Już trzeci dzień we Wrocławiu padał deszcz, z niewielkimi, godzinnymi przerwami, zalewając świat swymi ogromnymi kroplami. Podobnież od trzech dni trwały piłkarskie zmagania, zwłaszcza panów sąsiadów, usiłujących na próżno pogodzić się ze swymi emocjami, po dość nieoczekiwanych zwrotach akcji obu półfinałowych meczy tych mistrzostw świata ;)
Zdałam sobie wtedy sprawę, że oto jetem jedyną, niezainteresowaną reprezentantką płci żeńskiej, nie licząc oczywiście pielęgniarek, która tego wieczoru nie podziwiała mundialowych popisów Canarinhos czy tam Niderlandów;) W ogóle zdałam sobie sprawę z tego, że odkąd Marta wyprowadziła się stąd na dobre - zostałam jedyną kobietą-pacjentką na tym oddziale...
Nawet mój mąż długo ze mną nie mógł wieczorem rozmawiać, gdyż on także, a może nawet przede wszystkim, przygotowywał się do wielkiego, piłkarskiego widowiska... "Takie buty" - pomyślałam... No to nie pozostaje mi nic innego, jak spędzić ten wieczór w miłym, babskim towarzystwie...
Wzięłam do ręki nową książkę, gdyż właśnie skończyłam czytać poprzednią. To historia z przełomu XIX i XX wieku pewnej kobiety, która w wyniku licznych potyczek losu, zostaje w końcu błogosławioną... Szybko przenoszę się w klimat dawnej Polski, oczami wyobraźni widzę te wszystkie nadufane suknie, ale między wierszami czytam już od pierwszych stron, o niesamowitej działalności Boga w życiu tej biednej, doświadczonej pani.
Poczytałam, powzruszałam się i poszłam spać, słysząc raz po raz przytłumione, acz dzikie odgłosy dobiegające zza ściany.
Następnego dnia przywitało mnie wreszcie słońce! Chwilę po godzinie 8 do sali weszła pielęgniarka, która oznajmiła mi, iż zmieni mi pościel. Ledwo patrzyłam na nią nieprzytomnymi jeszcze oczami, odpowiadając, żeby zostawiła wszystkie poszewki, a ja sobie już z nimi poradzę w odpowiednim dla mnie czasie...
Ale pani się uparła, że mi pomoże, zwłaszcza że dziś jest czwartek, a co za tym idzie - cotygodniowa wizyta z profesorem i dlatego już od samego rana pielęgniarki latają jak z pieprzem, aby wszystko wypadło jak najlepiej...
Po śniadaniu i spokojnym ogarnięciu się, do sali wszedł mój doktor. Od progu już widać było, że jest zadowolony i wreszcie jakiś taki wyluzowany. Wszedł i jak to sam określił - odetchnął z ulgą, kiedy dzisiaj rano przyszły wszystkie potwierdzenia i wyniki badań zdrowego dawcy. Powiedział też, iż niebawem ruszymy z całą procedurą przygotowującą mnie do przeszczepu, który odbędzie się ...22 lipca (!!!)
"Tak późno?!" - zapytałam z lekkim rozczarowaniem w głosie. "Przecież dzisiaj dopiero dziesiąty..." - próbowałam szybko przekalkulować datę... "No niestety, ale Poznań ustalił taki termin pobrania komórek macierzystych od dawcy i od nas niestety niewiele tu już zależy. Dlatego naświetlania wyznaczyłem pani na 16,17 i 18 lipca, potem planowana chemia przez dwa dni i już dalej cały ten proces, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, no i we wtorek 22 byłby przeszczep"
"Rozumiem..." - odpowiedziałam nieco zrezygnowana doktorowi, gdy po chwili dołączył profesor W. i odbyła się oficjalna część coczwartkowej wizyty. Cieszyłam się z tych wieści ogromnie, Bogu dziękując, jak tylko panowie wyszli z sali, jednak w sercu poczułam ukłucie przeciągającej się tęsknoty, która odezwała się teraz ze zdwojoną siłą...
Krótko po obchodzie do sali weszła fizjoterapeutka Agata i rozpoznając mnie, od razu zaczęła się witać i wypytywać co u mnie słychać. Faktycznie, wtedy uzmysłowiłam sobie, że dawno jej nie widziałam, nawet wtedy, kiedy leżałam na oddziale B podczas ostatniej konsolidacji. Po prostu nie przychodziła, a ja przyjęłam to za zwykłą codzienność...
Jak się okazało, Agata podczas wyjazdu na narty w ferie (woj. dolnośląskie miało najpóźniej przerwę międzysemestralną) skręciła sobie dość poważnie nogę i przez dwa miesiące była na zwolnieniu lekarskim. Niedawno wróciła do pracy, choć jak sama przyznaje - wciąż jeszcze odczuwa tego fatalne skutki.
Ucieszyłam się bardzo na jej widok, bo wiedziałam, że to może zapowiadać tylko coś dobrego! Jednak jeszcze bardziej ucieszyłam się ze sprzętu, który trzymała w ręku i który od dzisiaj będzie w moim posiadaniu. Mianowicie mowa o... rotorku!
Cóż to takiego, ten rotorek? Zanim zjedziecie niżej, żeby przyjrzeć się uważnie zdjęciom, podpowiem tylko, że łatwo można skojarzyć jego nazwę z czynnością, do której został przeznaczony. Bo ów rotorek, to nic innego jak stacjonarny rower treningowy, ale w wydaniu basic, to znaczy zawierający tylko tę część urządzenia, która odpowiada za pracę nóg. Przekładając więc na język polski, pod hasłem 'rotorek' kryją się pedała przytwierdzone do stabilnego stojaczka ;))
Kiedyś, podczas jednej z coczwartkowych wizyt z profesorem, żartując sobie na temat wyjazdów na naświetlania, powiedziałam, że cieszę się, że będę mogła sobie pojeździć troszkę po Wrocławiu, tylko szkoda, że karetką, a nie np. rowerem!
