 4 dzień... Mieszka rzecz jasna w sali, w której była Marta, a więc w pierwszej części oddziału, pod czujniejszym okiem pań pielęgniarek... Porozmawialiśmy chwilkę, wymieniając się jedynie podstawowymi informacjami na tematy okołoszpitalne, kiedy nagle podeszła do nas bardzo zdenerwowana pani piguła. Od razu tonem nie znoszącym sprzeciwu nakazała rozejść się temu nielegalnemu zgromadzeniu, bo jak stwierdziła - pomimo posiadanego niezbędnego zabezpieczenia w postaci maseczek czy rękawiczek - to są w dalszym ciągu kontakty osobiste, a ona na takie się nie może zgodzić!

Poczułam się jak skrzyczana uczennica, którą nakryto w internacie na... właśnie... nielegalnej rozmowie z chłopakami ;)) Poszłam więc niby to do łazienki, Piotrek wrócił do siebie, a Mateusz po prostu odszedł od szyby sali i położył się z powrotem na łóżko...

Po południu, kiedy słońce natrętnie zajrzało mi w okna zaczęłam czytać książkę i zajadać pyszny podwieczorek, zaś wieczorem, jeszcze przed 20 wyszłam do łazienki wziąć prysznic i zrobić toaletę wieczorną...



Kiedy przygotowywałam się do Apelu Jasnogórskiego o 21:00, na korytarzu zrobiło się podejrzanie gwarno... Mateusz chodził w tą i z powrotem szeleszcząc jakimiś paczkami, pielęgniarki nowej zmiany szykowały lekarstwa na rano... "Jak na jarmarku!" - pomyślałam.. "O co tutaj chodzi?! Ach taaak... finał mistrzostw świata w piłce nożnej! Nawet mąż uprzedził mnie dzisiaj, że połączymy się dopiero po pierwszej połowie ;))"

Wybiła 21, a Mateusz nie wracał do swojej sali... Nie to, żebym go pilnowała, ale zdziwiło mnie to zachowanie. Czyżby nie miał zamiaru oglądać meczu? ...zwłaszcza, że dzień prędzej ktoś z bliskich przytaszczył mu z domu ogromny telewizor, bo w tej części oddziału takich wygód jeszcze nie ma... I słyszałam nawet, że ten jego telewizor był cały czas włączony, transmitując piłkarskie widowisko z samego Rio de Janeiro...

No nic... zamknęłam oczy i wsłuchiwałam się w Apel... Słoneczko powoli zachodziło za oknem, ja zaś czyściutka i zrelaksowana ze spokojem w sercu kończyłam ten dzień. Chwilę po Apelu, około 21:20 usłyszałam na korytarzu nerwową krzątaninę i kątem oka dostrzegłam Mateusza idącego pospiesznie do swojej sali... Za nim szła zdenerwowana pielęgniarka, która dosadnie wyrażała swoją opinię na temat wspólnego oglądania meczu z kolegą spod dwójki, Piotrem.

Uśmiechnęłam się do siebie... Pomyślałam z satysfakcją, że nie tylko ja jestem tutaj jedyną konspiratorką na oddziale przeszczepowym i od razu zrobiło mi się z tego powodu milej na sercu ;)

Miałam wszak na dzisiaj plan niemal doskonały... i jak widać nie tylko ja ;) Choć gorzki żal po stracie bramki przez Argentyńczyków i to w ostatnich minutach dogrywki zabolał tu wszystkich panów, tak radość w sercu po przyjęciu Pana Jezusa dzisiejszego ranka, rozkwitała jak zapomniany fiołek, którego nikt dawno nie podlewał :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz