poniedziałek, 27 stycznia 2014

Bóle... update

Zacznę od tego, że żyję i mam się całkiem dobrze, ale głównie wtedy, gdy leżę... Wszystko zaczęło się klarować i stawać jasne, kiedy podczas sesji kartkowej (na wspomniane święta z okazji Dnia Babci i Dziadka) kilkakrotnie musiałam przerywać swoją pracę, aby odetchnąć i choć na chwilę się położyć, aby odciążyć kręgosłup. Towarzyszył mi wtedy silny ból głowy, momentami tak intensywny, że aż mnie mdliło... Leżałam w bezruchu, aż powoli - centymetr po centymetrze - kręgosłup 'odtajał' i się prostował.. Było to bardzo nieprzyjemne, a przede wszystkim uciążliwe i bolesne, nie dając swobody tworzenia...

Bóle głowy pojawiały się zawsze wtedy, kiedy zmieniałam pozycję na siedzącą i kiedy rozluźniałam jednocześnie mięśnie kręgosłupa (mówiąc krótko - siad 'po turecku' z zaokrąglonymi plecami). W takiej pozycji mogłam przebywać tylko kilka minut, gdyż zaraz potem dopadał mnie ból kręgosłupa w odcinku lędźwiowym oraz szyjnym, a gdy tylko zmieniałam pozycję, aby go odciążyć nieco - pojawiał się ten silny ból głowy...

Sprawa więc wydała się prosta: leżenie na plecach, na brzuchu, ewentualnie też na boku - żadna inna pozycja nie wchodziła w grę...

We wtorek 21 stycznia moja współlokatorka Kasia poszła do domu, a na jej miejsce przyszła do sali Ewa... Z każdym dniem układało nam się z Ewą coraz lepiej, a wszelkie uprzedzenia, lub łatki, jakie zdążyłam jej przyczepić (wynikające z opowieści Beaty, albo moich mniej lub bardziej trafnych obserwacji) bardzo szybko usunęłam, gdyż dopiero przy bliższym poznaniu - Ewa wydała mi się dobrą i wartościową osobą. A przede wszystkim NORMALNĄ! :)

Wspólne wieczorne rozmowy o życiu i ćwiczeniach gimnastycznych (Ewa jest fizjoterapeutką) oraz moich bólach i ich ewentualnych przyczynach, dosyć dużo pozytywnego wniosły w moje życie :) Szybko też doszłyśmy z Ewą do porozumienia w sprawie korzystania z łazienki, podgrzewania potraw w mikrofali (w ogóle odnośnie wszelakich posiłków) oraz w sprawie naszej wspólnej doktor prowadzącej: Obie bowiem uważamy, że jest to kobieta z klasą i... te jej czarne szpilki... ech ;))

Ewy mama przychodzi co rano do szpitala, przynosząc świeże bułeczki na śniadanie. Po raz pierwszy doświadczyłam takiej rozkoszy - świeża bułeczka, masełko, herbatka w szpitalnych warunkach. To było naprawdę coś! Autentycznie... po raz pierwszy zjadłam świeżą bułeczkę w szpitalu na śniadanie, właśnie dzięki Ewy mamie... Wcześniej, nawet, jeśli ktoś kupował mi świeże pieczywo, to zjadałam je dopiero następnego dnia, więc nie było już takie chrupkie, a te bułeczki... mmmm... :)) rarytasik!

Dni mijały mi raczej w spokoju... Codzienna rutyna: poranna wizyta pani doktor, ćwiczenia z Agatą (która pomaga mi walczyć z bólami kręgosłupa za pomocą ćwiczeń oddechowych oraz rozciągających, w leżeniu), następnie obiad, drzemka, po niej lub przed nią koronka z Radiem Maryja, kolacja, wieczorna rozmowa z mężem, prysznic, sen... Naprawdę nic nie działo się ponad to... Takie absolutne minimum... Moje siły pozwalały mi tylko na poruszanie się po trasie łóżko-łazienka-lodówka, a dłuższe wyprawy - jak chociażby te do kosza na butelki plastikowe, prawie zawsze kończyły się ogromnym zmęczeniem i koniecznością odpoczynku...

Bywały takie dni, kiedy całkowicie przeleżałam je w łóżku... (wstając jedynie do toalety). W weekend przyjechał do Ewy jej narzeczony - Mateusz, który przynosił nam nawet jedzenie z lodówki, podgrzewał je w mikrofali, dzięki czemu nie musiałyśmy opuszczać nawet sali... no i co rano dostarczał chrupkie, świeże bułeczki :)))

W środę, 22 stycznia dostałam pierwszą z czterech zapowiedzianych asparaginaz. Bałam się tego, na szczęście mój dzielny organizm nie zareagował na nią negatywnie, nawet nie bolała mnie tego dnia głowa! Druga dawka popłynęła zgodnie z ustaleniami, podobnie, jak trzecia - co drugi dzień. I za każdym razem na szczęście nic się nie działo... Czwarta i ostatnia aspa ma nastąpić jutro po południu. W międzyczasie zaczęły mi spadać wyniki (bardzo pożądany efekt), dlatego zaczęli mi podawać domięśniowo w zastrzyku czynnik wzrostu leukocytów - neupogen. Po kilku dniach zastrzyki w ramię odstawiono, wróciły zaś do codziennego menu zastrzyki przeciwzakrzepowe w brzuch.

W czwartek był u mnie w odwiedzinach mój mąż kochany, przywożąc ulubionego ostatnimi czasy pieczonego łososia i pierożki ze szpinakiem :) Pobył, pobył i czas było wracać... Jednak tym razem udało mu się zaparkować tuż pod moim oknem, dzięki czemu mogłam go nieco pośledzić ;)

Ten przemieszczający się obiekt to właśnie mój mąż :)

Odkąd za oknami spadł śnieg, a temperatury zjechały poniżej zera - w naszej sali zrobiło się jak w przysłowiowej psiarni: zimno, wietrznie i ogólnie bardzo nieprzyjemnie... Ratujemy się polarową odzieżą i popijaną raz po raz gorącą herbatą, ale ileż można chodzić i wszystko to wysikiwać... To takie nieergonomiczne ;) Bo jak już raz się człowiek zakopie w ciepłej kołdrze, to tak żal za chwilę wstawać, marnując to ciepło, aby usiąść na lodowaty sedes...

ciepłe, polarowe spodenki, które sprawiają, że czuję się jak miękka żyrafka nici

Jest jednak wciąż tak wiele rzeczy, za które jestem wdzięczna... Ograniczając się jednak wyłącznie do kategorii szpitalnej, to muszę przyznać, że jest to mój najlepszy pobyt pod względem: sali (bardzo jasna, z łazienką, widokiem na rzekę i super nowoczesnym łóżkiem na pilota ;) współlokatorek (najpierw młodziutka Kasia po przeszczepie, która dość wyczerpująco, a zarazem pozytywnie opowiedziała mi swoją drogę od diagnozy do przeszczepu i okresu poprzeszczepowego - czyli około 60 dni po, a teraz Ewa - 25-latka, z którą mam bardzo wiele wspólnych tematów, która podziela moje potrzeby posiedzenia przy komputerze i wiele innych), asparaginaz (jeszcze nie mówię 'hop' - bo jutro czeka mnie ostatnia dawka, ale póki co bardzo fajnie je znoszę, z czego się ogromnie cieszę!)

Pod innymi względami czasem bywa kiepsko, zwłaszcza jeśli chodzi o te bóle, bo skutecznie odbierają radość chociażby z tworzenia kartek, albo dodawania nowych postów na bloga... Musicie się więc uzbroić w cierpliwość, bo będę się odzywać rzadziej niż zwykle... no chyba, że znajdę jakiś inny sposób siedzenia, lub dostosuję idealną pozycję urzędowania przy moim netbooku...

Jeśli chodzi o inne spawy, to wciąż nie ma jeszcze wyników zgodności genetycznej z moją siostrą, jednak z dniem 3 stycznia (przyszło bowiem pocztą do domu oficjalne pismo z Poltransplantu) jestem oficjalnie dodana do bazy osób oczekujących na przeszczep szpiku, a tym samym na zgodnego dawcę niespokrewnionego. (Widać pani doktor wzięła sprawy w swoje ręce i zgłosiła mnie na wypadek, gdyby siostra okazała się niezgodna).

I to chyba na tyle... A ponieważ znów zapadł zmrok, zrobiło się późno, czas się zbierać pod rutynowy prysznic, który bądź co bądź nieco rozgrzewa, by później odsłuchawszy Apelu Jasnogórskiego i odbywszy wieczorną rozmowę z mężem - udać się na zasłużony odpoczynek...

Dziękuję, że jesteście, że pytacie o moje samopoczucie i zdrowie. Przepraszam, że nie zawsze odpowiem, odpiszę... Zawsze jednak miłe są to dla mnie momenty, mogąc po raz kolejny się przekonać, że nie jestem z tym wszystkim sama :)

wtorek, 21 stycznia 2014

Nie jest letko...

Zebrałam w sobie nieco sił, aby napisać co u mnie słychać... Do szpitala przyjechałam w zeszłą środę, a już w czwartek z rana miałam pobranie szpiku... Wyjątkowo bolesne... jak nigdy, a do tego w obecności 5-ciu studenciaków, którzy patrzyli na moją klęskę, rozpacz i łzy... Zeszłam z łóżka zabiegowego cała obolała i wymięta...

W piątek 17 stycznia podczas porannej wizyty pani doktor oznajmiła mi, że pobranie szpiku będzie musiała powtórzyć, gdyż wczorajszy nabrał się razem z krwią i nie da się z niego odczytać żadnych wyników... Więc o 8:30 byłam po kolejnym, bardzo bolesnym pobraniu szpiku... Tym razem bowiem również - jak się okazało - pani doktor musiała się przebijać przez okostną... Godz. 11:20 - punkcja...dość bolesna, ale w porównaniu do szpiku - to łagodny masaż ;) I to przeżyłam, a potem już do końca dnia grzeczne leżenie...

to moje plecy po dwóch pobraniach szpiku i jednej punkcji...

Sobota, poranek - popłynęła pierwsza chemia.. Dodatkowo zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch, oraz bilans płynów (czyli sikanie kontrolowane do słoika)... W sobotni wieczór moje samopoczucie było jeszcze w miarę znośne, dlatego też wyprodukowałam serię kartek na dzień babci i dziadka w liczbie sztuk 7...

Niedzielny poranek - od samego rana popłynęła kolejna chemia, tym razem silniejsza Ara-C (papuga biała - tak ją nazwałam) Ponoć przy niej trzeba szczególnie dbać o oczy, bo atakuje śluzówkę i wtedy się przez jakiś czas po prostu nie widzi... Przyniosły mi więc pielęgniarki do zestawu krople sterydowe, aby zapobiegać tym przykrym skutkom... Na ulotce zaś kropli jest wyraźnie napisane, że dłuższe ich używanie  może prowadzić między innymi do jaskry itp... Całą niedzielę więc przeleżałam i przespałam... Ciężko było, bo glowa dodatkowo bolała i byłam bardzo osłabiona, a każde wyjście do toalety - znajdującej się o 5 kroków od mojego łóżka - było dla mnie trudnym wyzwaniem... Około godziny 21:30 popłynęła druga dawka Ara-C... Bogu dzięki, że to wieczór, a ja zaraz zasnę...

Poniedziałek - znów zastrzyk w brzuch, Ara-C i potworny ból głowy... Każde wstanie z łóżka było dla mnie okupione bólem, zachwianiem równowagi i mdłościami... Od 2 dni byłam na bułce z masłem, bo nic innego nie byłam w stanie przełknąć... i piłam colę light zagryzając tic-tacami... ale co to za życie? ;))

Wieczorem znów Ara-C.. tym razem jednak organizm się zbuntował i zagorączkował... Z zimna nie mogłam zasnąć, a potem z gorąca oblewałam się potami... i ten potworny ból głowy... Dostałam jakiś antybiotyk w kroplówce, nie wiem jaki, ile, co... ale uczucie zimna odpuściło i mogłam zdjąć jedną warstwę skarpet i bluzę... Powoli układałam się do snu... Ostatecznie sen przyszedł około północy, po ponad godzinnej akcji zakładania wenflona mojej współlokatorce, która nie miała żadnych żył ;))

Wtorkowy poranek: 4 kroplówki - ale na szczęście już tylko czyste płyny... bez chemii... Weszłam pod prysznic, bo poczułam się odrobinę silniejsza, ale zaraz potem musiałam wejść z powrotem do łóżka, bo sił brakło... Myłam się więc na raty... najpierw prysznic, potem zęby i na końcu siku do słoika... Większość dnia także przespałam...

Do mojej sali w międzyczasie wprowadziła się Ewa... ta Ewa od Beatki, bo moja współlokatorka Kasia poszła już dziś do domu... Od popołudnia więc dzielę salę i łazienkę z Ewą, która już zdążyła mi opowiedzieć najnowsze wieści o Ani, że kiepsko z nią... i takie tam...

Po godzinie 15:00 - kiedy razem z Radiem Maryja przeżyłam koronkę do Miłosierdzia Bożego - poczułam, że gdy wstaję do toalety - przychodzi mi to o wiele łatwiej niż do tej pory, bez bólu głowy... Wykorzystując więc ten dobry czas - wstąpiłam tutaj, aby nadrobić nieco zaległości...

Od jutra znów chemia, tym razem asparaginaza... Według planu: 4 podania co 2 dni... Jak mnie to nie zabije, to z pewnością wzmocni, ale już się bardzo boję... Bo Aspa zawsze robiła ze mną co chciała :(( Proszę więc o modlitwę, bo są takie momenty, kiedy tracę siły - że zaczynam się załamywać, czy kiedyś to się skończy... Dni przelatują mi przez palce... a ja nie istnieję, tylko wegetuję w tym łóżku, czekając nie wiadomo na co...

Wyniki szpiku: bardzo dobre! Znów nie ma choroby resztkowej :)
Wyniki badań genetycznych: nieznane, jak się okazało - to kwestia pieniędzy, których pod koniec roku zabrakło, a na początku jeszcze nie wpłynęły i stąd to bezsensowne oczekiwanie...
Plan na dalsze leczenie: 4 dawki Asparaginazy, za tydzień powtórka serii Ara-C, spadek wyników, odbijanie i mniej więcej w połowie lutego - wyjście do domu. Powrót do szpitala byłby już na oddział przeszczepów, przy założeniu, że do tego czasu znajdzie się jakiś zgodny dawca... Jeśli się takowy nie znajdzie - wypisują mnie do domu i co jakiś czas przyjeżdżam do szpitala na tzw. "chemię podtrzymującą" - którą można przyjmować do dwóch lat...

I na koniec tego jakże suchego posta ;) kilka zaległych zdjęć:

 moja nowa sala, oddział B, nr 12...

 widok od strony "mojego łóżka"

 Całkiem korzystny (bo na rzekę) widok z okna w sali

korytarz oddziału B - na horyzoncie lodówka, na niej mikrofalówka i szklane drzwi do oddziału

Sprawy, jakimi się zajmowałam zanim przyszło osłabienie i zanim położyło mnie na dobre do łóżka...

środa, 15 stycznia 2014

Znów w tym szpitalu...

Tak tylko szybciutko napiszę, że od dzisiaj znów jestem w szpitalu... Miałam przyjechać tu w poniedziałek, ale dzwoniąc rano okazało się, że nie ma miejsca, tak też okazało się i wczoraj.. Dzisiaj zaś po porannym telefonie - okazało się, że miejsce jest, no i... przyjechaliśmy... Ech, te powroty...:// Więcej wieczorem... na sali jestem z Kasią... to 20-latka po przeszczepie... oooj, będzie się działo! ale o tym wkrótce... Póki co pomagam mężowi w rozkładaniu i montażu szafy, którą nabyliśmy w IKEI, po tym, jak okazało się, że w sali takowej nie ma, a ja mam tyyyyle papierów i przydasiów kartkowych, że bym się nie pomieściła ;))....

Mąż montujący mi szafę - swoją drogą - następnego dnia i jeszcze przez kilka najbliższych dni - wszystkie pielęgniarki, lekarze a nawet sam profesor W. podziwiali i gratulowali pomysłu wstawienia takiego wynalazku w szpitalne realia... Nawet sama oddziałowa stwierdziła, że musi przemyśleć sprawę, aby zakupić dla każdego pacjenta taką szafę, bo to z materiału, łatwo można utrzymać w czystości.. (pani oddziałowa jednak nie wie, ile energii schodzi na zmontowanie takiej szafy i ile to zajmuje czasu ;))) Tak czy inaczej - szafa zrobiła furorę, a Królowa znów zabłysła w tej szpitalnej rzeczywistości ;)) i to wszystko za sprawą mojego pomysłowego i sprytnego męża! Bohatera we własnym domu! (szpitalu/ogrodzie ;))

wtorek, 7 stycznia 2014

Home sweet Home! :)))

To już pewne i potwierdzone! Właśnie wyszła ode mnie z sali moja pani doktor, która z szerokim uśmiechem na ustach oznajmiła mi, że wychodzę dziś do domku!! Choć próbowałam ponegocjować z nią czas mojego pobytu w domu, to zgodnie ze schematami leczenia są pewne terminy nieprzekraczalne, które powodują, że tym razem wychodzę do domu zaledwie na... 6 dni... (i to też naciągane, bo najlepiej by było, gdybym wróciła już po 4, w piątek) A oto, co następuje:

1. Wypis zostanie mi wręczony do godziny 11
2. Długość mojego pobytu w domu to 6 dni (powrót w poniedziałek, 13.01)
3. Moje wkłucie centralne jedzie ze mną
4. Nieznane są wyniki badań genetycznych
5. Mogę w domu zjeść sparzonego, z obraną skórką pomidora!!!

Teraz siadam do śniadania, a zaraz po nim rozpoczynam wielkie pakowanie! Mój mąż powoli wyjeżdża z domu, zahacza jeszcze o SMYKa, by zaopatrzyć się w wybrane wcześniej podarunki dla naszych księżniczek i... jedzie już prosto do Wrocławia!

A tymczasem... c.d.n... :))

Jak cudownie znów znaleźć sie na wolnosci. Jest godzina 13:55 i właśnie ruszamy spod kliniki:))


 To był wyjątkowo słoneczny dzień...:)) i pachniało wszędzie wiosną!

niedziela, 5 stycznia 2014

To ostatnia niedziela! je je je...:)

Już raz kiedyś był post o takim tytule, przypominam go sobie... Szykowałam się wtedy do domu, odliczając dni do końca pobytu w szpitalu... Dzisiaj również jest moja ostatnia, szpitalna niedziela i gdyby nie fakt, że jutro wypada święto - z pewnością wyszłabym z tego brzydkiego szpitala już jutro...

Bo tak to właśnie kurka jest! 90% społeczeństwa polskiego cieszy się i ślini na samą myśl o długim weekendzie, ja natomiast zaciskam zęby i zgrzytam nimi ze złości, że będę musiała przekisić w szpitalu jeden dzień dodatkowo, bez żadnego celu i sensu...ot, tak! bo święto...

Moja ostatnia, szpitalna niedziela zatem będzie absolutnie wyjątkowa! Rozpoczynam ją godzinkami, potem szybko wskakuję pod prysznic, a gdy tylko z niego wychodzę spotykam przy drzwiach do mojej sali szafarza z Najświętszym Sakramentem... Chwilę później, o 9:00 uczestniczę we mszy świętej w radiowej jedynce, z kazaniem ks. Pawlukiewicza... swoją drogą super kazanie, jak zresztą zwykle!

Śniadanie zjadam już w tak zwanym międzyczasie - klikając to w komputer, to w komórkę... Biznesłumen wszak nie próżnuje... Teraz spod palców leci ogień, blog uzupełniany jest o nowe notki, fejsbuk o nowe komentarze, a najbliżsi wreszcie doczekali się odpowiedzi na zaległe sms-y :)

Zaraz po koronce ucinam sobie zasłużoną drzemkę... Budzi mnie wołanie na cały korytarz pani Krysi: "Jaaaaaajko dzisiaj!"... jajkiem będzie mnie tu budzić - pomyślałam sobie, ale chwilę później powoli zwlekam się z łóżka, by faktycznie wrzucić coś na ząb... Moje wszystkie zapasy obiadowe się skończyły... jestem więc zdana na szpital oraz... kanapki własne. Stawiam więc na zapiekanki!

Po kolacji znów siadam do komputera i tak mi schodzi aż do późnej nocy... Niestety ból głowy i oczu dają się we znaki i około 21 muszę zakończyć swe klikanie... Teraz rozmawiam już tylko z mężem, a języki plączą nam się ze zmęczenia, aż śmiesznie się tego słucha ;)

Tak mija mi niedziela... W sumie nic się takiego nie wydarzyło, a zmęczyła mnie, że aż! ;) Co jakiś czas wstawałam i krzątałam się, dla samego krzątania, aby rozruszać zastane kości... Te z kolei były dzisiaj wyjątkowo podatne na zastania i bolały z każdą zmianą pozycji...

Jeszcze tylko dwie noce... Damy radę :) Tak dużo nocy już za mną, że te dwie przeżyję chyba mniej lub bardziej dzielnie! Wchodzę na dobre do łóżka... Zmęczenie jest tak duże, że nawet, gdy zamykam oczy  szczypią mnie i bolą, dlatego mrugam co chwilę, bo to przynosi względną ulgę... Mrugam więc i śmieję się sama do siebie... a potem zasypiam, nie wiedząc kiedy, w połowie 'zdrowaśki', zresztą - jak zwykle ;)

sobota, 4 stycznia 2014

Taka ze mnie biznesłumen ;)

Dziś od rana szaleję przed komputerem! Choć bloga się póki co nie tykam - to zaległości w sprawach maili, zdjęć, kartek i innych sprawunków, skutecznie pochłaniają moją uwagę aż do obiadu...

Na moim łóżku rozłożone są teraz: komputer, kalendarz, notatnik, kilka długopisów o różnych kolorach i kolorowe taśmy do zaznaczania stron... Kto wchodzi do sali - od razu komentuje: "Ooo... jaka biznesłumen" ;) a ja po prostu przeprowadzam się do mojego nowego kalendarzyka na 2014 rok, wpisując doń najważniejsze daty i czyniąc niezbędne notatki. Odkąd pamiętam - zawsze lubiłam w okolicach Nowego Roku w taki nowy, czysty, niepowyginany kalendarz przepisywać daty urodzin moich najbliższych...

Jest sobota, więc nie grozi mi przedwczesne najście żadnej pani doktor... A jednak ;) Około godziny 9:30 przychodzi dyżurująca dr S. - bardzo lubię tą kobietkę! Zawsze miła i uśmiechnięta dla swych pacjentów. A ponieważ była lekarzem prowadzącym panią Katarzynę - poznałyśmy się już i... zdążyłam ją bardzo polubić.

Miła pani doktor podgaduje mnie, kiedy znowu będę robiła takie piękne kartki, jak na Boże Narodzenie i czy jej się jakaś skapnie? ;) Widać mój biznes-plan ma spore szanse się ziścić... Obiecuję doktoreczce, że owszem, może liczyć na jedną kartkę od firmy gratis ;)

A potem już tylko przewijają się przez salę różne osoby, z którymi zamieniam jedno, czy dwa słówka, a czas leci... Przyszła na przykład taka pani Stasia - tak samo fajna zresztą, jak pani Krysia - salowa, z którą też mi się rewelacyjnie rozmawia... potem przyszła pielęgniarka - pani Ewa, z którą również chwilę porozmawiałam o życiu i dzieciach, a wieczorkiem odwiedziła mnie Agnieszka, przynosząc wydrukowane podpisy do moich karteczek, które zacznę jutro produkować :)

Wieczorem uzupełniam blogowe zaległości - wreszcie udało mi się wypełnić lukę między Świętami a Sylwestrem i opisać co się u mnie w tym czasie działo... I jak tak sobie zaczęłam to wszystko przypominać... Ech, działo się u mnie, działo... Na szczęście najgorsze mam już za sobą...

Aktualnie z nikim nie muszę dzielić sali i dobrze mi w takim układzie... Moja buzia zagoiła się już na dobre i... nawet pozwoliłam sobie dziś zrobić do śniadania herbatę!! (do tej pory piłam do posiłków wyłącznie coca-colę, gdyż herbata, nawet jak nieco ostygła - była wciąż za gorąca i drażniąca), a cola ma te właściwości, że nawet w tych trudnych stanach - pomaga! Ale bułki z serem zmiękczone przez mikrofalę zostały w moim śniadaniowym menu - po prostu polubiłam te zapiekanki ;)

piątek, 3 stycznia 2014

Wciąż te same dylematy...

Więc... gdy tak sobie odsypiam zarwaną noc, do pozatykanych stoperami uszu dochodzą jakieś niewyraźne odgłosy... Ktoś jakby mówił do mnie... "Pani Doroto, pani Doroto"... - do mnie mówi! Odwracam się i oczom moim ukazuje się postać mojej pani doktor... Jest godzina 7:30. Zrywam się pospiesznie i siadam na łóżku, a pani doktor przeprasza mnie, że mnie budzi, ale chciała jeszcze przed weekendem i pójściem do domu zbadać swoich pacjentów i zapytać, czy niczego im nie trzeba, a mnie dodatkowo zapytać, czy po punkcji nie boli mnie przypadkiem głowa...

No, rozczuliła mnie tym kompletnie... Jej postawa po raz kolejny utwierdziła mnie w przekonaniu, że oto mam do czynienia z profesjonalistką i to bardzo oddaną swojej pracy :) Opowiedziałam jej, że tej nocy prawie nie spałam, a pani doktor zapytała czy potrzebuję tabletek nasennych ;) Szybko jednak i najbardziej dyskretnie jak potrafiłam, wytłumaczyłam jej, że to jednorazowa akcja związana z p. Krystyną, na co p. doktor odetchnęła z ulgą...

Osłuchuje mnie z przodu i z tyłu, bada standardowo brzuch, a na koniec każe mi pokazać jeszcze buzię... Ta - po całej nocy - sami wiecie... lepiej żeby wcześniej spotkała się ze szczoteczką i pastą... Lecz pani doktor staje na wysokości zadania i gdy tylko ocenia stan mojej jamy ustnej jako zadowalający, opuszcza szybko salę, pozwalając mi jeszcze dospać...

Dochodzi godzina ósma... cóż mi więc pozostaje, jak tylko włączyć radio i odsłuchać godzinek... Podczas audycji kilkakrotnie film mi się urywa, ostatecznie jednak budzę się po katechezie i zwlekam z łóżka około 9:30... Teraz powoli rozpoczynam rytuał śniadaniowy, udając się do lodówki po swoje zapasy...

Stojąc przy lodówce i namyślając się, na co też dzisiaj mam ochotę - kątem oka zauważam w oddali korytarza... Beatę?! Oczom nie wierzę... przecież wyszła kilka dni temu do domu, a termin powrotu ma na za tydzień... O co tu chodzi? Podchodzę więc do niej i pytam, co ją tu sprowadza... Beata ubrana w 'normalne' ciuchy opowiada mi, że ma podwyższone crp i jej lekarz prowadzący nakazał jej przyjechać czym prędzej i sprawdzić w klinice czy wszystko jest dobrze... Siedzimy więc teraz i rozmawiamy, a ona opowiada mi o swoim spotkaniu z księdzem i udzielonym przez niego sakramencie namaszczenia chorych, który wczoraj przyjęła...

I gdy tak rozmawiamy, jest miło i sympatycznie, Beatka przyznaje, że jest trochę spokojniejsza po tym sakramencie, jednak wciąż z tyłu głowy strach i zwątpienie nie dają jej spokoju. Obiecałam więc jej swoją modlitwę i powiedziałam, że razem będziemy przekupywać Dobrego i Miłosiernego Boga, aby darował nam życie i po przeszczepie wszystko dobrze się ułożyło...

Wracam do sali, gdzie zastaję panią Krystynę bez dołu od piżamy... Widać, że właśnie wyszła spod prysznica i teraz nie ma siły ubrać się sama... Siedzi więc na skraju swojego łóżka, próbując założyć bieliznę, jednak nie udaje jej się to, pomimo licznych prób... Czuję na sobie jej wzrok... Powoli przeżuwam kolejne kęsy bułki z serem, podczas gdy moja współlokatorka przygląda mi się uważnie, jakby chciała... "Nie będę jej ubierać gaci!" - rozżalone myśli wypełniają teraz moją głowę... A zaraz potem przychodzi współczucie i wyrzuty sumienia... Biję się z myślami, śniadanie przestaje już mi smakować, a ona wciąż patrzy na mnie i nie wiem, co sobie myśli... pewnie uznała, że jestem potworem, który nawet nie zapyta jej jak się czuje...

Na szczęście po jakimś czasie do sali wchodzi pielęgniarka, by sprawdzić, czy niczego nie potrzeba naszej pani Krystynie... Domyśla się, że skoro ta siedzi na skraju łóżka nieubrana, to potrzebuje pomocy... Ja natomiast oddycham z ulgą, czując, że oto właśnie pojawiła się odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu... Pani Krystyna przyznaje się pielęgniarce, że dostała biegunki i dlatego poszła pod prysznic, ale nie zdążyła do toalety i trochę tam nabrudziła...

Dochodziła godzina 12, a ja dopiero kończyłam swoje śniadanie... Zaraz po nim wgramoliłam się na swoje łóżko i wysłuchawszy w radiu Anioł Pański - zaczęłam odpisywać na zaległe sms-y... Tak zeszło mi do obiadu... W okolicach godziny 15, kiedy akurat kończyłam koronkę do Miłosierdzia Bożego, do mojej pani współlokatorki przyszła jej doktor prowadząca i oznajmiła, że wobec podejrzenia zapalenia płuc, utrzymującej się wysokiej temperatury i dzisiejszej biegunki - przenoszą ją na oddział intensywnej terapii, aby tam - pod okiem specjalistów - nie pominąć żadnego niepokojącego objawu i móc otoczyć ją jeszcze troskliwszą opieką...

Pani Krystyna obdzwania teraz swoich synów, aby jeden z nich przyszedł czym prędzej do szpitala i pomógł jej się przenieść na inny oddział... Drugiemu zaś z żalem w głosie mówi do słuchawki: "Przenoszą mnie na OIOM... a wiesz co to znaczy? Stamtąd się już nie wraca..." Słucham tej rozmowy i serce mi się kraja na myśl o tym, co ta biedna kobieta teraz w swej głowie przerabia...

Wkrótce potem przychodzi dwóch ratowników medycznych, ubranych w swoje odblaskowe, czerwono - pomarańczowe stroje - i podjechawszy pod nasze drzwi takim ratunkowym łóżkiem - zabierają panią Krystynę... Pomagam jej synowi rozpoznać, które przedmioty z łazienki należą do jego mamy, a które do mnie. Podczas gdy syn krząta się po sali, dopakowując ostatnie rzeczy - wchodzą dwie panie salowe i zmieniają pościel na łóżku, na którym jeszcze przed chwilą leżała moja współlokatorka... "Szybka akcja" - myślę sobie... To wszystko sprawia, że ogarnia mnie lekkie przygnębienie... Zalewam więc sobie zupkę z paczuszki, a kiedy ta jest już gotowa do spożycia, w drzwiach stają cztery zamaskowane dziewczyny...

Pierwsza z nich to Ewa, która od samego wejścia udziela mi reprymendy na temat niezdrowego odżywiania się, druga z nich to Gosia, która wróciła na oddział wczoraj, trzecia to Rita - wesoła mama dwójki dzieci, którą poznałam 3 tygodnie temu, na oddziale C, u Ewy w sali, a czwarta to Sławka - dziewczyna, która leżała kilka sal obok mnie, a teraz wróciła na dalsze leczenie... Rozsiadły się wszystkie cztery w mojej sali i jedna przez drugą dzieliły się ze mną wrażeniami ze swoich pobytów w domu... Jak się okazało - doktor D. zapowiedziała również i Ewie, że na początku przyszłego tygodnia wyjdzie do domu... Mając więc teraz wspólny temat - rozmawiamy sobie uroczo i nikt nie ma czarnych myśli, choć wszystkie mamy świadomość, że nasze choroby są dość poważne...

Wkrótce Rita i Sławka opuszczają moją salę i zostają w niej już tylko Gosia i Ewa... Wtedy robi się już nudnawo, a tematy coraz bardziej schodzą na psy... Próbuję jakoś zakończyć tą wizytę, choć z drugiej strony nie chcę też być odebrana jako ta niegrzeczna, w końcu pofatygowały się do mnie z tak daleka...

Na szczęście udaje mi się - pod pretekstem zgłodnienia - odprowadzić dziewczyny do samej lodówki... Stamtąd już wracam zmęczona do sali, gdzie czeka mnie cisza i spokój... Dzień kończę krótkim rozważaniem i modlitwą... Dziękuję Bogu za łaskę poruszania się, po dniu spędzonym w pozycji leżącej... Zasypiam około 23, a głowa pobolewa z nadmiaru wrażeń i niedospania... Odliczam dni do wyjścia...

czwartek, 2 stycznia 2014

Wysłuchaj mnie Panie... na cito! ;)

Dzień jak co dzień - myślę sobie... Od rana towarzyszy mi jednak przeświadczenie, że oto będzie dobry dzień! Dostałam nawet pokrzepiającego sms-a od Pauli... pisze w nim, że jej się dzisiaj śniłam całą noc - a był to dobry sen, oraz, że dzieci modlą się za mnie, zwłaszcza Dominik, który prosi "megasuperhipermocno" Pana Boga o to, żebym była już zdrowa i wróciła do domu, abym nie musiała już tęsknić... I dodaje: "A ja wierzę, że dziecięca modlitwa dociera z podwójną siłą tam, gdzie trzeba..."  Ja też w to wierzę, Paula, dziękuję!

Mój nastrój się jeszcze bardziej poprawia, zaczynam poranną gimnastykę, nabieram powietrza nosem i wypuszczam buzią... Po wczorajszym sukcesie naprodukowanych karteczek - pragnę dziś zrobić coś równie produktywnego! I w myśl wypełniania noworocznych postanowień - zamierzam dziś...

"Dzień dobry pani Doroto!" - wita mnie moja doktor prowadząca, przerywając moje poranne planowanie... "Jak się pani dziś czuje?" - pyta mnie z uśmiechem dr D."Dobrze pani doktor. Wszystko u mnie w porządku" - odpowiadam próbując odwzajemnić ten szeroki i szczery uśmiech. "Pani wyniki rosną i myślę, że tak na początku przyszłego tygodnia puszczę panią do domu"... Nie wierzyłam własnym uszom!! Oczy zaświeciły mi się jak choinkowe lampki, a mózg próbował w jednej sekundzie przetworzyć te wszystkie dane, ale mu jakoś ewidentnie nie szło... "Do domu?" - powtórzyłam tylko jak malowane ciele... "Tak. Proszę mi jeszcze pokazać pani buzię...(i zaglądnąwszy doń, dodała:) Ooo, widzę, że tu się wszystko ładnie goi. Jak nic się nie będzie działo, to tak myślę wtorek - środa wyjdzie pani do domu"... "Ale ten wtorek?" - oszołomiona tym wszystkim próbuję zachować mądre pozory ;) "Tak, ten wtorek, albo środa"...

I upewniwszy się, że poza tym, że doznałam lekkiego szoku na wieść o wyjściu do domu - nic mi nie dolega, opuściła salę... Piszę więc czym prędzej do męża, zachowując konwencję 'jakby nigdy nic'... "Cześć Kochanie. Dzięki za mms-a, we wtorek wychodzę :)" i po chwili mąż mój oddzwania... Radość wielka udziela się przez słuchawkę i mi i jemu... Opowiadam mu o wizycie pani doktor, o tym, że moje leukocyty zaczęły rosnąć, tylko nie potrafię określić od kiedy... Skubane, nieupilnowane... spadały, spadały... aż tu raptem zaczęły się odbijać, nie wiedzieć kiedy, jak i gdzie...;) Taka cicha woda... Grunt, że i tym razem mnie nie zawiodły!

Teraz ze łzami w oczach piszę sms-a do Pauli, dziękując dzieciom za modlitwę, a Bogu za ekspresowe zrealizowanie tych próśb:) Jestem tak szczęśliwa, że łzy same lecą mi z oczu... I gdy tak sobie popłakuję z tego szczęścia, jakie mnie dziś spotkało - do sali wchodzi jakaś kobieta...

Ubrana jest w płaszcz, futrzany beret czy coś takiego... i skrada się ku mnie, pytając: "Dorotka?" I dopiero gdy staje w blasku światła dziennego - rozpoznaję jej postać! To pani Ewa (Chomiczka), wróciła do szpitala już na przeszczep, będzie więc leżała na oddziale przeszczepów...

Zanim jednak wskoczy w szpitalne łaszki - postanawia mnie odwiedzić, przynosząc paczkę herbaty owocowej i ciasteczka. A chwilę później pyta mnie, czy mam jeszcze 'ten swój malutki komputerek'. Odpowiedziałam jej, że mam, na co ona z lekkim zmieszaniem w głosie zaczęła mówić: "A sprawdziłabyś mi w nim w wolnej chwili jakąś nazwę sanatorium w Kołobrzegu?. Powiedziałam najbliższym, tym, co pytali dokąd jadę, że jadę do sanatorium... Wiesz... jakoś nie potrafiłam im powiedzieć, że jadę na przeszczep... A jak wszystko będzie dobrze, to może potem im powiem prawdę"... Oczywiście godzę się spełnić jej prośbę, a ona ze łzami w oczach dziękuje mi... cała pani Ewa... kochana moja! Uściskawszy się czule - znika za drzwiami, mijając się z wjeżdżającą akurat do mnie pielęgniarką...

To pani Grażynka przyjechała, by zmienić mi opatrunek na wkłuciu centralnym... A kiedy tylko nowy plaster znajduje się na mojej szyi - w drzwiach staje Agata i zaprasza mnie do ćwiczeń... Wobec takiej energii, jaką w sobie teraz gromadzę i wieściach o domu - zamierzam dać jej ujście poprzez wszystkie te wymachy i wyprosty ;) Lecz gdy tylko organizujemy sobie przestrzeń do ćwiczeń, ustawiając krzesła, wchodzi młody sanitariusz i zwracając się do fizjoterapeutki mówi: "Jest pani proszona do zabiegowego". Agata zdziwiona, pyta: "Ja? do zabiegowego? A kto mnie tam wzywa?" Na co sanitariusz odpowiada: "Tak pani Dorota jest proszona do zabiegowego". Na co ja z wielkim zdziwieniem protestuję: "Ale to ja jestem pani Dorota!"... Na co młody sanitariusz zmieszany i lekko zawstydzony mówi: "Aaach, no tak! no to pani ma iść do zabiegowego" Więc mu odpowiadam: "Ja nigdzie z panem nie idę... jeszcze może mi punkcję zrobią, nie idę z panem i już!" - zażartowałam sobie, jednak rozsądek kazał mi udać się tam i chociaż sprawdzić o co kaman...

Wchodzę niepewnie i widząc panią Grażynkę uzupełniającą jakieś dokumenty pytam: "Wołała mnie pani?" Na co pielęgniarka odpowiada: "Tak, chodź, podpiszesz mi tutaj coś..." Podchodzę więc i w tym momencie doznaję olśnienia: "No taaak! przed chwilą zmieniała mi opatrunek, teraz więc muszę uzupełnić swój podpis na karcie wkłucia, co czynię każdorazowo po takim zabiegu"... Ale ku mojemu zdziwieniu na stoliku zamiast pojedynczej karty, leży wielka księga... Coś mi ta księga przypomina... To przecież jest księga... P U N K C J I !!! W tym momencie wchodzi moja doktor prowadząca, a drzwi do zabiegowego zamykają się za nią, jak w jakimś horrorze ;)...

"Zrobiłam to z premedytacją, pani Doroto" - uświadamia mnie dr D. ze swym promiennym uśmiechem, który tak lubię... "Jest pani taka szczęśliwa po tych wiadomościach, że pomyślałam, że wezmę panią z zaskoczenia, wtedy nie będzie pani na ten temat za dużo myślała i się denerwowała, prawda?" "No prawda, pani doktor. Bo ze mną tak właśnie trzeba..." - przyznaję ze smutkiem jej rację. "Z panią i z panią Ewą tak właśnie trzeba. Ona będzie miała punkcję zrobioną zaraz po pani".. "No ładnie" - myślę sobie... to nas obie urządziła z tą punkcją, taka kurka przebiegła jest ta nasza pani doktor, że ho ho! ;)

Sam przebieg zabiegu określiłabym jako... standardowy... Cośtam nie poszło i doktorka musiała się przekłuwać, ale w ogólnym rozrachunku punkcję nr 5 zaliczam do udanych... Teraz wracam powoli do swojej sali, by na najbliższych 12 godzin spocząć grzecznie w łóżku... Moja siostra jest już w drodze do mnie z zaplanowaną wcześniej wizytą, nie będzie więc tak źle... Ostatecznie nie będę zdana tylko na siebie i pielęgniarki, a to już dużo!

W czasie mojego przymusowego odpoczynku na brzuchu ;) do sali wprowadza się nowa lokatorka. To pani Krystyna - przynajmniej tak podpisana jest na tabliczce nad łóżkiem. To starsza pani, bardzo chora zresztą, której towarzyszy dorosły syn. Pomaga jej się rozlokować, zaparza herbatę, a potem zostaje w sali upewniając się, czy mamie niczego więcej nie potrzeba...

Praktycznie mija się z Gośką, która właśnie wchodzi do sali... Teraz ja mam gościa, a pani Krystyna odwróciwszy się do ściany - zasypia... Rozmawiamy więc półgłosem, jemy pizzę z sylwestra i serniczek z ksylitolem... A o 15:00 razem słuchamy koronki do Miłosierdzia Bożego w radiu Maryja... I gdy tak sobie rozmawiamy, śmiejemy się, czas leci jak szalony... Około godziny 20 moja siostra opuszcza szpital, udając się swoim autem do znajomych, do Legnicy...

Ja w tym czasie łączę się z moim mężem, by wysłuchać relacji z całego dnia, kiedy to leżałam i energia aż kipiała ze mnie i wylewała się uszami na wszystkie strony... Nic jednak z nią nie mogłam zrobić, gdyż musiałam swoje odleżeć i basta! W czasie, kiedy Dominik kąpie i ogarnia dziewczynki - ja przetrząsam cały internet w poszukiwaniach ciekawych prezentów dla moich dziewczynek na wtorek, kiedy to przybędę do domu...

