wtorek, 8 lipca 2014

Nie wierzę w pająki!

Weekend minął mi w miarę spokojnie, dopiero wraz z nadejściem poniedziałku ciśnienie wzrosło i utrzymywało się aż do wtorkowego przedpołudnia...

Niedziela była dniem modlitwy i odpoczynku. Poranne godzinki, chwilę potem msza święta z kazaniem ks. Pawlukiewicza, o 12:00 Anioł Pański z samego Watykanu i... Ta niesamowita Ewangelia na dziś... Niosła takie mocne przesłanie, zapowiedź i obietnicę... "Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie" 

Zaiste, pokrzepiona tymi słowami długo jeszcze pozostawałam pod ich wrażeniem, ucząc się pokory i cichości serca. Dzisiaj przypadała również Uroczystość Matki Bożej Uzdrowienie Chorych, mając nadzieję na uproszenie szczególnych łask, polecałam Bogu całą swoją rodzinę, a także najbliższych przyjaciół znajdujących się w szczególnej potrzebie uzdrowienia.

Tego dnia dużo czytałam, słuchałam muzyki i generalnie odpoczywałam... Dopiero wieczorem przyszedł kryzys i łzy bezsilności popłynęły same... Nie mogąc ich opanować próbowałam wszystko to oddać Bogu, aby poczuć się w końcu lekko i słodko...

Wieczorem próbując słuchać Apelu Jasnogórskiego usłyszałam w słuchawkach jedynie szumy i trzaski. No tak, ostrzegali wcześniej słuchaczy przed takimi możliwościami - wszak burze szalejące po Polsce potrafią nieźle nabroić w falach radiowych.

Na szczęście udało mi się na prędce wyszukać w internecie transmisję wraz z podglądem na Kaplicę z Cudownym Obrazem. Wśród tłumów próbowałam rozpoznać kogoś znajomego, jednak kamera okazała się niezbyt dokładna...

Tego dnia miała swój wielki wjazd do Częstochowy Rowerowa Pielgrzymka, w której jechał mój przyjaciel Grześ :) Po Apelu jeszcze długo modliłam się i rozmawiałam z mężem, aby choć na moment oderwać się od destrukcyjnych myśli...

Poniedziałek przywitał mnie pięknym słoneczkiem. Tego dnia na oddział został przyjęty Mateusz - mój młodszy kolega szpitalny, dla którego długo nie mogli znaleźć dawcy. Jak tylko zobaczyłam go na korytarzu - od razu zaczęłam Bogu dziękować, że skoro tutaj jest, to znaczy, że dawca w końcu się znalazł!

Niestety, nie jest tak różowo, jak w pierwszej chwili pomyślałam, otóż jego dawcą z braku laku zostanie jego brat, który jest z nim zgodny tylko w 50%... Jednak czas nagli i to dość mocno, bo choroba powoli zaczyna powracać, pozostaje więc tylko przeszczepiać - i to jak najszybciej...

Po godzinie 10 do sali wsuwa głowę mój lekarz prowadzący. Mówi mi, że jeszcze nie ma żadnych informacji z Poznania, że wciąż czekamy i najprawdopodobniej jakikolwiek odzew powinien nastąpić za około pół godziny...

Przez moment przygląda mi się uważnie, aż wreszcie podchodzi bliżej i spoglądając na opatrunek przy wkłuciu centralnym wyraża swoją opinię na jego temat i wnioskuje o natychmiastową jego wymianę. Ze spokojem w głosie i pewną obojętnością odpowiadam lekarzowi, żebyśmy się tak nie spieszyli z tą wymianą, wszak opatrunki żelowe są drogie, a i tak jeszcze nie wiadomo, czy będzie mi on w ogóle potrzebny, czy np. jutro całe to wkłucie nie zostanie tak po prostu usunięte... Lekarz z przykrością przyznaje mi rację, co na tamtą chwilę nie pomaga mi się uporać z poszarpanymi emocjami i wybujałą wyobraźnią na temat przedwczesnego powrotu do domu.

Od tamtej chwili niecierpliwie spoglądam na zegarek, jednak po półtorej godziny od wyjścia doktora z sali - odpuszczam sobie dzisiejsze dalsze czekanie... Na jakiekolwiek wieści trzeba będzie zaczekać do jutra...

Potem miała miejsce jeszcze inna, dziwna sytuacja. Otóż podczas przepłukiwania wkłucia jedna z pielęgniarek zobaczywszy na moim lewym nadgarstku szpitalną opaskę - identyfikator z ogromnym zdziwieniem powiedziała: "Po co pani ta opaska? Po co ją pani non-stop nosi? Na pewno jest w niej pani niewygodnie i tylko przeszkadza. Może ją pani zdjąć i schować sobie, tak żeby nie zgubić"

Odpowiedziałam jej dość dosadnie: "W chwili przyjmowania na oddział ta opaska została mi zapięta przez samą oddziałową, która nakazała mi ją nosić, ponieważ z każdym wyjściem na zewnątrz, na inny oddział powinnam posiadać jakiś rozpoznawalny znak przynależności do danego oddziału". Pani pielęgniarka z dziwną miną obróciła się na pięcie i wyszła z sali...