Profesor w mig podłapał moje umiłowanie do dwukołowców i razem z doktorem D. zaczęli się... w zasadzie to przechwalać tym, którego dziecko ma lepszy rower ;) Na koniec - bądź co bądź - bardzo sympatycznej pogawędki, wspomniałam, że ja mam rower miejski, a w zasadzie holenderską, oryginalną 'kozę' i... chyba w tamtej chwili wygrałam konkurs, gdyż obaj spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zaś profesor zadał ostatnie pytanie, które definitywnie zakończyło temat najlepszego roweru świata: "A ma pani przy nim taki koszyczek z przodu?" "No jasne, że mam!" - odpowiedziałam z dumą, na co profesor z uśmiechem szerokim, obiecał mi niespodziankę w temacie rowerowym, którą będę mogła wstawić sobie do szpitalnej izolatki... Hmmm... czyżby mój koszyczek odegrał aż taka rolę ;)?
Obietnicy jak widać dotrzymał, tak więc od dziś mój rotorek będzie mi towarzyszył, jakoby moja wierna, holenderska koza, w pokonywaniu kilometrów zmyślonych tras w drodze ku poprzeszczepowej przyszłości!
W ramach świętowania dzisiejszych dobrych wiadomości odpakowałam sobie kilka krakersów, których obiecałam nie dotykać, dopóki nie poznam najnowszych, dodam DOBRYCH niusów dotyczących mojego dawcy i całej sprawy przeszczepu. Tak się umówiłam z Bogiem, że trochę poposzczę, a Pan spojrzy łaskawym okiem na całą sprawę raz jeszcze ;)
Dziś przegryzając słone ciastko czułam w sercu wielką radość i ulgę, no i ogromną wdzięczność dla tych wszystkich osób, które się tak gorąco o to modliły! Dziękuję Wam Kochani raz jeszcze i naprawdę nie znajduję donioślejszych słów, aby wyrazić moją ...ogromną wdzięczność ;)
Pisałam wcześniej, że dzisiaj miała się odbyć w Warszawie w Świątyni Opatrzności Bożej msza święta, aby "mi było raźniej w dniu przeszczepu" - jak to określiła Paulinka, przewodnicząca koła przyjaciół Doroty Król w Warszawie ;)) Jednak sprytna szefowa odwołała czym prędzej Eucharystię, gdy tylko dowiedziała się, że moja data przeszczepu ulegnie zmianie...
Oto więc mamy nowy termin, mam nadzieję że już ostatni, jak to mawiają 'do trzech razy sztuka' ;) i dzięki wielu, naprawdę wieeeelu cudownym Ludziom, ich wierze, ich przesyłanych mailem specjalnym modlitwom ze starych modlitewników - czuję że to się może udać i się w końcu UDA!
I choć spędzę tu (na moje oko i wstępne szacowania) zamiast planowanych 6-7 tygodni jakieś 10 (!) to kiedy wrócę do domku - będę najszczęśliwszą osobą na ziemi, celebrując każdą chwilę spędzaną z moją Rodzinką :)
I tak, jak kiedyś to już uroczyście przyrzekłam - mam zamiar owocnie wykorzystać ten caaaały czas, który jeszcze przede mną. Zaczęłam od zamówienia sobie dwóch książek na temat relacji między rodzicami a dziećmi, oraz rodzeństwem między sobą, aby stać się jeszcze lepszą wersją mamy, którą zapamiętały moje dziewczynki...
Po drugie: mam zamiar wykonywać codziennie ćwiczenia gimnastyczne z oferty zaproponowanej przez Agatę, która ma ambicję poruszyć nie tylko moje kończyny, ale również poprawić wydolność płuc, co ma szalenie duży wpływ na ich kondycję po przeszczepie. Od dzisiaj nie ma lenienia się! Chcę być fit-mama-sprawna, bo kiedy wreszcie wrócę do domu, moje dziewczynki nie dadzą mi taryfy ulgowej w tańczeniu, fikołkowaniu, zabawach w chowanego, graniu na gitarze, czy czytaniu do późna bajek... A na to wszystko trzeba mieć siły!
Jak więc zapracuję sobie teraz na kondycję, to po przeszczepie będzie mi łatwiej dochodzić do siebie - jak twierdzi Agata, która od lat pracuje z różnymi pacjentami i ma porównanie - jak to się przekłada na życie.
A w życiu... różnie to bywa ;) raz się komuś chce ćwiczyć, a innym razem nie. Dzisiaj akurat już dzień się kończy i chyli ku zachodowi, ale od jutra obiecuję sumiennie wypełniać moje sportowe zobowiązania, wszak w zdrowym ciele zdrowy duch... i mam nadzieję odwrotnie też ta zasada zadziała! :)
"Rotorek" brzmi bardzo sympatycznie :-) aż się chce uśmiechać gdy wymawia się tę nazwę.
OdpowiedzUsuńJak co wieczór przesyłamy dobre myśli pod wroclawski adres.
Dobranoc!
Mi też się ona bardzo podoba, dlatego użyłam jej aż tyle razy, wbrew zasadzie gramatycznej o niepowtarzaniu tych samych wyrazów w jednym zdaniu ;)) i ja pozdrawiam Poznań!
UsuńCudny jest ten blog, ale czekamy na jeego happy end:) Dobranoc!
OdpowiedzUsuń