O 21:00 wysłuchuję Apelu Jasnogórskiego, a później znów rozmawiamy z Dominikiem na temat nowego miejsca do spania dla naszej Ali... Otóż do tej pory nasze dzieciątko spało wyłącznie w wózku. Nie praktykowaliśmy czegoś takiego jak łóżeczko, gdyż zaraz po urodzeniu się Ali, zgodnie stwierdziliśmy, iż wygodniejszy będzie i bardziej mobilny - głęboki wózek, którym można będzie szybko i sprawnie wyjechać z np. płaczącym dzidziusiem z pokoju, w którym śpi także Hania. Taki system działał do momentu, kiedy to nasz dzidziuś osiągnął swoje słuszne pół roczku i kiedy uznaliśmy z mym mężem, iż to najwyższy czas, aby dziecku sprawić łóżeczko szczebelkowe.

Takie łóżeczko, poza oczywistymi walorami gabarytowymi - jest w nim dużo więcej przestrzeni, niż w wózku - posiada także inne zalety. Można się po nim świetnie wspinać, podciągać, ćwiczyć siadanie i szereg innych czynności, które już lada moment zacznie wykonywać nasza córeczka...

Wobec powyższego, w ramach bardzo pracowitego dziś dnia - udał się Dominik do piwnicy, przyniósł wszystkie elementy łóżeczka (tego prawie nieużywanego, po Hani ;) do montażu, pojechał do Castoramy, zakupił podgumowane kółeczka, wywiercił z teściem od spodu otwory, zamontował w nich kółka i tak przygotowane łóżeczko wyposażył w świeżą pościel :)

Łóżeczko było gotowe do użycia! A przy tym jeździło po domu tak sprawnie i cicho, jak wózek :) Dobra robota Kochanie! Po całym rytuale kąpieli, karmienia i usypiania, dostaję takiego oto sms-a od męża: "Teraz będę skarżył;) Alicja Anna zamiast spać, poczuła wolność łózeczka i nie śpi, a mamy już którą godzinę!"  i na dowód swoich słów dołączył zdjęcie rozbrykanego dzidziusia, który turla się w te i wewte i co chwilę ląduje na brzuszku, nie potrafiąc się jeszcze przewrócić na plecy... Jest godzina 21:46, a mnie przepełnia ogromna radość na myśl, że już, już za chwilę sama będę uczestnikiem takich sytuacji... Tak bardzo nie mogę się ich doczekać!!

Późnym wieczorem pani Krystynie podłączają tlen. Pielęgniarki krzątają się wokół mojej schorowanej współlokatorki, a ta dyszy zmęczona i z gorączką, prosząc, by przykryć ją kolejnym kocem... Widać, że bardzo się męczy... Odmawiam więc jedną 'zdrowaśkę' za drugą, prosząc, by Matka Boża przyniosła jej ulgę w cierpieniu i obdarzyła łaską spokojnego snu...

I gdy tak modlę się, pielęgniarki powoli przestają się krzątać, w sali zapanowuje przyjemna cisza i pani Krystyna zasypia... Ja zresztą też... jest godzina 1:30... Godzinę później budzą mnie odgłosy krzątających się pielęgniarek. Pytają dosyć głośno moją współlokatorkę, czy coś ją boli, mierzą ciśnienie i temperaturę.. Wciąż utrzymuje się dość wysoka gorączka... I gdy tak próbuję odizolować się od tych wszystkich dźwięków, z pomocą stoperów do uszu - moje myśli zaczynają krążyć wokół tematów niecierpiących zwłoki...

Teraz nagle poczułam potrzebę sprawdzenia czegoś pilnie w internecie... Odganiam więc te myśli, wyrzucam wszystko, co zbędne i zaczynam modlitwę różańcową (najlepszy usypiacz ;) Tym razem jednak nie pomaga... po pewnym czasie słyszę, jak pani Krystyna oddycha miarowo, pogrążona w spokojnym śnie, ja natomiast - kompletnie rozbudzona - biję się ze swoimi myślami i usilnie próbuję ponownie zasnąć...

Bezskutecznie... mija jedna, druga i trzecia bezsenna godzina... Wreszcie poczułam, że oto nadchodzi upragnione znużenie, moje powieki stają się coraz cięższe i takie tam... Spoglądam dyskretnie na zegarek... dochodzi 5... "Świetnie!" - myślę sobie... za pół godziny przyjdą pobierać mi krew, czy jest zatem sens, abym teraz zasypiała, skoro za chwilę mnie i tak obudzą? Postanawiam więc wytrwać w tym stanie 'pół-na-pół' do wizyty pielęgniarki, a gdy wreszcie takowa przychodzi - oddycham z wielką ulgą. Jednak po pobraniu krwi mojej współlokatorce, miła pani zabrawszy swój medyczny wózeczek - wyjeżdża z naszej sali... "A ja?!?!" - wołam za nią mocno poirytowana... "Dla pani nie mam na dziś zlecenia, aby pobrać krew" - odpowiada pani Jola.

Myślałam, że mnie coś trafi ;) Dochodziła godzina 6, a ja po nieprzespanej nocy, kiedy wreszcie poczułam senność - dopiero układałam się do snu... Szybko jednak udało mi się zasnąć. Postanowiłam więc, że będę spała 'do oporu', gdyż moja doktor prowadząca na pewno dziś do mnie nie zajrzy, bo właśnie kończy swój nocny dyżur, więc nie będzie miała obowiązku widzieć się ze mną, tylko czym prędzej iść do domu, wypocząć... Ech, jakże bardzo się pomyliłam... ale to już jest wątek na kolejną opowieść ;))

środa, 1 stycznia 2014

Happy New Year! :) update

Uff... no to wracam do żywych! :) Pierwszy dzień roku przywitałam godzinkami z Radiem Maryja, potem krótka gimnastyka, śniadanko (buzia powoli goi się!!) i... ponownie otworzyłam swój kolorowy warsztat scrapowy! Przed nami cały nowy rok - a wraz z nim tyyyle okazji do stworzenia kartek... Mam nawet mini-biznes-plan nieco zarobić jeszcze w styczniu w szpitalnych warunkach ;) Wszak pielęgniarki + walentynki = całkiem podatny grunt do tego, aby wpadło kilka złotówek na kolejne materiały ;)

Tylko koniecznie ktoś, kto się będzie do mnie wybierał w najbliższych dniach, musi mi dowieźć niezbędne rzeczy (papiery, kwiatki i bazy), bo z zestawu bożonarodzeniowego pomimo moich najszczerszych chęci i super fantazji nie wyczaruję niczego extra ;) Tworzę więc tak sobie już od przedpołudnia, radio RMF Classic cudownie przygrywa mi w tle, popijam sobie cappuccino, zagryzając serniczkiem mojej siostry (zrobiła specjalnie dla mnie z ksylitolem zamiast cukru :*) i... postanawiam wraz z Nowym Rokiem, że już nigdy nie będę smutna! ;) pozdrawiam!