Przez moment przeszło mi przez myśl, żeby odczepić plastikową ozdobę z ręki, jednak gdy tylko zaczęłam kombinować, jak tu odpiąć dość skomplikowane (i mam wrażenie jednorazowe) zapięcie, od razu przyszła mi do głowy kolejna myśl: "Dość! Przecież ja się stąd nigdzie nie ruszam! A już na pewno nie do domu, jeszcze nie teraz... Nie będę więc zdejmowała tej głupiej, plastikowej opaski do momentu, kiedy nie wrócę ostatni raz z naświetlań. Wtedy będzie już pewnym, że przeszczep się odbędzie, ja zaś już nigdzie nie będę mogła wystawić choćby nosa poza swoją salę aż do dnia wyjścia ze szpitala..."

Po południu skończyłam czytać wspaniałą książkę i jej drugą część, którą dostałam od Ewy :) Byłam nią głęboko poruszona, zwłaszcza, że przewijały się tam również wątki o Zielonej Górze!

I znów nastał wieczór - dzień chylił się ku końcowi... Przyszła nowa zmiana pielęgniarek, która zaglądnęła i zapytała, czy wszystko u mnie w porządku... Odpowiadam że tak, choć przecież tego dnia nic nie było w porządku... Całe to zamieszanie z drugim dawcą od samego początku było bardzo niewporządku, ale widocznie ta próba czasu również jest nam do czegoś potrzebna...

Wtorkowy poranek.
Tego dnia obudziłam się szybciej, niż zazwyczaj. Jeszcze przed śniadaniem pobiegłam pod prysznic. Chciałam być przygotowana na... najgorsze? W zasadzie to sama nie wiem na co... Pospiesznie umyłam zęby i już miałam wychodzić z łazienki, kiedy oczom moim ukazał się on!

Tym razem siedział schowany pod szafką, wykorzystał akurat niewielką lukę między nóżką szafki i tam się schronił przed zewsząd pryskającą wodą z prysznica...

"Tam się schowałeś, gościu!" - powiedziałam na głos do pająka. "Ale wiesz co? W nosie cię mam, nie robisz na mnie żadnego wrażenia i wiem, że wieści, które dzisiaj usłyszę - będą dobrymi nowinami, rozumiesz?" Wychodząc z łazienki upewniłam się, czy nielegalny lokator podąży za mną, czy wzdłuż ściany, jak ostatnio, kiedy go na tym przyłapałam...

Wróciłam do sali i zaczęłam śniadanie. Każdy szmer dobiegający z korytarza wywoływał we mnie mały atak serca, każdy głos przypominający głos męski - był dla mnie powodem do przyspieszonego bicia serca... Ten stan utrzymywał się do około godziny 9:30, kiedy to w drzwiach stanął doktor D.

Nawet nie miał na twarzy maseczki, nawet nie powiedział mi 'smacznego' - co zawsze czyni, kiedy wejdzie w porze posiłku. Tym razem jednak stanął w otwartych drzwiach i...

...z uśmiechem na twarzy powiedział, że nie ma jeszcze żadnych oficjalnych informacji dotyczących aktualnego postępowania z moim dawcą, gdyż Poznań mu takich informacji nie udzielił. Wie jednak tyle, że sprawa z płucami i rzekomymi problemami pulmonologicznymi nie była niczym poważnym, co mogłoby stanowić o dyskwalifikacji tego pana.

Ponoć wszystko zmierza w dobrym kierunku, jednak wciąż jeszcze nie ma na to oficjalnych papierów. Badania pana dawcy powinny zakończyć się w środę, a w czwartek ostatecznie powinny być przefaksowane do Wrocławia wszystkie szczegółowe dokumenty, które pozwolą na rozpoczęcie procedury przygotowywania mnie do przeszczepu (tj. ustalenia nowych terminów radioterapii, podawania chemii oraz wszystkich tych farmaceutyków obniżających moje parametry życiowe ;)

Za kilkoma ścianami moja Marta szykowała się do wyjścia do domu. Dzisiaj minęło dokładnie 8 tygodni, odkąd postawiła po raz pierwszy swoją nogę na tym oddziale. Spędziła tu pół maja, cały czerwiec i dopiero w lipcu zakończyła się jej wrocławska przygoda. Przynajmniej na najbliższe 2 tygodnie, bowiem po takim czasie ma się stawić na swoją pierwszą wizytę kontrolną.

Wymieniamy z Martą, jak co dzień kilka sms-ów... Moja koleżanka od zapiekanych tostów i popcornu z mikrofalówki postanawia zostawić mi w spadku kilka rolek papieru toaletowego, chrupki kukurydziane, krakersy i krążki ryżowe... Taki upominek na dowidzenia ;) Najważniejszą jednak rzeczą, która trafia dzisiaj do mnie po Marcie jest... szpitalny czajnik bezprzewodowy, który podłączam od razu i ustawiam z dumą na swoim stoliku.

Od dzisiaj będę mogła sobie zagrzać wodę kiedy zechcę i zrobić taką herbatę, na jaką mam ochotę, nie musząc być 'skazaną' na szpitalną, czarną, granulowaną, gorzką...


Dzięki takim małym, drobnym sprawom, wtorek zdecydowanie należał do dużo przyjemniejszych dni, od wielu, jakie tutaj minęły....

Dzisiaj zdarzyło się jednak coś jeszcze, co tylko potwierdziło, że nic w naszym życiu nie dzieje się przypadkiem... Ale to już odrębna historia, na następny raz :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz