czwartek, 31 października 2013

Szczęście w nieszczęściu...

Od rana same dobre wiadomości! Że pani Ewa wychodzi do domu już jutro, że nasze ubezpieczenie chce nam jednak wypłacić jakieś pieniądze, tylko... śniadanie coś się spóźniało, a ja dziś czekałam na szynkę, choćby taką szpitalną!...:)

Poranek faktycznie obfitował w dobre nowiny... Chwilę po ósmej zawitała do nas doktor prowadząca panią Ewę i zakomunikowana, że "się pięknie wczoraj wyseparowała" i w związku z tym może jutro iść do domu.. Cieszyłam się więc razem z nią i dokazywałam, że przed nami ostatnia, wspólna noc ;)

Potem przyszła moja pani doktor prowadząca z karteczką z wynikami krwi, mówiąc, że wszystkie parametry spadają, co jest działaniem zamierzonym i oczekiwanym, jednak mniej więcej w sobotę będę już potrzebowała transfuzji...

"Czegoooo?!?" - zmroziło mnie na samą myśl... Poprosiłam więc drżącym głosem panią D. o szczegółowe wyjaśnienie tego, o czym przed chwilą z takim spokojem zakomunikowała...

To ponoć normalne... Spadają wyniki, więc krew jest uboższa... Może robić mi się słabo, mogę czuć się źle.. Dlatego przyniosą mi z lodówki "czerwony woreczek" oznaczony 0 Rh +, podłączą przez dojście centralne i wzbogacą mnie krwią od jakiegoś dawcy, co poprawi moje samopoczucie i wpłynie korzystnie na organizm...

Ech... ciężkie to takie, mimo wszystko... Przecież ja postanowiłam sobie dziś rano, że się będę dobrze czuła i że nic nie będzie w stanie tego zmącić... I tak będzie! :)

Wreszcie przyjechało mocno spóźnione śniadanie. Doczekałam się wprawdzie szynki, ale pochodziła ona z wymiany za 'serdelka' z diety cukrzycowej, co kosztowało mnie trochę zachodu...

Potem już tylko kroplówki, zastrzyki.. Z braku cierpliwości i oszczędności czasu postanawiam sama przełączać sobie kolejne butle, których wciąż mi dochodzi... Pielęgniarki nie są tym faktem zachwycone, bo uważają, że to ICH działka, ale co mi tam - szpitalna samoobsługa zawsze była tu mile widziana :)

Przychodzi Agata i razem ćwiczymy. Choć czuję, że szybciej się męczę i nie jest to forma, jak choćby sprzed wczoraj - jednak wytrwale wykonuję kolejne serie i powtórzenia... A potem długo towarzyszy mi to wspaniałe uczucie, że "jeszcze jestem na chodzie"... :) Przecież postanowiłam sobie dziś rano, że się będę dobrze czuła... i tak właśnie będzie! :)

Wkrótce po obiedzie odwiedza mnie Aga i przynosi smakołyki, w tym jajecznicę na pomidorku. Moje wszystkie zapasy lodówkowe już się pokończyły i dziś zdana jestem tylko na nią ...i na szpital - rzecz jasna ;) Moje smaki wyraźnie się zmieniają, to efekt regularnie pitej oranżady... W ustach co dzień towarzyszy mi ten dziwny posmak - metalu? i sama nie wiem czego...powinnam się do niego przyzwyczaić, zaakceptować - przynajmniej na jakiś czas, jak mówi pani doktor... ale nowe to dla mnie odczucie i takie obce... Zawsze po przebudzeniu czuję wzmożoną pracę ślinianek, szybko łykam więc wodę, by ulżyć im i sobie i pozbyć się tego delikatnego bólu i kwaśności, powstającej w okolicach nasady żuchwy...

Przyglądam się też uważnie mojemu ciału... Zmienia się... Skóra jest teraz bardzo sucha, straciła swą elastyczność i napięcie... Jest jak skóra kilkudziesięciolatki, choćbym nacierała się co dzień balsamami i kremami... Włosy... pytacie czy jeszcze są?;) są... ale nie tak puszyste i lśniące, one też straciły swój dawny look... Opuszki palców - towarzyszy im nieustanne mrowienie i zmniejszone czucie... i na koniec piersi... ich nie poznaję najbardziej...

Przeglądam czytania na dziś i staram się tym umocnić: "Bracia: Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? (...) Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? (...) Jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani potęgi, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga..." [Rz 8,31b-38] Po koronce zasypiam na ponad godzinkę, a potem leniwie otwieram oczy i bardzo powoli idę do toalety...

Tam spotykam Beatę... dziewczynę w podobnym wieku, bardzo chudą i z chustką na głowie. Wymieniamy spojrzenia, potem uśmiechy, nieśmiałe "cześć" i... nie wiadomo kiedy rozmowa się sama toczy... Beata w końcu zaprasza mnie do swojej sali, pod 14-stkę... Odnoszę więc do siebie rolkę papieru toaletowego i wyruszam...

Naciskam na klamkę nowych drzwi, do których nigdy wcześniej nie zaglądałam i już od pierwszych chwil mojej obecności tam, czuję, że polubię to miejsce, jest nawet przytulne...

Salę dzielą dwie dziewczyny - Beata i Ewa. Jest jeszcze Mateusz - narzeczony Ewy, który w maseczce na twarzy siedzi przy jej łóżku. Tu się nie podaje rąk na powitanie, choć wszyscy uprzejmie pamiętamy o tym zwyczaju...

Beata jest mamą Wiktorka i Olka. Wiktorek jest ze szlachetnego rocznika 2011, zresztą urodzony miesiąc po Hani. Olek to wcześniak, choć podobnie, jak Ala - ma już trzy miesiące... Gdy Beata w 28 tygodniu drugiej ciąży dostała wysokiej gorączki - poszła natychmiast do lekarza to sprawdzić... Poszła z gorączką, wróciła z białaczką... - jak to smutno wspomina... Lekarze musieli natychmiast rozwiązywać jej ciążę, jeszcze w tym samym tygodniu... Olek w chwili urodzenia miał niecały kilogram i przyspieszony Chrzest Święty jeszcze w szpitalu, a niedawno wyszedł z inkubatora do domu, do taty i starszego brata.... Beata widziała i dotykała go tylko raz, jak się urodził...

Ewa z kolei to młoda fizjoterapeutka, instruktorka fitness, która całe życie stosowała się do zdrowych zasad, dbała o siebie i jadła ciemne chlebki... W pewnym momencie zaczęła się męczyć na zajęciach, zaczęły ją boleć kości, no i pewnego dnia doszła ta gorączka... Zrobiła wyniki krwi i dostała "wyrok" jeszcze w laboratorium, gdzie poproszono ją osobnym wejściem na rozmowę, a wszyscy już wiedzieli i patrzyli na nią "że to ta"...

Obie nie miały lekkiego startu w chorobę... Jak zresztą każda z nas, ale słuchając ich, znów utwierdzałam się w przeświadczeniu, że mimo wszystko mam cholerne szczęście... w tym całym - jak to mówią - nieszczęściu...

Pan Bóg od samego początku stawiał mi na tej nowej, trudnej (ale do pokonania) drodze wspaniałych i kompetentnych lekarzy, którzy "dawali szanse", a nie utwierdzali w przekonaniu, że "białaczka to choroba śmiertelna".. Nie musiałam też zmagać się z wieloma innymi rzeczami, o których mówiły dziewczyny, jak choćby przyspieszony poród... Wszystko u mnie działo się w swoim czasie... a Bóg nad tym czuwał i temu od początku błogosławił...

I jakkolwiek to znowu zabrzmi - ja to mam w życiu wielkie szczęście!... Otaczają mnie kochani ludzie, rodzina i przyjaciele, którzy nie dają nawet myśleć, że coś może pójść nie tak... Nie ma żadnego planu B, jest tylko plan A - wyzdrowieć i jak najszybciej wrócić do domu... I choć będzie czasem ciężko, z każdym dniem już robi się trudniej, będą spadki i kryzysy, to plan jest jeden...niezmienny! Coco jumbo i do przodu :)

środa, 30 października 2013

Oranżady łyk..

Gdyby nie to, że dziś środa i nie mogę jeść barszczu, byłby to zwykły, szary, niczym nie różniący się, szpitalny dzień...

Zaczął się jak zwykle, skoro świt - na porannym mierzeniu temperatury i pobieraniu krwi, ale tego już nawet nie liczę, bo zawsze potem dosypiam i to jest moje święte prawo, z którego regularnie korzystam :) Około godziny 7:20 weszły do sali jakieś nowe panie w fartuszkach i zapytały, czy któraś z nas życzy sobie zmianę pościeli... "Ja! ja!" - wynurzyłam się z powitalnym uśmiechem spod kołdry...

Nie było rady, teraz już trzeba było wstać i co najgorsze wyjść z łóżka, aby umożliwić przemiłym paniom ich dalszą pracę :) Te jednak spojrzawszy na mnie uważnie, powiedziały: "A młoda to sobie może sama zmienić pościel, coooo ?"

Młoda więc przenikliwie zlustrowała nowe panie na wylot, po czym zebrała się w sobie i bardzo uprzejmym, przepracowanym wewnętrznie po trzykroć tonem, grzecznie odpowiedziała: "Tak, nie ma problemu! Dopóki mam na to siły, zrobię to z chęcią sama :)"...

Zostawiły więc umaglowaną i równo ułożoną kupkę świeżych poszewek na skraju mojego łóżka i wyszły... Zabrałam się więc za porządki... Na pierwszy ogień poszedł mój plastikowy kufer z ubraniami, który mi tu przydzielili i który robi jednocześnie za szafę i walizkę i... jeszcze ozdobny mebel pod łóżkiem :) Potem przeszłam do tej nieszczęsnej pościeli, która okazała się dziurawa i niekompletna (i do całkowitej wymiany na własną rękę w pobliskiej szafie z czystą pościelą ;)) a na koniec, idąc za ciosem doszły jeszcze okolice mojej szafki nocnej i reszta obejścia... Jednym słowem perfekcyjna pani domu - wydanie 'hospital' ;)

Czas od śniadania do obiadu to spokojny, niczym niezmącony czas kroplówek, zastrzyku, siedzenia na fejsie i takiego sobie bimbania... tylko moja pani Ewa krzątała się nerwowo, bo rano zapowiedzieli jej, że "wkrótce" (uwielbiamy to słowo... ma tak wiele znaczeń i jest tak uniwersalnym pojęciem czasu) zabiorą ją na separację komórek, bowiem po serii chemii i zastrzyków, jej organizm zaczął wreszcie produkować jakże pożądane komórki macierzyste...

W końcu poszła! ...wraz ze swoją kołdrą i podusią, zupełnie jak przedszkolak, którego za karę wysłali do innej grupy na leżakowanie... No i leżakowała tak 4 godziny, podczas których pan Zdzisiu wydzwaniał i wydzwaniał, komórkowe, wibracyjne, tradycyjne melodie...

Nie mogłam dopuścić do tego, aby się chłopina z żalu i tęsknoty sam w domu marnował - odbieram więc któryś z kolei telefon i zapewniam, że z panią Ewą wszystko jest w porządku, że jeszcze po prostu nie wróciła z zabiegu i żeby już więcej nie dzwonił, bo mi przeszkadza w śpiewaniu, kiedy mam wolny pokój i mi się na recital zebrało... - nie, no tak już mu nie powiedziałam...;)

Potem i do mnie dzwonią telefony... miłe, serdeczne, rozpływam się ale i umacniam. Jeden nawet to telefon od taty... Zadzwonił, żeby mi przekazać słuchawkę, bym chwilkę porozmawiała z chłopakiem z jego pracy, który przeszedł podobną drogę w walce z tym samym rozpoznaniem i który wygrał życie, a teraz mi o tym wszystkim opowiada... Niesamowite wrażenie! Grzesiek - mój rówieśnik, leczył się w tej samej klinice, wymieniał nazwiska dobrze znanych mi już doktorów i profesorów, zapewniał o tym, że jestem w świetnych rękach i... życzył wielu sił w tym trudnym, acz do zwyciężenia boju. Dzięki Ci Boże za takich ludzi.. Oni są realni, już wygrali... Kiedy dowiedział się o chorobie, jego synek miał 3 latka.. Dziś ma 6 lat i kopie z tatą piłę, a wkrótce zostanie nawet starszym bratem!...  Takie historie....

O godzinie 15:00 odmawiam tradycyjnie już koronkę, a potem znów pozwalam mym oczom odpocząć przed komputerem... ;) W międzyczasie wraca pani Ewa.. Kompletnie wymęczona i zdruzgotana... Drżącym głosem opowiada mi przebieg zdarzeń, które miały miejsce po tym, jak opuściła naszą salę o 12:30...

Na szczęście jej silny organizm poradził sobie z tym trudnym zadaniem i wyprodukował odpowiednią ilość komórek macierzystych, choć lekko nie było i zaliczyła nawet wstrząs...

Około godziny 18 do naszej sali weszły dwie pielęgniarki i z gratulacjami udały się prosto do mojej zmęczonej sąsiadki. Żartowały sobie, że dzięki takiemu obrotowi spraw, pani  Ewa stała się posiadaczką nowych lokatorów, którzy zapewnią jej dalszy byt i kto wie, czy wkrótce nawet nie zostanie wypisana do domu! :)

To była dobra wiadomość! Kazałam jej od razu dzwonić do Zdzisia, żeby podzielić się tymi rewelacjami, próbując przy tym nieudolnie odciągnąć jej uwagę od tego, że druga pielęgniarka podeszła do mnie i odkręciła mi różowy kran... "Wiesz jak na nią mówią?" - zapytała, spoglądając na kroplówkę z epirubicyną... "Nie wiem" - odpowiedziałam.. "Fryzjerka" - padło głucho z jej ust... Nie potrzebowałam już dodatkowych wyjaśnień...

Moja "oranżada" kapała, a ja musząc zająć się pilnie czymś innym - odpisywałam na sms-y, odbierałam telefony, rozmawiałam na czacie i... nie spoglądałam za często w tamtym kierunku...

W końcu uwolniłam się spod kabla i poszłam wreszcie do toalety... A tam, ku mojemu zdziwieniu i niedowierzaniu.. poleciała kolejna oranżada, z tą różnica, że o barwie nieco bledszej od tej, kroplówkowej...

A potem już tylko wmuszałam w siebie litry wody, by - jak to podkreślają każdorazowo lekarze - wypłukać jak najszybciej to, co ciężkie i szkodliwe, a zostawić już tylko to, co ma działać i pracować w organizmie jak należy...

Wieczorna rozmowa z Dominikiem i zapewnienie, że wszystko jest w należytym porządku... Za mną całkiem fajny dzień, z mnóstwem życzliwych ludzi i zdarzeń... I kolejny oranżady łyk.. gorzki, choć do przełknięcia...

wtorek, 29 października 2013

Jest Ela i jest impreza!

"Dzień dobry laseczki!" - powitał nas przyjazny głos pani Krysi, która już od progu zarażała swym entuzjazmem... "Wiecie, jak na dworze jest ładnie... a jaki wiatr się zrywa, ale nie jest zimno... Jak szłam do Was to było całkiem przyjemnie, tylko te liście wszędzie fruwają, człowiek gdzie się nie obróci to te liście na twarz spadają, ale tak to jest super!"...;) Nie było rady... Wobec takiej ilości informacji  - wypowiadanych z prędkością i jakością nie byle jakiej stacji radiowej - trzeba było podnieść swe zaspane jeszcze ciało i stanąć wreszcie na nogi... Rozpoczynam więc ten wtorek, wierząc, że będzie to naprawdę dobry dzień!

Narzucam na siebie bluzę i wraz z panią Ewą wychodzimy na korytarz, by w tym czasie nasza sala przewietrzyła się, doprowadziła do porządku za sprawą magicznych rączek pani Krysi i jej niezniszczalnej ekipy środków czyszczących, oraz naświetliła lampami bakteriobójczymi... Trwa to zazwyczaj kwadrans każdego dnia...

Zajmując dogodne miejsca tuż przy samych oknach, wraz z panią Ewą podglądamy wczesno-szpitalne życie przed godziną ósmą... "Ty, zobacz, jak ona śmiesznie zaparkowała" - słyszę z ust przejętej sąsiadki... "Gdyby podjechała jeszcze kawałek do przodu, zostawiłaby miejsce innym, a tak, już tu nikt więcej nie stanie..."... - z lekkim uśmiechem daję się ponieść tej zabawnej sytuacji rodem z ukrytej kamery...

"Typowa baba!" - dorzucam celowo do pieca i z niecierpliwością czekam rozwoju dalszej rozmowy... Pani Ewa to urodzony kierowca.. Dwa razy nawet dostała mandat za prędkość, przyznaje z pewną dumą w głosie... "A raz nawet bez dokumentów jechałam"... kontynuuje z wielkim entuzjazmem...;)

Po chwili dzwoni telefon. To Dominik! Jak miło słyszeć jego spokojny głos. Brzmi bardzo obiecująco i rześko. Cieszy mnie tym niezmiernie. Jest wyspany i z pozytywnym zapasem nowej energii, jakby wczorajszy dzień nie istniał :) Wyszedł właśnie na chwilkę do sklepu i zaraz wraca by zrobić w domu śniadanie :)

A u nas od rana - wszystko po staremu, z tym, że na śniadanie gościł u mnie żółty ser i to z nielegalnym w tej strefie pomidorem :) Po śniadaniu kroplówki, zastrzyki - chyba powoli dojrzewam do decyzji o samodzielnym ich wykonywaniu, ale jeszcze nie dziś... Pielęgniarka chętnie służy instruktażem, co myślę wkrótce uskutecznię, bo i po co mają zaglądać w moje sekretne tłuszczykowe rejony ;)

Jeszcze tylko gimnastyka - dziś do zestawu podstawowego dodajemy kilka ćwiczeń w pozycji stojącej (!) na dekolt i talię i tym sposobem wprowadzamy w życie program premium ;) którego nie powstydziłby się niejeden klub fitness ;)

W porze obiadowej dostaję sms-a: "Kochana, która jesteś sala? i blok A, B, czy C?" ... JEST! przyjechała tu... dotarła nawet na miejsce i za chwilę pobiegnę ją wybawić z tego szpitalnego labiryntu...

Na korytarzu staje Ela. Ta dziewczyna ze szpitala w Zielonej Górze, z którą się przyjmowałam i z którą dzieliłam losy na hematologii pod 117. Przyjechała tu na konsultację medyczną do mojej pani doktor D., bo mamy wspólny plan na życie - aby razem wyzdrowieć!

Zdobyłam dla niej wszelkie potrzebne namiary, a ona umówiła się z panią doktor w poradni i zrobiła ten pierwszy a zarazem milowy krok w kierunku swojego leczenia razem ze mną we Wrocławiu. Mamy zamiar wspólnie okupować salę 17 zaraz po tym, jak moja pani Ewa za około 1,5 tygodnia opuści szpitalne mury i wróci w swe domowe pielesze.

Póki co stawiam Eli porządny obiad! Jest dzisiaj moim specjalnym gościem, zasługuje więc na coś extra niż zwykle, szpitalne jadło. W lodowce mam jeszcze trochę zapasów domowego lecza.. Podgrzewam więc je z ciemnym makaronem w mikrofali i dołączając do tego butelkę coca-coli light, których mam tu pod dostatkiem, urządzam Eli ciepły, domowy poczęstunek :)

Siedzimy więc sobie w cudownej atmosferze, pałaszując leczo i wspominamy całkiem niedawne czasy, choć tak bardzo odległe, jeśli chodzi o etapy naszego leczenia... Moje jest już w toku, jej... to kwestia najbliższej przyszłości...


Do spotkania wkrótce dołącza nieoczekiwanie Marcin.Wspólne chwile umila mieszanka studencka i niesamowite nastroje, które teraz panują :) Absolutnie cudowne spotkanie! Niestety czas nieubłaganie leci i Ela musi już wyjść, żeby zdążyć na spotkanie z panią doktor w poradni na dachu galerii Dominikańskiej... 

Trzymam mocno za nią kciuki! Wiele obiecujemy sobie po tym spotkaniu... Mam nadzieję, że pani doktor nas nie zawiedzie:)

A u mnie kolacja i wieczorne rozmowy telefoniczne z przyjaciółmi. Wspaniali są ci moi przyjaciele.. Miło było usłyszeć głos Ani i Asi - dobre duszyczki troszczące się o mnie jak mało kto :* No i wreszcie telefon od Eli... Słyszę, że jest szczęśliwa! Wizyta się udała, pani doktor nie zawiodła... przeciwnie - stanęła na wysokości zadania i zobowiązała się dopilnować, by jak najszybciej przyjąć Elę tu, do szpitala, na oddział... i to pod 17-stkę :) Wszystko wstępnie nawet umówione...

I jak tu nie mówić o Bożej Opatrzności ? Jak tu nie mówić o troskliwej opiece Dobrego Boga, który wszystko z góry widzi i wie, czego nam najbardziej potrzeba... Ela jest już w dobrych rękach... Wreszcie trafiła na kogoś, kto zatroszczy się o nią i podejmie fachowego leczenia, a nie będzie tylko odsyłał od gabinetu do gabinetu...

Na zakończenie rozmawiam z Dominikiem.. Jego głos... taki radosny, pewny, że wszystko jest w jak najlepszym porządku...Dodaje mi jeszcze więcej mocy i wiary, w to, że... to był naprawdę dobry dzień :)

poniedziałek, 28 października 2013

Tu się przecież nie umiera...

Nastał poniedziałek. Rozpoczynam go od porannego prysznica, potem suszenie głowy, układanie włosów i tak do śniadania... ;) W trakcie jedzenia odwiedzają mnie trzy osoby, które od progu zapowiadają, że jak tylko zjem...

No właśnie... pierwsza przychodzi studentka. Osłuchuje mnie, wypytuje, uśmiecha się i tradycyjnie już przeprasza, że przeszkadza mi w jedzeniu ;) A potem mówi, że później przyjdzie do mnie pani doktor i na spokojnie ze mną porozmawia.

Drugi pojawia się młody sanitariusz, z karteczką w ręku i wyczytując moje nazwisko przeprasza, że przeszkadza mi w posiłku, ale ma zabrać mnie na badanie EKG, więc jak tylko dokończę śniadanie, to mam się do niego zgłosić... Ilekroć widzę tego całkiem sympatycznego i niczemu niewinnego człowieka, to mam silne skojarzenie, że jest jak ten Cerber, który odprowadza różnych ludzi do różnych miejsc, a potem wraca po nich i prowadzi jeszcze gdzieś indziej... taka jego niewdzięczna rola...;)

Trzeci gość to pani psycholog. Zagląda jeszcze przed dziewiątą i zapowiada, że już jest i że o mnie pamięta, więc jak tylko uporam się ze śniadaniem i EKG to do mnie wróci i porozmawiamy...

Nie mam więc czasu do stracenia!... Wyruszam na badanie, aby mieć to jak najszybciej z głowy. Elektrody podłączone, serduszko wzorowo bije, zapis się drukuje. Dostaję kwitek i mogę wracać z powrotem. Kolejna rzecz to kroplówki... Po powrocie do sali już na mnie czekają, podobnie jak zastrzyczek. Dziś jest pani Monika - ona ma świetną rękę do tych rzeczy. Rachu ciachu i po strachu, brzuszek nic nie poczuł, jeszcze tylko cyk - pyk i jedna z trzech kroplóweczek radośnie sobie kapie...

Czekam teraz na panią psycholog. W końcu wita mnie w drzwiach i razem z wiernym kompanem - stojakiem na kroplówki, wyruszamy na korytarz, aby rozpocząć naszą miłą pogawędkę. Podczas rozmowy opowiadam jej wydarzenia minionego tygodnia: o pierwszej dawce chemii, o spadku formy, o odwiedzinach Dominika i o wczorajszym leczo...

Pani M. słucha mnie, a jej oczy z każdą minutą jaśnieją... W końcu widać nie wytrzymuje i mówi: "Możnaby o pani książkę napisać. To jest po prostu niesamowite świadectwo!! Te wszystkie przemiany, które się w pani dokonują, akceptacja tego, co po ludzku jest do wyleczenia i zarazem ścisła współpraca z siłami niebieskimi - sprawiają, że jest pani dowodem na potężne działanie Boga. Jest pani cudem Bożym"... onieśmiela mnie tym kompletnie...

"To jest prawdziwe świadectwo, tego nie można pozostawić tak niespisanego..." - kontynuuje po chwili ciszy.. "Gdy na panią patrzę widzę tak jasną postać, jakby anioła, którego trzeba ze wszystkich stron chronić przed złem tego świata..." A potem obie ze łzami w oczach próbujemy pozbierać słowa, choć język plącze się a głos drży... i czuć tą charakterystyczną aurę towarzyszącą każdemu poniedziałkowemu spotkaniu. Jest zawsze z nami tak silny i obecny. W każdym calu przenika nasze dusze i wszystko w promieniu kilku metrów dookoła ...to Duch Święty... niezgłębiony i potężny...

Wierzcie lub nie, ale uwielbiam ten stan! Czuję, jakbym nie ja wypowiadała słowa, ale one same wychodziły z moich ust, po swojemu i na własną rękę.. A ja tylko słucham tego wszystkiego i dziwię się, co też w mojej głowie siedzi... ale nie plotę bzdur, wręcz przeciwnie... ma to nawet większy i głębszy sens! ;)

Po rozmowie wracam w kierunku sali wciąż jeszcze nie mogąc dojść do siebie, jednak na korytarzu zostaję skutecznie przechwycona przez panią Grażynkę, z zamiarem zmiany opatrunku na szyi. Podczas porannego obchodu zostałam zakwalifikowana do tego manewru i teraz tylko dopełnia się to rutynowe zalecenie higieniczne. Dostaję przeźroczysty plaster z widokiem na przewody, z którym wracam do sali, gdzie już czeka na mnie kolejna porcja gimnastyki z Agatą.

Po ćwiczeniach czuję się naprawdę doskonale! Moje ciało, umysł i duch - w idealnej harmonii i dobrostanie :) Siadam teraz do komputera i czekam już tylko na obiad... zgłodniałam przez te wszystkie zabiegi ;)

A dziś barszcz! Poezja smaku :) biorę dokładkę. Pierwszy raz odkąd tutaj jestem, barszcz smakuje mi tak bardzo, że zaraz po opróżnieniu jednego talerza - udaję się na korytarz po jeszcze :) Zdziwione panie, nie skończywszy jeszcze rozwozić wszystkim pacjentom ich porcji, bez najmniejszych oporów dolewają mi tego czerwonego rarytasu. Mam świadomość, że od środy będzie to towar zakazany, wolę więc zatankować do pełna, aby potem nie musieć obchodzić się wyłącznie smakiem ;)

Kiedy o 15:15 kończę odmawianie koronki czuję, że bardzo potrzebuję się zdrzemnąć. Opuszczam więc łóżko i znajduję sobie przytulną pozycję, w której odpływam... Z korytarza dobiegają głośne stuki i trzaskania... Pielęgniarki krzątają się i panuje dość duży hałas... Staram się tego wszystkiego nie słyszeć... W końcu w zgiełku znajduję odrobinę ciszy i nareszcie mogę zasnąć...

Do sali wchodzi Marcin, a ja nie jestem w stanie powiedzieć nic sensownego, niż tylko przytaknąć mu uprzejmie, iż nie jest to najlepszy moment na odwiedziny i że zapraszam go w innym czasie.. Drzwi się zamykają i zasypiam na dobre...

Po ponad godzinie budzę się i czuję przypływ nowych sił. Teraz mogę znów wylec z łóżka, aby podgrzać w mikrofali miseczkę barszczyku schomikowanego jeszcze z obiadu :) Wychodzę więc na korytarz, jednak tam zauważam, że dzieją się bardzo niepokojące rzeczy..

Pod 16-stką umarł pan... Garstka ludzi, najbliższa rodzina dość głośno wyrażała swój wielki żal i smutek po jego stracie... Płakali i pocieszali się nawzajem.. Krzątali się nerwowo to z sali to do sali i kompletnie nie potrafili odnaleźć sobie w tym wszystkim miejsca.. A potem jeszcze długo z korytarza słyszałyśmy nieustające rozmowy telefoniczne, powtarzane po kilkakroć: "Tata zmarł..."

Siedziałyśmy z panią Ewą w naszej sali i milczałyśmy... Po dłuższej chwili nicniemówienia wreszcie odezwała się moja współtowarzyszka niedoli: "A ja myślałam, że tu się nie umiera... Myślałam, że to jest taki oddział, gdzie się ludzie leczą, wychodzą i wszystko potem jest już dobrze..."

"Ja też tak myślałam..." - wtrącam ponuro i ze ściśniętym gardłem z trudem przełykam barszcz z kromką razowego chleba... Pielęgniarki krzątają się z ponurymi minami, lekarz dyżurujący też widać bardzo przybity.. Atmosfera zagęszcza się, kiedy na korytarzu pojawiają się panowie z charakterystycznymi noszami... Tego wszystkiego jest dla mnie za wiele... Nie wytrzymuję napięcia i uciekam z telefonem na pierwsze piętro, pod łuki, gdzie odbywam rozmowę z rodzicami, która jest dla mnie zbawienną odskocznią.

Potem wracam do sali i już tylko czekam na wizytę Agi z zapowiedzianymi smakołykami w postaci żółtego sera, na który mogę sobie pozwolić tylko do jutra włącznie, a także aromatycznego spaghetti po bolońsku z ciemnymi oliwkami i czosnkiem :) Zajadam więc ze smakiem niepełną miseczkę i czuję, jak przyjemnie wypełnia mi się ściśnięty nieco żołądek...

Rozmawiamy z Agą i śmiejemy się, ale w głębi siebie czuję ogromne przytłoczenie... "Tu się przecież nie umiera..." - kołacze mi się wciąż po głowie... Agnieszka w końcu wychodzi i znów zostajemy z panią Ewą same... Wieczorny telefon do Zdzisia, punkt 20:00 także nie jest pozbawiony emocji... "A ja myślałam, że tu się nie umiera..." - słyszę po kilkakroć z ust p. Ewy to znamienne zdanie...

Czy to był dla mnie dobry dzień?... Zły chyba nie był, bo bywały o wiele trudniejsze... Ale czy był dobry ? Dziś Dominik przez cały dzień walczył z potężnym bólem głowy i rozstrojem żołądka podchodzącym pod grypę jelitową, był kompletnie nieprzytomny i odcięty od świata... Z ciężkim sercem myślałam dziś o nim i się modliłam o jakąkolwiek poprawę... Zasnął wyczerpany i półżywy przy Hani, tego wieczoru nawet nie rozmawialiśmy...

Będą i takie dni, jak ten... trudne, nieoczekiwane, pozbawione nadziei i zupełnie niechciane... Jeszcze sporo przede mną, nawet nie chcę myśleć, jak wiele... Żyję dniem dzisiejszym, teraźniejszością. Liczy się tu i teraz... nie to, co będzie w listopadzie, czy grudniu... Moje kolejne dni w szpitalu to małe misje do zrealizowania ...i do odhaczenia...


Wypełniam je i idę dalej, nie oglądając się za siebie i nie planując, co będzie potem... Nie chcę wiedzieć ile tu jeszcze będę, choć wiem, że ostatnia "dawka" chemii zapisana jest na 27 listopada... Po niej jeszcze okres "odbijania" i dopiero wtedy będzie można pomyśleć na jakiś czas o domu...

Horyzont bardzo zamglony... Ale moje pole widzenia wciąż silne i wyraźne: to twarze moich dzieci... Są tak realne i mocno wyryte w tym obrazie, że stanowią jedyny i niezmienny element stały, który jest i zawsze będzie dla mnie celem nadrzędnym... Busolą, wyznaczającą kierunek... tam właśnie zmierzam, tam wciąż płynę... Choć czasem grzęznę i robię to pod prąd... to w końcu kiedyś tam dopłynę...

niedziela, 27 października 2013

Uczta

Niedzielny poranek...  w planach nic, nawet mszy... "Ale chyba nie będzie tak źle" - rozganiam szybko nieco szare myśli.. "W końcu przyjedzie do mnie siostra z zapowiedzianym leczem, a i internetowe msze on-line istnieją, więc powinniśmy dać radę!"...

Z tym nastawieniem i jeszcze garścią pozytywnej energii w kieszeniach, zabieram moją panią Ewę na spacer, pod łuki, na pierwsze piętro budynku... Idziemy powoli, nie spiesząc się, wchodzimy na schody i krok po kroku przemierzamy centymetry betonowych podłóg... Gdy wreszcie wdrapujemy się na samą górę - dochodzimy zgodnie do wniosku, iż był to wysiłek ponad nasze możliwości ;) Nogi drżą, serca kołaczą, w głowach kręci się od nadmiaru tlenu.. a my patrzymy na siebie z uśmiechem, sapiąc przy tym jak dwa labradory i mamy ubaw po pachy, bo bawi nas sytuacja pt. "nie poznaję mojego ciała"...

Pani Ewa jednak po krótkim odpoczynku postanawia faktycznie zejść na dół, bezpiecznie do sali, ja natomiast z uporem odkrywcy, podejmuję wyzwanie dotarcia do nieodkrytych jeszcze zakamarków tego budynku, awięc wyruszam...

Idę długim, szerokim, ciemnym korytarzem, potem skręcam w biały, węższy, gdzie po obu jego stronach widnieją drzwi z nazwiskami znanych mi już lekarzy.. "To tu mają swoje gniazda" - myślę... Docieram do ostatniej ściany budynku i przez okno widzę wyraźne promienie słoneczne skąpane w rzecze. Ten widok mnie oczarowuje! Stoję więc jakiś czas z nosem przy szybie i chłonę tę ogromną i wolną przestrzeń...






Czas jednak wracać do sali... mijam przeróżne drzwi oznaczone mniej lub bardziej podniośle... Wyobrażam sobie, jak za nimi ukryte w specjalnych pojemnikach komórki czekają na to, aż przyjdzie ich odpowiednia pora aby mogły zacząć na nowo budować zdrowy organizm...

Wracam do łóżka i tam spędzam najbliższy czas. Moje nogi wciąż drżą, serce bije jak szalone i wcale nie myśli, by zwolnić, czuję spod skóry pulsujące tętno... Przebiegłam w końcu maraton! ...czego więc od siebie wymagam?

Gdy jednak trochę odsapuję, w drzwiach staje szafarz z Najświętszym Sakramentem. Przyjmuję Go więc z wielką radością i od tej chwili rozpoczynam poszukiwania internetowe jakiejś dogodnej dla siebie mszy on-line. Pada na Strachocin w Mazowieckiem. Mały, parafialny kościółek, który obchodzi akurat 103 rocznicę poświęcenia.. Pierwszy raz uczestniczę w takiej formie Eucharystii, jednak z wielkim oddaniem i zaangażowaniem robię to, choćby tylko wirtualnie...

Podczas mszy niespodziewanie przyjeżdża do mnie kroplówka (a nawet 3), więc co jakiś czas zerkam i pilnuję ich, aby w odpowiednim czasie przełączyć.. Ku mojemu zdziwieniu odbywa się to wszystko tak niepostrzeżenie, że absolutnie nie odciąga mojej uwagi od tych najważniejszych spraw.. Dziś miałam okazję uczestniczyć w Chrzcie Świętym małego Damiana Dominika, oraz być gościem zaproszonym do współprzeżywania ważnej rocznicy dla parafii. Ksiądz wygłosił też bardzo dobre kazanie na temat kościoła jako budynku i wspólnoty, a że długo mówił - to tylko wpływało na korzyść, gdyż ja wygodnie leżałam i nie zastanawiając się nad upływającym czasem, mogłam chłonąć jego słowa.

Po Eucharystii zadzwonił telefon. Moja siostra zbliżała się już do kliniki przy Pasteura. Zarzuciłam więc na siebie bluzę, chwyciłam za maseczkę i wybiegłam na jej spotkanie... Na korytarzu panował niecodzienny gwar.. jak na jarmarku.. Niedziela - dzień odwiedzin.. wszystkich tu naraz pełno, stoliki pozajmowane, zapach domowych posiłków mieszał się z zapachem aromatycznej kawy przyniesionej z automatu...

Gośka przywozi mi obiecane słoiczki z leczem oraz suszone rarytasy w postaci paczkowanych truskawek, jabłek z cynamonem, mieszanki orzeszków i jagódek goji.. Wszystko tchnie egzotyką! Idziemy razem na pierwsze piętro, bo tam nieco spokojniej, siadamy na ławce i odpalamy niewidzialny stoper... czas zasuwa z prędkością światła...

Rozmawiamy, opowiadamy, śmiejemy się, potem schodzimy do sali i zjadam z wielkim apetytem przepyszne, domowe leczo! Na deser wrzucam kilka suszonych truskawek, które popijam dietetyczną colą... Jestem w niebie... Niby niewiele, ale jakie to dla mnie znaczące... Jedyna szpitalna przyjemność, doznanie zmysłowe - to właśnie radość jedzenia i rozsmakowywania się w smakach... Czuję się szczęśliwa i non stop o tym mówię :)

Potem odprowadzam Gośkę przed budynek szpitala, gdzie chwilkę czekamy na przyjazd jej transportu... Jestem tu drugi raz w życiu - stoję przed budynkiem kliniki, z bosymi stopami, jedynie w klapkach na nogach... Czuję wolność i przestrzeń, którą się upajam! Świat dalej się kręci i chodzą po nim ludzie.. "Jak dużo zdrowych ludzi chodzi po świecie" - myślę głośno i na tę myśl wspominam jeszcze tak niedawny czas, kiedy i ja byłam jego częścią...

Wracam do łóżka.. Tam czeka mnie koronka punkt 15:00. Odmawiam ją chyba nawet dwa razy i jestem szczęśliwa... Tyyyle miłosierdzia!... Byłam dziś na wspaniałym spacerze pod łukami z moją koleżanką Ewą, potem jadłam najwspanialsze na świecie leczo, znów przypomniałam sobie smak truskawek i wolności poza murami... Mam za co Bogu dziękować :)


U pani Ewy siedzi mąż, a ja otwieram gorącą linię telefoniczną: Basia, potem Aśku, mój Dominik i znów Aśku wraz ze śpiewającym przedszkolne piosenki Wiktorkiem... Miód rozlewa się na moje serce... Jak ja Was kocham za te telefony! Każdy zapewnia o modlitwie i ma niezmordowaną misję dokarmiania mnie w tym szpitalu ;) a ja jak wiecie - nie odmawiam...