Dzień minął mi więc na radosnym tworzeniu, a czynności tej towarzyszył przez cały czas świetny humor i banan na mojej na twarzy! :) W pewnym momencie do sali weszła pani Krysia i zapytała co robię... A zaraz potem rzuciła chyba tak tylko na zaczepkę: "A zrobiłabyś mi też taką śliczną karteczkę?". A ja jej na to - "Oczywiście Pani Krysiu! Dla pani zawsze." - jej zdziwienie było widać spore... "A ja mam jutro rocznicę ślubu" - pochwaliła się moja ulubiona pani salowa. "No to tym bardziej zrobię pani karteczkę!" - odpowiedziałam i przy okazji wypytałam o imię męża i to, którą rocznicę będą świętować. Pani Krysia nie wierzyła, że mówię poważnie, że jestem w stanie jej zrobić kartkę, zaczęła mi dziękować i znów obdarowała jednym z tych zaczarowanych uśmiechów, które tak na mnie działają!

Tworzenie w pustej sali ma to do siebie, że człowiek zaczyna zachowywać się jak jedynak w swoim własnym pokoju ;) rozkłada się więc na sąsiedniej szafce, zajmuje całą łazienkę - wszystkie te półeczki kafelkowe i prysznicowe... A ponad to wszystko - zaczyna śpiewać! Nuci pod nosem podczas mszy świętej, mruczy podczas obiadu i kiedy w radio usłyszy jakiś znany utwór - wtedy już w ogóle śpiewa pełną parą... ;)

Tworzenie w jednej, takiej samej (jak ja to nazywam) 'skulonej' pozycji ma te minusy, że człowiek po pewnym czasie się męczy i zmęczenie to niestety daje się wieczorem we znaki... Dopada znienacka, a kiedy orientuję się, że chyba za długo przesiedziałam pochylona nad moimi robótkami - zazwyczaj jest już za późno, a wtedy nagła potrzeba odpoczynku i położenia się jest nie do odparcia! Myślę już tylko o jednym: "Kłaaaaść się! i to na już" :)

Pozbierawszy więc cały kolorowy grajdołek - układam się wygodnie na łóżku, odpalam pierwszą z brzegu mszę na 18:00, zalewam pieczarkową amino z chińskim makaronem i... słyszę pukanie do drzwi... To Ewa. Przyspacerowala do mnie z oddziału A, bo - jak stwierdziła - spędziwszy cały dzień przed komputerem w 'skulonej' pozycji - poczuła potrzebę rozruszania kości i... tak nogi ją zaprowadziły do mnie...

Przyznam, że nie byłam zachwycona tymi odwiedzinami, gdyż według noworocznego postanowienia - miałam unikać wszelkich kontaktów z tą dziewczyną (i jeszcze ta drugą :P, ale ona na szczęście od wczoraj jest już w swoim domu, z dziećmi), a ponad to - właśnie za chwilę miała się rozpocząć msza święta, której tak pragnęłam być zdalnym uczestnikiem...

Ewa pożaliła się trochę na swoje samopoczucie, na naszą panią doktor (że jej nie informuje o wynikach badań i o spadkach) i w ogóle, tym swoim standardowym, smutnym tonem głosu oznajmiła wszem i wobec, że jest zmęczona już tym wszystkim... No to jej odpowiedziałam, że ja też dzisiaj nie czuję się najlepiej - i symulując trochę zły stan zdrowia (ech, mam troszkę wyrzuty sumienia, ale tylko troszeczkę ;)) - miałam zamiar jak najszybciej pozbyć się z sali tego pesymistycznego osobnika...

Ewa w końcu zorientowała się, że chyba jest troszkę persona non grata i stwierdziwszy "Dooobra, nie będę Ci przeszkadzać" - opuściła moją salę, a ja rzuciłam się wręcz do słuchawek i tym sposobem zdążyłam na pierwsze czytanie... Msza dała mi dużo dobrego do myślenia.. Napełniłam się pozytywną energią, moje myśli skierowały się z powrotem na boże tory... W ramach kazania został odczytany list papieża Franciszka na Światowy Dzień Pokoju i przypomniałam sobie, jak to było miło spędzać Sylwestra razem ze wspólnotą z Taize swymi czasy :) W mojej głowie zrodziły się całkiem konkretne postanowienia, padły mocne obietnice, a nawet spróbowałam wejść wraz z Nowym Rokiem w pewne przymierze z Panem Bogiem...

Tylko nie wiem, czy była to bardziej próba przekupstwa z mojej strony, czy zaproponowane przeze mnie warunki są dla Boga do zaakceptowania... Stawka jest wysoka - moje życie... W zamian... aaa... to już nasze ustalenia ;) I tak się właśnie cały czas zastanawiam, czy Pan Bóg bywa przekupny? Czy proponowane przeze mnie bombonierki są w stanie zadowolić Go na tyle, by przepchnął mój projekt o życiu? W sumie co Mu zależy? ;)

I gdy tak sobie leżałam i rozważałam to wszystko w swoim sercu ;) Oto połączył się ze mną mąż mój ulubiony, aby przesłać mi kolejny filmik z Hanią, jak tańczy sambę (czy tam salsę - powiedziałabym że oba tańce na raz w połączeniu jeszcze z zumbą i tańcem brzucha!) do muzyki z bajeczki 'Rio' - udało mi się nawet znaleźć na YouTube dokładnie ten sam fragment, do ktorego ona tańczy - szkoda tylko, że na tym filmiku brakuje mu dosłownie parunastu sekund do końca piosenki, ale sens jest ujęty :)

Jak ona wywija na tym filmiku! O rany... już nie mogę się doczekać, aż kiedyś zobaczę to na żywo!... Na filmie jest też widoczna Alunia leżąca na swojej macie... i powiem Wam, że też ją kręci ta bajeczka. Wpatruje się w te wszystkie papugi jak zaklęta ;) i patrzy na tańczącą siostrzyczkę... ooooch, pójdzie w jej ślady, bez dwóch zdań! Nawet próbuje się przyłączyć śpiewem - skrzeczy coś tam po swojemu i jest wyraźnie z siebie zadowolona!

Odtwarzam więc filmik po stokroć, a potem jeszcze długo w noc prowadzimy z mężem telefoniczne rozmowy hipotetyczne, podczas to których śmiejemy się w stanie przed-głupawkowym i przeglądamy internetowe sklepy zoologiczne w poszukiwaniu niebieskich papug dla naszej córeczki, która na widok Blu - głównego bohatera bajeczki, który jest arą modrą - dostaje pozytywnego szału... No i  czytamy... Ara zielonoskrzydła (bo ary modre są gatunkiem chronionym)... cena 9 900zł ;P I tak zastanawiamy się z Dominikiem, czy mamy wolne dziesięć patyków na taką papugę dla naszego dziecka ;) no i dochodzimy do wniosku, że nie mamy...;) Ale przynajmniej jest zabawnie i o to właśnie chodzi :)

Dzień żegnamy dość późno, bo grubo po północy, wrzucam sobie jeszcze na dobranoc kilka modlitw, które usypiają mnie i tak oto upływa mi dzień pierwszy tego Nowego Lepszego 2014 Roku!

Wszystkim z Was, czytającym i trwającym tu ze mną - składam wraz z Nowym Rokiem najserdeczniejsze życzenia MIŁOŚCI... bo nawet, jeśli w życiu zabraknie zdrowia - to z pomocą miłości jesteśmy w stanie uporać się ze wszystkim... Ale jeśli w życiu zabraknie MIŁOŚCI, to co nam po tym, że będziemy zdrowi... Dobranoc :*