Kolacja, a po niej nasze małe grzeszki: pani Ewa częstuje mnie ciemnym winogronem, przywiezionym przez pana Zdzisia z wczorajszego targu. Jest świeży, pachnący, dokładnie umyty i taki kruchy, że sam rozpływa się w ustach!

Rozmawiamy sobie o facetach i dochodzimy do wniosku, że my to mamy w życiu szczęście... "Wielkie" - dodaję! "Tacy mężowie to prawdziwy skarb" - podkręcam celowo klimat... A potem już tylko śmiejemy się i odliczamy czas do "wieczornych rytuałów"...

Jeszcze tylko bilans dnia w rozmowie z moim Wielkim Skarbem ;) Dziś nie był dla niego najszczęśliwszy dzień... Gadamy więc długo i z przejęciem... Nagle zrywa się u nas straszliwy wiatr. Otwarte okno stuka o parapet i potężna fala powietrza wpada do sali... pani Ewa biegnie ratować sytuację i mówi, że właśnie zaczął padać deszcz... Spoglądam na zegarek.. 21:37...Ach, to Ty, Karolu...;) I Ty dajesz o sobie znać, że jesteś i czuwasz i nie dasz mi tu zginąć marnie ;)

To niesamowite... tyle miłosierdzia spływa mi na głowę każdego dnia, jak ten niespodziewany deszcz, który zrywa się i zaczyna padać... Nikt się go wcale nie spodziewa, ale on przychodzi, bo jest potrzebny i daje światu życie...

" (...) Gdybym przybrał skrzydła jutrzenki,
zamieszkał na krańcu morza
Tam również Twa ręka będzie mnie wiodła
i podtrzyma mię Twoja prawica
Jeśli powiem: Niech mnie przynajmniej ciemności okryją
i noc mnie otoczy jak światło,
sama ciemność nie będzie ciemna dla Ciebie
a noc jak dzień zajaśnieje,
mrok jest dla Ciebie jak światło (...)"

[Psalm 139]

sobota, 26 października 2013

Myśli krążące...

Soboty z reguły są tu luźniejsze.. Nawet bardzo luźne... To już moja trzecia, więc już wiem. Obudziłam się, jak zwykle na poranne mierzenie temperatury, tym razem o 6:12. Pielęgniarka przy okazji pomiarów, pobierała mi krew z dojścia centralnego. Jak zwykle w takich momentach byłam oczywiście na pół przytomna, zaspana i wcale nie chciało mi się otwierać nawet oka, aby na to spoglądać..

W końcu, po jakimś czasie lekko zniecierpliwiona pani Jola, dość uprzejmym głosem zasugerowała: "Weź trochę pooddychaj, bo mi tu nic nie leci".. No to wzięłam głęboki oddech i w końcu jej ... poleciało ;)
(ależ to wszystko ze sobą powiązane, niewiarygodne... ;)

Jak tylko pielęgniarka wyszła z sali, naciągnęłam na siebie szczelnie kołdrę i tak dosypiałam smacznie aż do ósmej..  Tego dnia wiedziałam, że nie muszę się nigdzie spieszyć, że obchód nie wparuje punktualnie, że moje nieuczesane włosy na nikim nie zrobią wrażenia, a jeśli nawet - to będzie to jedynie kochana pani Krysia ze śniadaniem, niezmiennie o 8:25...

Jaki błogi spokój... leżę wciąż jeszcze pod kołdrą i myślę o domu... Pani Krysia uwija się wokół z mopem, wjeżdża nim pod moje łóżko, między szafkami, otwiera na oścież okno, tryska energią, a przy tym uroczo zagaduje... a ja leżę okryta pod samą szyję i patrzę w sufit... i każdą minutę tego nowego dnia poświęcam Bogu, niech mnie zmobilizuje do wstania,  niech doda sił, aby ten dzień przeżyć dobrze, niech ześle obfitą łaskę również dla Dominika i dziewczynek, aby ich dzień również zaczął się pomyślnie...

Po śniadaniu, bez wielkich planów na przyszłość, zabieram się za skracanie moich przydługich już paznokci, które od kilku dni figlarnie stukają po klawiaturze, jak u stereotypowej biurwy ;) Uśmiecham się przy tym do siebie i próbuję przypomnieć, kiedy ostatni raz miałam tyle nieograniczonego czasu na wykonanie tak precyzyjnego manicuru. No i nie przypomniałam sobie...

Mimowolnie co jakiś czas spoglądam w okno, ale bynajmniej nie w poszukiwaniu wiewiórek, a gdy takową dostrzegam - ignoruję wręcz rudą mieszkankę akacjowego drzewa... "Nie chcę cię oglądać, rozumiesz?" - wymyka mi się niekontrolowanie z ust, na szczęście pani Ewy nie ma w tym czasie w sali... " I wcale na ciebie nie patrzę"...

Pogrążam się dalej w swoich myślach.. Dziś wieczorem moja Alunia skończy 3 miesiące... Niby dużo, ale zarazem tak mało... Jest już duża, bo rośnie i to widać na zdjęciach, ale wciąż jeszcze taka malutka, bo to przecież niemowlę... Jeszcze miesiąc temu piła mleczko od mamy, a teraz karmi się ją mlekiem z butelki, a ona pięknie je wypija... nauczyła się, choć miała na początku opory i niechęć do smoczka... Musiała to w sobie przezwyciężyć i udało jej się! Teraz Alunia ma trzy miesiące i chwyta sama w rączkę gryzaczka, wkłada go do buzi i sobie przy tym rozkosznie gaworzy... Miesiąc temu, jak ją widziałam, jeszcze tego nie potrafiła...

Czas przelatuje mi przez palce... umykają ważne momenty, a ja nie mogę zatrzymać tych chwil, kiedy moje dzieci rozwijają się i uczą każdego dnia czegoś nowego. Dni spędzane niegdyś, z malutką Hanią obfitowały zawsze jakimiś nowymi spostrzeżeniami. Co dzień mogłam dopisać jakiś sukces do długiej listy jej umiejętności... Każdego dnia zmieniała się i rosła, a ja śledziłam niemal z lupą, jak botanik, ten fascynujący proces odkrywania przez nią świata...

Teraz jest inaczej... nie ma mnie z nimi, nie stanowię nawet części ich świata, nie uczestniczę w żadnym, nawet najmniejszym procesie, znikam... ulatniam się... jestem nieobecna... już nawet nie jestem...

Wiem, lepiej nie myśleć, bo zajadę się tym myśleniem... Mój mózg przecież świetnie radzi sobie z zadaniami specjalnymi - misja zdrowie i te sprawy... Świetnie spisała się też moja przysadka mózgowa, współodpowiedzialna za produkcję prolaktyny. Powiedziałam jej pewnego dnia: "Słuchaj stara, nic z tego nie będzie, musisz się z tym pogodzić i przestać wytwarzać pokarm"...  posłuchała i w przeciągu kilku dni, z unormowanej i regularnej laktacji nie pozostały choćby najmniejsze złogi mleka w moich piersiach, a proponowany jeszcze na oddziale w Zielonej Górze bromergon, nie był mi zupełnie potrzebny...

A jednak ściska mnie na samą myśl, że moje pierwsze dziecko miało nieograniczony dostęp do tego dobrodziejstwa przez bite dwa lata, podczas gdy drugie - niczemu niewinne - jedynie przez dwa miesiące...

Odpalam komputer i bezwiednie patrzę w szklany ekran, jak pracują ikonki ładujące poszczególne programy i w końcu internet...Proces zakończony. Teraz mogę sprawdzić pocztę, trochę się ogarnąć na fejsie, odpisać na skypie i takie tam, jednak rozpoczyna się fala telefonów od znajomych i rodziny, która trwa i trwa. Godzinami - dosłownie - rozmawiam z siostrą, kuzynką, Paulą i rodzicami...

Mija pora obiadu, do pani Ewy przychodzi mąż z siatkami owoców. Wokół roztacza się cudowny zapach mandarynek... u mnie z kolei mija godzina koronki, a potem duchowej adopcji... Tak! adoptowałam w kwietniu nienarodzone dziecko, za które modlę się co dzień, prosząc dobrego Boga, by ocalił mu życie. Ma się urodzić mniej więcej w styczniu :) jestem ciekawa, co z niego wyrośnie i czy jego mama pokocha je całym sercem, jak ja - moje dzieci...:)

Kiedy pan Zdzisiu opuszcza salę, widać wyraźnie przygnębienie na twarzy pani Ewy... Wraca pokornie na swoje stanowisko, kładzie się, odwraca twarzą do ściany i po chwili zasypia... Jakież to wszystko dla niej trudne... Są już wiekowym małżeństwem, a nadal zwracają się do siebie "Kochanie", "Kotku", "Skarbie"... Patrzę na to wszystko z ogromnym pietyzmem i zazdroszczę im tego cholernie... Doczekali razem wspólnej starości, którą cieszą się i którą tak cudownie przeżywają...

Wieczorem moje myśli znów biegną ku Ali... to naturalne, w końcu zbliża się godzina zero.. 21:25, wspomnienie tak świeże, jak ciepłe powietrze wlatujące przez otwarte okno... Dzwoni Dominik... "Jestem z Alą w drodze na pogotowie.." - słyszę rozżalony głos... "Jednak tam jedziesz?" - spokojnie pytam... "Taaak, chcę tam pojechać i usłyszeć to, co dobrze od dawna oboje wiemy. Że nasze dziecko jest zdrowe i że 5 kup w ciągu dnia nie czyni z niej od razu odwodnionej...". "Dobrze Kochanie. Jedź i usłysz to, co oboje dobrze od dawna wiemy... Będziesz wtedy spokojniejszy i ja też"...

Po wizycie u pediatry dostaję kolejny telefon. Nasze dziecko, choć zmęczone już i troszkę głodne (zwykle o tej porze śpi pięknie wykąpane w pachnącej piżamce), nie omieszkało oczarować pani doktor swym radosnym uśmiechem, która zbadawszy je wzdłuż i wszerz potwierdziła tylko to, o czym doskonale oboje od dawna wiedzieliśmy...

Nasza Ala jest niesamowita! Urodziła się z uśmiechem na ustach i odkąd tylko nauczyła się go odwzajemniać - robi to na każdym kroku, do każdego... jest w tym ponoć naprawdę świetna!

Drogi Boże... dziękuję Ci za Alę i Hanię i za Dominika i za to ogromne szczęście, że ich mam!! Nie wyobrażam sobie już teraz, jak mogłoby wyglądać moje życie bez nich, bez macierzyństwa, bo byłoby to życie strasznie nudne, puste i bez znaczenia...

Więc jestem szczęśliwa! :) i choć trudno mi się spędza dzień z dala od domu, bo często czuję się kompletnie pogubiona i tym nowym życiem rozbita... zupełnie jak studentka - bez zobowiązań i ograniczeń.. Śpię kiedy i do której chcę, jedzenie wjeżdża mi na stół, nawet pościel za mnie zmieniają, ale to wszystko jest tak bardzo pozbawione MOJEGO sensu życia, że absolutnie nie sprawia mi to radości... Nawet idealnie przystrzyżone paznokcie i ułożone misternie (z nudów) włosy, nie czynią mnie spełnionej i szczęśliwej...

Nocna rozmowa z Dominikiem kończy ten sobotni dzień... Delikatny wiaterek wpada przez uchylone do sali, gotyckie okno i zatrzymuje się na chwilkę na twarzy, oddycham głęboko...zamykam oczy i pod palcami przemykają kolejne koraliki różańca... teraz słucham już tylko głosu mojego Boga...

piątek, 25 października 2013

Nie wierz w wiewiórki...

Kto by się spodziewał, że dzisiejszy, zwykły dzień potoczy się tak... no właśnie... dziwnie...;) 

Obudziłam się jak co dzień, chwilę po siódmej, zaciągnęłam nosem świeże powietrze, które wpadało przez uchylone okno, a później usiadłam na łóżku i przez moment tak siedziałam zapatrzona w wielkie drzewo, rosnące tuż przy szpitalnym budynku...

Zmrużyłam nieco oczy, nie wierząc im w pierwszej chwili, jednak po sekundzie byłam już pewna - to wiewiórka urządzała sobie zawody skoczkowe i robiła to w naprawdę świetnym stylu. Ucieszył mnie ten widok, automatycznie poprawił humor, dodał jakiegoś takiego niewytłumaczalnego powera, powiał egzotyką, o którą w tych warunkach raczej ciężko...

 "To dobry znak!" - przyjęłam z całym przekonaniem i poszłam się umyć... Pusty brzuszek już bardzo piszczał i domagał się choćby łyka wody... niestety na tą chwilę tylko tyle mogłam mu dać, jednak perspektywa przybliżającego się badania USG, albo przede wszystkim śniadania dodawała mi otuchy i przeświadczenia, że "najgorsze już za mną ;)"

Wjechało śniadanie (oczywiście nie dla mnie), a zaraz po nim weszła młoda studentka - prawa ręka mojej pani doktor, która jak co dzień przyszła mnie osłuchać i zadać rutynowe pytania o samopoczucie. Dziś odpowiedziałam jej, że czuję się słaba, co w istocie odczuwałam, jednak byłam przekonana, iż bierze się to z faktu długiego niejedzenia, więc jak tylko zrobią mi to badanie - wszystko powinno wrócić do normy - zapewniałam.

Studentka lekko zdziwiona powiedziała, że przekaże pani doktor informacje o moim samopoczuciu i zapyta kiedy USG ma nastąpić, abym mogła wreszcie coś zjeść. Po pół godziny powitała mnie pani D. z dość tajemniczym wyrazem twarzy i pytaniem: "Pani czeka na USG?"

Padłam...  dobrze, że leżałam na łóżku, bo bym chyba faktycznie osunęła się na ziemię... "Tak, pani doktor. Od wczoraj, od godziny 12:30 nic nie jem, pielęgniarki podały mi dwukrotnie tabletki na odgazowanie organizmu, mam zawroty głowy i słabo mi z głodu, bo powiedziano mi wczoraj, że dziś rano, z zalecenia pani doktor, będę miała wykonane badanie USG jamy brzusznej..." - wyrzuciłam niemal na jednym oddechu...

"Ale ja nie zlecałam dla pani tego badania" - usłyszałam z ust faktycznie przejętej sytuacją, doktorki. "Owszem, badanie takie mam w planach u pani zrobić, ale jeszcze nie teraz, bo póki co wszystko powinno być w normie, zresztą bazujemy na wyniku, który dostarczyła nam pani w chwili przyjęcia do szpitala, czyli 3 tygodnie temu"...

Nie wierzyłam własnym uszom... W głowie się kręciło już pewnie nie tylko z głodu, czułam jak ciśnienie w jednej chwili podnosi się i opada... Pani doktor z miną raczej współczującą patrzyła na mnie, ale ja po prostu nie wiedziałam, co powiedzieć... Dlatego po chwili ona zabrała głos i kontynuowała swój wywód na temat wyników moich badań krwi i powolnym spadku wszystkich jej parametrów, co było działaniem zamierzonym... Zaczęła wymieniać nawet jakieś konkretne liczby czegośtam i odporności, że wszystko dopiero powoli rusza w dół, więc nadal powinnam czuć się całkiem nieźle, aczkolwiek spadek formy następuje i to należy brać pod uwagę w dalszym funkcjonowaniu.

Zastygłam w bezruchu... Byłam jednocześnie bardzo głodna ale i zbyt słaba, aby pójść do lodówki na polowanie czegoś zjadliwego.. Poleżałam więc tak jakąś chwilę, a później z podłączoną kroplówką (jeszcze tego stojaka mi  teraz do szczęścia brakowało!) kursowałam między salą a korytarzem donosząc i przynosząc jedzenie, odgrzewając w mikrofali pyszną zupę - krem z brokułów przygotowaną przez Agę kilka dni temu, szykując herbatę do śniadania, aż wreszcie usiadłam i... cudownie napełnił się brzuszek mój już wielce przegłodzony :)

Po śniadaniu, które możnaby spokojnie tego dnia nazwać wczesnym lunchem, otworzyły się drzwi i do naszej sali zajrzał sam profesor K. Aż usiadłam na łóżku onieśmielona jego widokiem. Zawitał w asyście pielęgniarki, która od progu zapewniła go o moim dobrym stanie zdrowia, świetnym samopoczuciu i idealnej "nadawalności" do tego przedsięwzięcia...

Profesor przyjrzał się mnie uważnie, a potem swym uprzejmym i eleganckim sposobem mówienia, przemówił iż zamierzają zbadać moje naczynia krwionośne na kończynach dolnych, celem badań naukowych, które właśnie rozpoczynają w klinice i zwrócił się z zapytaniem, czy przysłużyłabym się nauce schodząc z nim teraz do pracowni USG, gdzie obejrzy moje "żyły na nogach" - jak to ujął..

"Kto by się nie zgodził ;)?" - pomyślałam i narzuciwszy na ramiona kurtkę, wyszłam z sali z pielęgniarką, posyłając pani Ewie przekorne spojrzenie i puszczając do niej takie właśnie oczko ;)

Profesor szedł pierwszy, za nim pielęgniarka, a za nimi ja, powłóczając coś ciężkimi nogami... Zjechaliśmy windą, na parter, gdzie kilkoma korytarzami dotarliśmy do pracowni USG. "A więc jednak jakieś USG dzisiaj będę miała zrobione" - pomyślałam z ciężkim jeszcze sercem i wspomnieniem porannej porażki...

Usiadłam na kozetkę, czekając aż rozgrzeje się sprzęt i dotrze jeszcze jedna pani doktor, a przy tym z zaciekawieniem słuchałam pana profesora jak opowiadał o nowym pomyśle przebadania wielkiej liczby pacjentów w różnym wieku i z różnymi schorzeniami, na różnych etapach leczenia chemioterapii, jak zachowują się ich naczynia krwionośne (chodzi w zasadzie o żyły pod kolanami i w ich okolicach) i czy chorzy narażeni na długotrwałe leżenie, podatni są bardziej czy mniej na różnego rodzaju zakrzepy. Jak tym zakrzepom zapobiegać, jak rozpoznawać i jak leczyć...

Mówił tak i mówił z wielką pasją i przejęciem w głosie, a ja wkręcałam się coraz bardziej i bardziej w ten problem ŻYŁ :) Już nawet go współodczuwałam, stawałam się częścią przedsięwzięcia naukowego, żywym dowodem, okazem!

W końcu przyszła młoda pani doktor i zaczęło się badanie. Profesor dla uproszczenia kazał mi położyć moją nogę na swym kolanie, po czym nałożył żel na głowicę i zaczął nią jeździć... "Spoko, myślę sobie... nóżka na kolanku u profesora i to w imię nauki! ;-)" - jakieś takie absurdalne rzeczy przechodziły mi w ułamkach sekund po głowie...

Badanie trwało, skupione miny profesora i doktoreczki potęgowały naukowy klimat, moje żyły posłusznie uwidaczniały się na monitorze, traktowane na przemian to kontrastem to dopplerem... i gdy tak siedziałam sobie z nogą lekko podniesioną ku górze, powoli czułam jak odpływa ze mnie jakaś taka moc, nazwałabym to nawet uczuciem słabnięcia... Zapytałam, czy mogę się na chwilę położyć, a pani doktor spojrzała na mnie - ponoć bardzo bladą - i od razu przyniosła mi wałek pod nogi. Uchwyciła mój nadgarstek i palpacyjnie sprawdziła mi tętno... było słabo wyczuwalne. Kazała mi leżeć i głęboko oddychać.. Świat wirował wokół pochylonych nade mną twarzy pani doktor i profesora, a ja z poczuciem winy przepraszałam, że zakłócam przebieg ważnych badań naukowych...

Kiedy już doszłam do siebie, badanie dokończono w pozycji leżącej. Usłyszałam, że i tak jestem super dzielna, że przy chemii takie spadki są normalne i mam się tym nie przejmować, że mam bardzo fajne i zdrowe żyły, a w ogóle jestem super babka! ;) I to chyba właśnie potrzebowałam usłyszeć, bo poczucie zawodu, jaki zdominował mnie w tamtej chwili było bardzo silne...

Po powrocie do sali weszłam do łóżka i postanowiłam się lekko odprężyć przed wizytą Dominika, który lada moment miał do mnie zawitać. Leżałam więc sobie spokojnie, nic nie robiąc i o niczym szczególnym nie myśląc, coraz niżej opuszczając łóżko, w poczuciu, że jednak dzieje się ze mną coś nie tak..

Ni to zawroty głowy, ni to mulenie na żołądku, ni to ściskanie w klatce piersiowej, albo wszystko na raz, aż wreszcie ucisnęło tak ostro, że dech zaparło i czułam się, jakby zaraz żebra miały mi zagnieść całą klatkę piersiową do środka... Zaczęłam głęboko oddychać... nie pomagało, nadal czułam ucisk, a jednocześnie uderzenia tego czegoś do głowy... Starałam się naturalnie rozluźnić, jednak samo myślenie o tym, by nie myśleć sprawiało, iż przywiązywałam większą wagę do tego, aby się jednak nie nakręcać...

Wszedł Dominik. Mój ratownik! Na jego widok dopadł mnie kolejny skurcz i z przerażeniem w oczach powitałam go słowami: "Chyba mam zawał!";) Teraz jak o tym piszę - wydaje mi się to nawet śmieszne, ale leżąc wtedy tam na łóżku, wcale do śmiechu mi nie było... Moja klatka piersiowa kurczyła się i nawet dokładnie nie wiem co mnie w niej tam bolało, bo ból szedł po całości...

Dominik ze spokojem podszedł do łóżka i jak prawdziwy profesjonalista zebrał ze mną wywiad medyczny, nie pomijając żadnych szczegółów. W końcu na moją prośbę poszedł do dyżurki pielęgniarek, by zgłosić im mój narastający stan przytłoczenia (dosłownie!;))

Przyszła pielęgniarka, popytała mnie conieco i zaleciła wykonanie EKG.. Dominik w tym czasie rozpakowywał z siatek wszelakie dary, jakie hojnie nawiózł mi z domu i sklepu - obsypując puszkami coca-coli light i zero, domowymi słoiczkami jabłkowego kompotu od mamy oraz świeżymi pomidorami - wbrew szpitalnym zakazom...

Potem rozmowa zeszła na tematy okołodzieciowe i z radością mogłam obejrzeć z jego telefonu przezabawne filmiki z Hanią w roli głównej, z usypiania lali, z tańca irlandzkiego, który nasza mała tancereczka uskutecznia dość często (i mówi przy tym z wielkim przekonaniem, że trzeba tańczyć na palcach i że włosy też wtedy podskakują!) albo filmik z rozpakowywania nowego namiociku z IKEI z tunelem...

Przyjechało przenośne EKG i zostałam podłączona do elektrod... Zapis prawidłowy, nic się złego nie dzieje, pielęgniarka pożartowała coś na temat złego wpływu męża na dobrostan pacjentki i odjechała, a my zostaliśmy już sami ciesząc się wspólnymi chwilami, które teraz przychodziły naprawdę z większym spokojem...

Uciski powoli odchodziły w niepamięć, wracała mi energia - czy to z pomocą tych filmików, obecności Dominika, czy otwartej puszki coli - a może wszystkiego po trochu - nie wiem ;) W każdym razie po obiedzie poczułam się już na tyle dobrze, bym mogła wstać z łóżka i udać się z moim gościem na korytarz do stolika.

Tam siedzieliśmy i jakiś czas rozmawialiśmy, a wieczór nieuchronnie zbliżał się i wykradał cenne minuty... Wreszcie nadszedł moment pożegnania..  Dziś jednak zastosowaliśmy celowy, psychologiczny zabieg złagodzenia skutku straty i Dominik zamiast oddalać się krętym korytarzem w stronę wyjścia, postanowił zaczekać aż to ja wejdę do swojej sali i tym sposobem zerwę kontakt wzrokowy... Niby drobiazg, ale podziałało...

Nie widziałam wprawdzie Jego odchodzących pleców, ale miałam poczucie winy zamykanych przed nim drzwi, kiedy tam stał, czekając, aż zniknę...

Potem długo jeszcze rozmawialiśmy przez telefon, relacjonując sobie nawzajem minuta po minucie przebieg naszego wieczoru. Dominik wstąpił do jakiegoś Kebaba na jedzenie, ja z kolei opowiadałam mu, że już czuję się dobrze i że nie musi sie o mnie martwić...

Dopiero późnym wieczorem otworzyłam komputer, starając się nadrobić jakieś zaległości, ale tyle tego było, że odpuściłam sobie przy pierwszych próbach... Zresztą literki rozmywały mi się przed oczami, toteż szybko doszłam do wniosku, iż nie ma sensu dłużej się zamęczać. Pani Ewa sympatycznie zagadywała zza kolorowej gazetki, a ja czułam, że na ten moment wszystko inne może po prostu zaczekać...

Rozmawiałyśmy znów długo i namiętnie o wszystkim i niczym, a ja czułam, że obu nam ta rozmowa jest w jakiś sposób potrzebna... Dziś, jak uznałyśmy obie - nie był dla nas zbyt szczęśliwy dzień. Pani Ewie przez cały dzień "skakało ciśnienie" - non stop siedziała biedna z ciśnieniomierzem, u mnie z kolei serducho spłatało figla... Obie doszłyśmy zgodnie do wniosku, iż wiewiórki są przereklamowane i żaden to dobry znak spotkać taką z rana...

Potem powiedziałyśmy sobie 'dobranoc' i zgasiwszy światło odwróciłyśmy się, każda w swoją stronę. I obie długo nie mogłyśmy zasnąć, miotając się na przemian po łóżku... Przed chwilą, kiedy to piszę (sobota, godz.19:30) pani Ewa zapytała mnie tylko dlaczego wczoraj wieczorem popłakiwałam jak już poszłyśmy spać... Ale odpowiedziałam jej z życzliwym uśmiechem, że pewnie dzisiaj to ona będzie popłakiwać, po tym, jak w ciągu dnia odwiedził ją mąż... Odpowiedź przyjęła do wiadomości i pogrążając się dalej w lekturze swych kolorowych pism, długo jeszcze trawiła moje słowa... to było widać...

W końcu wczoraj obie zasnęłyśmy, a noc ukoiła wszelki ból... przynajmniej na tyle, by pozwolić odpłynąć zmęczonym myślom...

czwartek, 24 października 2013

Dieta cud!

Poranek rozpoczął się u mnie dość energicznie, choć oszczędnie w ruchach ;) - według zaleceń pani doktor. Miałam zamiar nawet pobiec na piętro, pod łuki, ale rozwinęła się korytarzowa rozmowa z sąsiadami z innych sal, którzy tradycyjnie, jak co rano, wylegli - by w tym czasie szeroko otwarte w pokojach okna - zrobiły swoje :)

Siłą rzeczy zostałam i przyłączyłam się do rozmowy, upatrując okazji do nawiązania jakiejś "integracji" ;) Pierwszy przemówił starszy pan z maseczką na twarzy, narzekając trochę na służbę zdrowia (ależ wyczucie sytuacji ;)), kolejna pani -  z fioletową chustką "Play" na głowie i czerwonymi plamami na twarzy mówiła coś o wspólno-lodówkowych zasadach funkcjonowania pacjentów, a potem już tylko słuchałam pani Ewy, która odliczała minuty do wyschnięcia umytej podłogi w naszym przytulnym pokoiku i na korytarzu...

Poranny obchód spóźniał się... przynajmniej według naszych kryteriów ;) byłyśmy już grubo po śniadaniu i całym medycznym obrządku, ale żadna z naszych doktor prowadzących do nas nie przychodziła.

W końcu przyszła moja pani D. i oznajmiła, że moje wczorajsze wyniki punkcji są prawidłowe, że kolejną powtórzą za około 2 tygodnie, że nie mogę jeść ogórków konserwowych, jak to sobie wymyśliłam, ani nawet tych kiszonych, choć zdrowe... ech ;) ...będę musiała więc szukać dalej...

Potem zaczął się bardzo lazy time, odpaliłam swój komputer, posprawdzałam maile, poodpisywałam na zaległe, z kimś tam poczatowałam, kogoś przyjęłam do grona znajomych na fejsbuku, jednym słowem gniłam w tym moim łóżku i prawie się z niego nie ruszałam, walcząc trochę z mdłościami i tak zeszło mi do obiadu, tradycyjnie o 12:30..

Podczas obiadu przyszła pielęgniarka i przyniosła mi półprzeźroczyste kuleczki jakiegoś specyfiku na bazie roślinnej, celem "odgazowania" organizmu przed jutrzejszym badaniem USG jamy brzusznej, które rzekomo ma mnie czekać. Zapowiedziała także, iż obiad stanowić będzie mój ostatni posiłek do jutra rana, gdyż organizm ma się dobrze przygotować...

Była więc godzina 12:40, kiedy ze smakiem przełykałam ostatnie kęsy z mej ostatniej wieczerzy ;) I powiem Wam, (kto mnie zna, ten doskonale wie o co chodzi) że nawet blady, gotowany kawałek pulpeta, nie smakował mi nigdy wcześniej tak bardzo, jak teraz...

Znów zaległam w łóżku. Tym razem do pani Ewy przyszła jej serdeczna przyjaciółka i siedząc sobie przy naszym salowym stoliku uroczo chichotały. Nie miałam zamiaru ich absolutnie podsłuchiwać, założyłam nawet słuchawki na uszy, jednak mimowolnie docierały do mnie teksty, świetne teksty, którymi pani Danusia obsypywała wręcz rozbawioną Ewcię... "Ewa, jesteś uwięziona, coś ci potrzeba.. Decyduj się!" - wybrzmiewały strzępki ich dialogów :)

Potem i do mnie przyszli goście: Agnieszka z chlebkiem oraz Marcin, któremu wylałam swoje gorzkie i głodne żale, jak to mnie od południa do USG przygotowują... Marcin wysłuchał, pokrzepił, umocnił w przekonaniu o słuszności takiego postępowania i jak to lekarz - zadziałał ogólnie pozytywnie swym medycznym wizerunkiem :) 

Wieczorem dopadła mnie pielęgniarka ze zmianą opatrunku na szyi, ta co zawsze, bardzo sympatyczna, aczkolwiek - jak zdążyłam się do tego przyzwyczaić - nie mająca żadnego wpływu na bolesność odrywania plastra od skóry i włosów... ech, takie życie ;)

Obchód, a po nim odliczanie chwil do pójścia spać... przynajmniej co wieczór robi tak pani Ewa.. ;) Podgaduje mnie, czy dziś pójdę wcześniej, czy później spać, czy moja "maszyna" (netbook) zdąży do rana odpocząć, czy znów będzie przegrzana, czy zasnę podczas rozmowy z mężem, czy on znudzony zaśnie przy mnie ;)

Dziś zdecydowanie nie był mój super dzień... Ominęła mnie pora podwieczorku i kolacji, jednak wieczorna porcja medykamentów niezmiennie czekała w kieliszku...

Przez większość dnia czułam się głodna i poszkodowana, walcząc z mdłościami i lekkimi zawrotami głowy, do tego stopnia, że raptem zdałam sobie sprawę, iż nawet nie modliłam się dziś w ciągu dnia za wiele... istna pustynia...

Podglądam czytania na jutro i uśmiecham się z lekka do siebie: [Rz 7, 18-24] Wewnętrzne rozdarcie człowieka, jak pisze Święty Paweł... dosłownie, powoli i mnie widać dopada...

Gdy forma już nie ta, siły opadają, ciało odmawia współpracy ...przychodzą wątpliwości... w to, co jeszcze niedawno było niepodważalne i stałe, w to, co przyniesie nowy dzień i w to, o co pytam najgłośniej: ile jeszcze muszę tego znieść i po co...?

środa, 23 października 2013

I popłynęła nagle wielka, ciemna woda...

Środa. Zaczynam ją od porannego, spokojnego prysznica, mając gdzieś z tyłu głowy wczorajsze zalecenie lekarki co do wykonywania ostrożnych ruchów.. Wracam do sali, gdzie czeka na mnie pani Ewa ze śniadaniem. Po śniadaniu, albo już w jego trakcie zauważam lekkie ćmienie i pobolewania głowy, pole widzenia się zacieśnia, czuję, że nadchodzi "aura migrenowa", która bardzo rzadko, raptem kilka razy w roku, aczkolwiek czasem mnie atakuje...

"No ładnie!" - myślę sobie... Rodzice są już w drodze do mnie, nigdy wcześniej nie czułam tutaj nawet najmniejszego bólu głowy, swoje wczoraj odleżałam, aż tu takie paskudztwo przyczepiło się do mnie i to od samego rana...

Idę do pielęgniarek zgłosić im swój stan. Te każą wrócić do łóżka i cierpliwie leżeć.. Kładę się więc potulnie, zasłaniam ręką oczy, aby zminimalizować dostęp światła i czekam... Czekam i modlę się... "Panie Boże, nie rób mi teraz tego... Niech ci moi rodzice stęsknieni i przebywszy taki kawał drogi, zobaczą mnie tu uśmiechniętą i w świetnej formie..." i lecę z koronką...

Pan Bóg wysłuchał :) Po 15 minutach otwieram oczy i wszelkie mroczki znikają, a ja mogę znów widzieć wyraźnie. Podłączają mi kroplówkę, dziś zastrzyku w brzuch nie będzie. Decyzja pani doktor.

Czekam i czekam na tych moich rodziców... wreszcie są! Pobłądzili lekko, czekali dość długo nie pod tymi drzwiami, ale w końcu dotarli w pozakładanych wzorowo maskach, z którymi widać przez cały czas trwania naszej rozmowy nie umieli się oswoić ;)

Po wizycie rodziców znów dopada mnie lekki ból głowy.. "Aha, minęła godzina miłosierdzia ;)" - uśmiecham się tylko do siebie, ale szybko dochodzę do wniosku, że i tak mam za co Bogu dziękować, gdyż spotkanie było urocze, rodzice jak zwykle gadali, jak zwykle jedno przez drugie, opowiadali co tam w domu, co z Hanią, że mają z nią trzy cudowne światy i... że są szczęśliwi :)

Chwytam za netbooka. Staram się nadrobić wczorajsze i poniedziałkowe zaległości... Moje samopoczucie się wyraźnie poprawia, ustawiam oparcie łóżka do pozycji prawie pionowej i pod palcami, na klawiaturze czuję ogień ;) Do mojej pani Ewy przyszedł w odwiedziny mąż i razem wychodzą na korytarz, mam więc idealne warunki do tego, aby sobie przy okazji nawet ...pośpiewać ;))

I kiedy tak sobie sielankuję po obiedzie, do sali wchodzi pielęgniarka ze swoim "medycznym wózeczkiem" -  zwiastując podłączenie kroplówki z moim pierwszym cytostatykiem... Ustawia przy mnie stojak, zawiesza ponad pół litrową butlę z czerwonym płynem i odbezpiecza korek na moim przewodzie na szyi...

Jest bardzo sympatyczna. Wlewa na początek środek przeciwwymiotny z wielkiej strzykawy bezpośrednio do kabla, a potem już zostaję przyłączona do czerwonej butli o niejasnym napisie na opakowaniu...


Epirubicyna - przychodzi z pomocą podpowiedź wujka google... czytam więc nieco i raczej poglądowo, ale nie za bardzo wnikam, zwłaszcza w te działania niepożądane... Kroplówka zaczyna kapać... Czuję, jak chemia przedostaje się przez moją szyję (autentyczne uczucie schłodzonej cieczy wnikające do organizmu) robi wrażenie... Oczywiście wyobraźnia dodatkowo robi swoje, a wtedy wolę już na to za często nie zerkać. Klikam więc w mój komputerek i tym sposobem jakoś mija czas....

Po odłączeniu kroplówki odwiedza mnie Karcia. Spędzamy bardzo miły czas, nadrabiamy towarzyskie zaległości sprzed... kilku lat ;) zajadam się mieszanką studencką, którą mi przyniosła i jest fajnie!

Potem kolacja. Zjadam kilka kromek zdrowego chlebka, ale już czuję, że gdzieś w gardle ściska mnie jak w pierwszym trymestrze ciąży... Układam się po kolacji do łóżka, ale mdłości nasilają się... "Mieszanka studencka, czy chemia...?" - rozmyślam...

Idę do toalety... układam misternie papierową podkładkę na sedes, ale sama już nie jestem pewna, czy najpierw pójdzie jedną, czy drugą stroną... W końcu siadam... Znajomy, czarny pająk, którego spotykałam w tym samym miejscu od paru dni, gdzieś zniknął, a w jego miejsce pojawił się inny, chudszy i jaśniejszy... "Witaj pajączku.." -  rozpoczynam naszą zmyśloną rozmowę, "Jak ci dzisiaj minął dzień..? U mnie nienajgorzej, choć bywało lepiej... w sumie to całkiem przyzwoicie, bo mogło być marnie"- ucinam ten niemy monolog z kolegą z kafelki...

Wracam do łóżka. Do końca wieczoru raczę się miętowymi tic-tacami i herbatą miętową... Powoli robi się znośnie... Świeże powietrze nieustannie wpada nam przez okno do sali i zapach dworu w nocy przyjemnie wypełnia szpitalną przestrzeń...

Rozmawiam z Dominikiem, dziś stosunkowo wcześniej, niż zazwyczaj, bo Hania w dzień nie spała i tym sposobem o 19:00 miał ją już pięknie zaśniętą, Alunię zresztą też... Gdy kończymy, czuję znużenie i potrzebę odpoczynku...

Zamykam oczy... "I popłynęła we mnie wielka, ciemna woda..." - W zasadzie jasno - czerwona, na upartego wręcz malinowa... Pierwsza z sześciu dawek, które pani doktor przygotowała mi w schemacie leczenia... W międzyczasie, w odstępach kilku - dniowych prowadzone będą oczywiście badania porównawcze, codzień pobierana krew do analizy, wciąż jeszcze przyjmuję encorton - sterydy na zbicie blastów... a i pod wieczór przyszła pielęgniarka z zastrzykiem w brzuch...

"Ale dziś miało go nie być?" - podpytuję dość miłą pigułeczkę.. "Tak. Pani doktor wstrzymała, ale znów zaleciła, więc wszystko wraca do normy" - usłyszałam z jej ust.

"Wszystko więc wraca do normy..." - kołacze się to zdanie po głowie... Tylko co dla kogo jest normą - oto jest pytanie... Jutro miną 3 tygodnie od mojego wyjścia z domu do szpitala... Na kilka dni, na badania... Miałam po nich wrócić do domu i wszystko inne również miało razem ze mną do tej NORMY powrócić...

Stało się inaczej... Ktoś wyznacza widać inne normy... i z tym Kimś trzeba teraz ściśle współpracować, aby norma, o której wciąż nieustannie myślę, przybliżała się do mnie jeszcze szybciej...

Dobranoc...

wtorek, 22 października 2013

Odgórny dzień skupienia..;)

Wtorkowy poranek, niczym niezmącony, jeszcze przed godziną 8, rozpoczynam od udania się na pierwsze piętro budynku, by tam pod gotyckimi łukami, w blasku porannego słońca kontemplować i oddawać Panu ten nadchodzący dzień... Przy okazji delikatne ruchy bioderek, kręcenia barkami, tiki-taki głową i od razu krążenie się poprawia, a pozytywna energia wypełnia ciało i ducha!

Spoglądam na zegarek i chwilkę po ósmej zbiegam na oddział, słysząc charakterystyczne obcasiki mojej pani doktor.. Znów trafia na śniadanie, tym razem jednak obchód rozpoczął się od wizyty młodej studentki - prawej ręki pani D., która jak co dzień zapytała ze swym charakterystycznym, wschodnim akcentem, w jakiej jestem formie, osłuchała mnie z przodu i z tyłu, ponaciskała na mój brzuch i rzuciła już w przelocie: "Dzisiaj pani doktor wykona pani punkcję"...

"Punkcję?!" - próbuję zatrzymać w drzwiach dziewczęcie... "Tak. Punkcję. Później przyjdzie pani doktor i wszystko pani wyjaśni" - rzuca na odchodne... No to mi zapodała niezłą zagwostkę...

Gdy już jestem po tradycyjnym zastrzyku i kroplówce - odwiedza mnie pani doktor we własnej osobie i od razu, bez najmniejszych wyjaśnień zaprasza do gabinetu zabiegowego... Idę więc z mieszanymi uczuciami i milionem pytań z tyłu głowy...

Siadam na dobrze znanej mi kozetce, gdzie wcześniej pobierany był mi szpik i zamieniam się w słuch, a asystująca pielęgniarka zbiera dane: "Pamiętasz swój pesel?" - wypytuje... "Tak" - odpowiadam... "8403..." - wymieniam kolejne liczby... "Oo..urodziłaś się tego samego dnia, co moje dziecko" - beztrosko zauważa sympatyczna pani Iza. "Dzięki Ci Boże, że dajesz mi takie znaki, dzięki nim powoli uspokajam się i czuję, że ze mną tu jesteś..." - pozytywne myśli opanowują powoli moją głowę...

Potem pani doktor zaczyna opowiadać o tym, co się za chwilkę wydarzy, że zostanie mi pobrany płyn mózgowo - rdzeniowy spomiędzy kręgów, a następnie zostanie wstrzyknięty jakiś inny płyn, który ma zabezpieczyć ośrodkowy układ nerwowy przed naciekaniem tego czegoś, co przy ALL naciekać może właśnie w tych okolicach... dla mnie kompletna chińszczyzna, ale kiwam głową, że dotarło ;)

Po podpisaniu zgody na wykonanie punkcji, dostaję od pielęgniarki słowne wytyczne co do sposobu ułożenia się do zabiegu. "Musisz się położyć zwinięta jak kotek, w taki kłębuszek" - słyszę z sympatycznych ust pielęgniarki... "Dzięki Ci Panie Boże, Ty potrafisz mnie dopieścić nawet w takiej chwili..." ;) Zwijam się więc w kłębuszek, jak kotek, wbijając wzrok w obskurny kaloryfer i wyostrzam wszystkie swoje zmysły, by jak najlepiej przygotować się na moment wkłucia igły...

"Pierwsze będzie znieczulenie" - słyszę, "...a drugie ukłucie to bardzo cienka igła, którą poprowadzę aż do kręgosłupa.. " - tłumaczy doktorka. Faktycznie, po chwili czuję lekkie ukłucie znieczulenia, a potem nie czuję już nic...

Kotek leży zwinięty na kozetce, a płyn mózgowo - rdzeniowy sączy się do strzykawki... "Tyle ci wystarczy, Iza?" - pyta pielęgniarka moją panią doktor o tym samym imieniu.. "Tak, myślę, że będzie wystarczająco".. Bardzo cienka igła wraca z mojego kręgosłupa na powierzchnię. Przez moment czuję tylko poszczególne warstwy - malutkie nerwy przykręgosłupowe, przez które przesmykuje się miniaturowy szpikulec - jak go sobie wyobrażam, a potem już tylko czekam na założenie opatrunku...

"Teraz proszę wrócić do swojego łóżka i przez najbliższych 12 godzin leżeć najlepiej nieruchomo, plackiem i nie wstawać, jedynie i wyłącznie gdzie może pani wstać to do toalety" - słyszę zalecenie pani doktor "Dokonałam ingerencji w zamkniętym obszarze pani organizmu, naruszając jedność płynu mózgowego, dlatego koniecznym jest, aby pani teraz leżała, coby nie dopuścić do samoistnego sączenia się tego płynu z miejsca ukłucia, co może skutkować silnymi bólami głowy" - dodaje po chwili...

Sprawa wydaje mi się dość poważna, wracam więc do mojego łóżka, posłusznie opuszczam oparcie na płask, zdaję krótką relację z przebiegu wydarzeń pani Ewie i... zaczynam odliczanie dwunastu godzin wylegiwania się "plackiem" - jak to określiła pani D., choć już widzę, że lekko nie będzie..

Pierwsza godzina - misiu śpi, druga godzina - misiu chrapie, trzecia godzina - misiu idzie do kibla, bo pęcherz  tak uciska, że czuję, iż zaraz wyleje się ze mnie nie żaden płyn mózgowo - rdzeniowy, ale dość podobna w kolorze, fizjologiczna ciecz o nazwie MOCZ!

Po powrocie z toalety kładę się na dobre do łóżka, chwytam do ręki różaniec i tak mi schodzi jedna koronka, potem jeszcze kilka innych modlitw, potem słucham sobie psalmów i znów różaniec... Rozważam to wszystko i kontempluję... "Czy tak właśnie biegnie czas w zakonach...?" - rozmyślam pod gotyckim sufitem... Czas, myślę, nie ma tu znaczenia, ale ma znaczenie to, że jest obecny w tym wszystkim sam Bóg.. Czuję jego obecność w tym pokoju, jest ze mną tu i teraz, ogarnia mnie jakąś taką siłą, że robi mi się ciepło i aż muszę zdjąć grube skarpety...

To wszystko tak realne, a zarazem nierealne, bo już dawno nie miałam tak fajnego i nieograniczonego czasu na modlitwę indywidualną, sam na sam z moim Bogiem...

Znów musiałam się zdrzemnąć... do pokoju weszła po cichu Agnieszka i przyniosła nowe smakołyki, ale nie mogła zostać dłużej, gdyż spieszyła się na zajęcia... Niedługo po niej wszedł Marcin i rozmawialiśmy sobie jeszcze jakiś czas..

Wieczorem aż korciło mnie, aby choć na chwilę otworzyć komputer, ale z racji płaskiego leżenia byłoby to zupełnie niewygodne... Tak więc moja maszyna odpoczywała dziś ode mnie, a ja musiałam sobie radzić jakoś bez niej...;)

Wieczorna rozmowa z Dominikiem, a po niej już tylko psalmy i sen... Muszę przyznać że był to dość ciekawy dzień, ale kompletnie nie w moim stylu jeśli chodzi o zakres wykonywanych ruchów ;)

Zaczął się pod jasnymi sklepieniami gotyckiego nieba, po raz pierwszy tak świadomie poświęcony Bogu i po raz pierwszy tak świadomie przeżyty, jeśli liczymy czas przemodlonych godzin.. (choć jestem pewna, że Bóg nam tego nie wylicza).

Tego poranka zostałam zasypana lawiną wesołych zdjęć Hani i Ali zaraz po przebudzeniu, czuć było tą radosną atmosferę i niesamowity pokój, jaki towarzyszył Dominikowi, kiedy do mnie pisał: "Takie poranki uwielbiam (...)"


Ja też je uwielbiałam! Beztroskie, takie nasze... A teraz dziękuję Bogu za to, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczarował ten poranek i dla Was!

Kilka chwil spędzonych rano przy oknie robi jak widać swoje...;) Jesteś niesamowity Boże, co dzień zaskakujesz mnie na nowo.. Co jeszcze przygotowałeś dla mnie? Jakie asy wysypiesz ze swego rękawa...? Jutro startujemy z chemią... a Twoje słowo na jutrzejszą Ewangelię brzmi: "Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie..." [Łk 12, 39-48] Mocno... Czy jestem gotowa na takie wyzwanie?

poniedziałek, 21 października 2013

Ruch w tym moim interesie..;)

No i nastał poniedziałek... na korytarzu gwar, grupki studentów poruszających się ściśle wokół swoich lekarzy, każdy zabiegany, ma coś do zrobienia... Grube teczki z dokumentami przekazywane z rąk do rąk wędrują również i do mojej sali...

Wchodzi pani doktor prowadząca z planem na najbliższe dni: "Jak się pani dziś czuje?.. Wszystko w porządku...?:) Dziś jeszcze podajemy sterydy, wkrótce przyjdzie do pani okulista zbadać dno oka, a z chemią ruszamy już od środy.." -  usłyszałam z ust doktorki.

"Z chemią od środy.."- myślę sobie... no nic, widocznie jeszcze potrzebują czasu na analizę wyników krwi, pobieranej codziennie, albo faktycznie za moimi plecami dzieją się jakieś cuda...? ;)

Weszła pielęgniarka i przy okazji porannego rytuału zakropiła mi także oczy. Po 15 minutach czynność tę powtórzyła, a wtedy odczytanie zwykłego sms-a sprawiło mi naprawdę sporo kłopotu ;) Moje źrenice stały się ogromne, jak u nocnego zwierzaka ;) wyglądały tak nienaturalnie, że aż dziwnie przeglądało mi się w lustrze..


Godzina 9:00, otwierają się drzwi i do sali zagląda pani psycholog. Czekałam na to spotkanie... cały tydzień! Udajemy się na korytarz i tam z trudem znajdujemy miejsce przy jednym ze stolików, okupowanych tłumnie przez grupy angielskojęzycznych, egzotycznych studentów, na pierwszy rzut oka pochodzenia muzułmańskiego...

Zaczynamy rozmowę... od samego początku jest w niej obecny ten sam czar, co sprzed tygodnia.. Pani psycholog dostrzega w mojej twarzy - jak to ujęła - wielką przemianę. Ponoć pojaśniała i stała się jeszcze pogodniejsza... Z oczu (taaak, dziś wyjątkowo wielkich i niebieskich ;)) da się także wyczytać spokój i wewnętrzną siłę... Na chwilę zatrzymujemy się przy tym...

Opowiadam pani M. o mojej codzienności, o szpitalnych realiach i życiu w celi... Nie utożsamiam się z tym miejscem, ani tym bardziej z chorobą, jednak potrzeba przystosowania do nowych warunków życia, wymusza na mnie pewne zachowania, które przyjmuję już chyba z większym spokojem...

Potem mówi Ona... opowiada o wydarzeniach, które się działy i dzieją, zawsze wtedy, gdy myśli o mnie, lub modli się za mnie (dziś jest jej 8 z 54 dni odmawiania nowenny pompejańskiej!). Z wielką pasją opowiada o mnie swoim znajomym z kręgów modlitewnych, a wszyscy chętnie podejmują się włączania mnie w swoje intencje...

Jestem jej za to niesamowicie wdzięczna! Kobieta jest wyjątkowa, niezwykła, takich osób nie spotyka się co dzień, a najlepsze jest to, że ona uparcie twierdzi o mnie to samo ;)

Naraz z korytarza, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikają studenci i przez moment robi się przyjemnie cicho.. Ciszę jednak przerywa delikatny stukot obcasów, brzdęk kluczy i kroków dochodzący dość z daleka oraz charakterystyczny gwar zbliżających się w naszym kierunku osób..

Gwar narasta, staje się coraz intensywniejszy, powoli można wychwycić już poszczególne głosy, rozpoznać znajome tony... I wreszcie zza zakrętu wyłania się cała lekarska świta z profesorem K. na czele. Idą dostojnie, acz energicznie, jak na tych wszystkich lekarskich filmach, a gdyby zastosować efekt "stop-klatki" - ich rozwiane włosy i rozkołysane ramiona wyglądałyby jak z kultowej sceny z Armagedonu ;) ...mistrzostwo świata! ;)

Pani psycholog przysuwa się teraz nieco do mnie i ściszonym głosem zaczyna mówić: "Oni teraz udają się na consilium, będą omawiać każdego pacjenta z osobna, konsultować z profesorem wszystkie wyniki badań, ustalać co dalej z leczeniem. To jest bardzo ważny moment, decydujący, dlatego mam prośbę Dorotko, abyśmy w chwili ciszy pomodliły się do Ducha Świętego i oddały Mu ten nadchodzący czas.."

Wobec takiej propozycji nie pozostawało mi nic innego - modliłam się z zamkniętymi oczami z panią psycholog, na gwarnym korytarzu, wśród kroków mijających nas osób, zarazem w wielkim skupieniu, kontemplując jakby na nowo każde słowo hymnu "O Stworzycielu Duchu przyjdź..." ...Jeszcze chyba nigdy tak intensywnie nie świdrowałam w głowie żadnego tekstu natchnionego i z takim przekonaniem, wręcz uporem zanosiłam go Bogu...

Zza szklanych drzwi oddziału zawołała mnie pielęgniarka.. To przyszła pani okulistka celem zbadania mi dna oka. Usiadłam więc wygodnie na swoim łóżku, a ta zaczęła świecić swym świecącym "długopisikiem" i zaglądać w każdy możliwy jego kąt... choć z medycznego punktu widzenia - takowy przecież nie istnieje ;)

Po niedługim i bezbolesnym badaniu wróciłam na korytarz, gdzie czekała na mnie pani M. Tym razem nasza pogawędka zeszła na tematy około-cudowe ;), które dotyczyły bezpośrednio jej rodziny. Znów wysłuchałam pięknego świadectwa wiary, głębokiego zaangażowania jej mamy i jej samej w wielkie boskie dzieła. Znów fruwałyśmy po obszarach niecodzienności, oderwane kompletnie od przyziemnych spraw, czułyśmy obie, jak zagina się czasoprzestrzeń i pewnie tym sposobem minęły 3 godziny naszych rozmów...

Pani psycholog po spotkaniu znów, jak to określiła, poczuła silną potrzebę udania się do pobliskiej katedry, aby zanieść to wszystko Bogu, a ja... poczułam jeszcze większą chęć wyjścia tam razem z nią, zwłaszcza, że za oknem od wczoraj rozpanoszyła się piękna, złota, polska jesień z ciepłym, delikatnym wiaterkiem, żółtymi liśćmi spadającymi z klonów i dębów, miękkimi nićmi babiego lata unoszącymi się w powietrzu i całym tym bogactwem zapachów - pobliskiej rzeki, podwórka, jesiennej ziemi i roślin obrastających Wybrzeże Pasteura...

Wróciłam za szklane drzwi oddziału, gdzie przywitał mnie życzliwy komentarz pani Ewy: "Już się nagadałyście ;)?" - "Taaak" - powiedziałam... "...i Tobie Ewciu też przydałby się taki seansik z moją panią psycholog, może byś przestała się wciąż zadręczać tym swoim "rakiem"... z żalem przyznałam jedynie w myślach...

Krótko po moim powrocie do sali z uśmiechem na twarzy przywitała mnie przez uchylone drzwi Agata - fizjoterapeutka. A ponieważ energii mi nie brakowało - zgodziłam się na wspólne wyginanie mego ciała - rzecz jasna - na krzesełku ;)

Dziś Agata była chyba mocno zapracowana, w międzyczasie odbierała telefony, przekładała jakieś wizyty, była troszkę roztargniona, aczkolwiek wspólnie spędzony czas na ćwiczeniach zaliczam do bardzo udanych!

Dopiero po gimnastyce mocno już zniecierpliwiona piguła podjechała pod moje łóżko z kroplówką i zastrzykiem w brzuch... Na stole stał już obiad, a my dopiero teraz mogłyśmy dopełnić codziennych rytuałów.. Pielęgniarka była wyjątkowo zdeterminowana i nie szczędziła uszczypliwości pod moim adresem. "Co? zajęta od rana, czasu na kroplówkę nawet nie ma.."... - zagajała w prostym stylu.. "Widzi pani, u mnie wciąż się coś dzieje.. ruch w interesie, albo jak to mówią interes w ruchu..." - rzuciłam ciętą ripostę ;)

Ale piguła miała nade mną tą przewagę, że to ona trzymała w ręku strzykawkę z zastrzykiem, a to ja leżałam z odkrytym brzuchem nieruchomo...Odkuła się, poczułam to... pszczoła usiadła, urządliła i jeszcze długo potem czułam jej pulsujący jad...

Mniej więcej około godziny 13 odzyskałam zdolność ostrego widzenia, jednak w moim netbooku zabrakło chwilowo internetu... Położyłam się więc do łóżka i tam spędziłam błogi czas na drzemce, różańcu, po drodze o 15:00 koronka i... wizyta Agnieszki a zaraz po niej Marcina - przyjaciela z Kręgu:)

Marcin aktualnie ma we Wrocławiu swoje lekarskie szkolenie, tak więc postanowił wpaść do mnie w odwiedziny i tym samym zrobił mi wielką i miłą niespodziankę :) Dziękuję!

Po kolacji siadam już na dobre do kompa, odbieram masę zaproszeń na fejsbuku (tak, tak... kilka dni temu założyłam sobie tam konto ;))  sklecam kolejną notkę na bloga, prowadzę jakieś czaty czy co to tam ;) z bliskimi... no i podświadomie czekam na tą najważniejszą rozmowę...

Rozmowa w końcu się odbywa, jednak jest już na tyle późno (znów po północy), a ja jestem na tyle zmęczona dzisiejszym dniem, że w pewnym momencie po prostu wymiękam i zasypiam... W słuchawce nie słyszę już nic, a po chwili budzi mnie bzyczenie sms-a: "Dobranoc Kochanie ;)"...

To był naprawdę wyczerpujący dzień, ale taki z serii "pożytecznych"... Czułam się fizycznie świetnie, moje siły witalne - zwłaszcza po gimnastyce - wciąż rosły, otaczali mnie wspaniali ludzie...i tylko z tylu głowy nieustannie dochodziły mnie wieczorne, przytłumione jak za zasłoną dźwiękoszczelną, głosy Hani i Ali..."mama, ja chcę kaszkę..." , "Hania chce oglądać bajkę...", "kochanie, jest już za późno na bajeczkę, teraz idziemy spać..."...

O 22:20 zadzwonił Dominik... dość niespodziewanie, bo wiedziałam, że właśnie w tym momencie usypia Hanię... "Słucham..." - odbieram niepewnie... ale po drugiej stronie głos 2,5-leniej dziewczynki, mojej dziewczynki zaczyna wypowiadać z pamięci swym dziecięcym, słodkim głosikiem: "Aniele boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy, strzeż duszy i ciała mego i zaprowadź mnie do żywota wiecznego Amen..."... telefon się wyłącza...

Dziękuję Kochanie, że zaprosiliście mnie do wspólnej modlitwy rodzinnej... Znów poczułam się jak w domu, jak wtedy, kiedy zawsze wieczorem razem klękaliśmy przed naszą ścianą z obrazkami Jezusa, Maryi i Aniołków stróżów, zapalaliśmy świeczkę, a potem Hania ją gasiła... Jak wtedy, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy, że nasze niespełna 2-letnie dziecko wypowiada z pamięci cały tekst modlitwy... jak wtedy byliśmy dumni i szczęśliwi...Dziękuje...

"Moje myśli nad Wami czuwają, na parapecie, za oknem..."

niedziela, 20 października 2013

Słowo na niedzielę ;)

Niedzielny poranek to u mnie przede wszystkim przygotowanie do mszy świętej, która odbywa się na oddziale ginekologicznym o godzinie 9:00. Dziś pani Krysi nie było w pracy, wyznaczyła więc "swoją zastępczynię" (równie uroczą panią salową), aby przyszła po mnie i zaprowadziła do kaplicy, cobym się ewentualnie nie pogubiła...(tak dba o mnie moja pani Krysia - perełka :))

Wyszłyśmy więc obie na Eucharystię, a po powrocie zostałam przywołana przez pielęgniarkę słowami: "O! wróciła nasza zguba..." Jej głos nie wróżył nic dobrego, czułam przez skórę, że zaraz będzie się coś działo i... nie myliłam się ;)

Na korytarz wyszła druga pielęgniarka i teraz już tworzyły naprawdę mocny front.. Stałam więc przed nimi jak przyłapany na gorącym uczynku wagarowicz i cierpliwie zbierałam wszelkie upominania, nagany, reprymendy, pouczenia, moralizowania i kazania (jakby w kaplicy mi było mało ;)) o tym, jak to nieodpowiedzialnie postąpiłam..

Fakt jest faktem... nikomu nie zgłosiłam swojego wyjścia poza oddział, a jedynie wspomniałam pani Ewie, że zmykam na godzinkę, na mszę no i wyszłam... Tak oczywistym uznałam za fakt iż MAM POTRZEBĘ skorzystania z mszy świętej i wszyscy pewnie o tym doskonale wiedzą i to już od bardzo dawna, że mówić o tym chyba nikomu nie muszę...;)

Mój błąd, przeoczenie, niedopatrzenie, mea culpa.. przyznałam się więc od razu pielęgniarkom do "winy", zatrzepotałam swymi nieumalowanymi rzęsami w geście pojednania, przeprosiłam i uznałam sprawę za zamkniętą, jednak umocnione mym wyznaniem piguły nie odpuszczały i w dalszym ciągu wylewały z siebie na przemian potoki słów, które układały w hipotetyczne scenariusze zdarzeń, które mogłyby mi się przytrafić, gdybym np. zasłabła...;)

"Ech..." - myślę sobie... "Ja to wiem - a one muszą to powiedzieć...", niech więc sobie pogadają, a ja już i tak umocniona po mszy świętej - posłucham sobie tych przemiłych pań z wielkim pokojem w sercu, a potem wrócę do sali i sprawę uznamy za niebyłą...

Jednak pośród wielu wypowiadanych przez pielęgniarki zdań, którym mniej lub bardziej przysłuchiwałam się uważnie, wychwyciłam jedno bardzo znamienne: "To był Twój ostatni raz, kiedy wyszłaś do kaplicy, pośród ludzi..."

Ach to o to chodziło... zarazki... wszechobecne bakterie, o których tak namiętnie lubiła opowiadać pani NIEpozytywna... to one tak naprawdę stanowiły dla mnie największe zagrożenie... No tak... gdzież trędowaci między zdrowych się pchają...

To zabrzmiało jak kolejny wyrok, poczułam się jak pierwsi prześladowani Chrześcijanie, którym zabrania się wyrażania publicznie swej wiary... Na szczęście pozostaje mi jeszcze opcja odwiedzających nas księży z Najświętszym Sakramentem, co będzie mi musiało po prostu wystarczyć...

Wracam do sali, gdzie czeka mnie standardowo kroplówka, zastrzyk, tabletki...dziś doszła jeszcze jakaś nowa, niebieska z granulkami w środku.. to potas... a ja naiwnie myślałam, że słodka oranżadka do rozpuszczenia w szklance wody ;)


Mój poranek a potem przedpołudnie spędziłam na odbieraniu cudownych zdjęć od Dominika, przedstawiających bawiące się razem dziewczynki, to na macie edukacyjnej, to Alunię trzymającą w rączce (!) gryzaczek, to Hanię zbierającą przed kościołem dla mnie stokrotki...

Lubię patrzeć na ich twarze... takie zadowolone i rozpromienione, skupione na tych małych stokrotkach, albo dumne z tego, że coś zrobiły same... Powiększam sobie wszystkie te obrazy, aby nie ominął mnie żaden detal, żaden deseń na rajstopkach... Ależ to są pięknotki!

Później godzina 15:00, czas koronki... Wychodzę wcześniej do pokoju pielęgniarek i uczciwie zgłaszam swoje zamierzone opuszczenie sali szpitalnej, celem udania się na pierwsze piętro i spędzenia tam najbliższych 3 godzin na rozmowach telefonicznych z przyjaciółmi ;) gdyż tak się umówiłam!

Nie miały wyjścia... musiały się zgodzić! Wobec tak misternie zaplanowanej akcji, podłączonych słuchawek, różańca w ręku, zapytały tylko, czy tam na górze nie będzie mi za zimno i dały swoje błogosławieństwo ;)

O 15:30 miał się rozpocząć nasz Krąg. Comiesięczne spotkanie grupy 5 małżeństw z księdzem przewodnikiem na czele... Wszyscy czekali już zgromadzeni przy stole u Kasi i Jarka w Zielonej Górze i ja - siedząca na pierwszym piętrze szpitala klinicznego, oddziału hematologii, nowotworów krwi i transplantacji szpiku we Wrocławiu, gotowa do transmisji... Widoki miałam nieziemskie ...




Zadzwonił telefon, Dominik ustawił mnie na głośnik, sprawdziliśmy połączenie i usłyszałam znajome, cudowne głosy, które witały się ze mną i cieszyły z rozmowy przy beztroskich brzdękach filiżanek z kawą i radosnego gwaru stukających po deserowych talerzykach łyżeczek...

To była prawdziwa uczta duchowa! Wysłuchałam konferencji księdza, a potem wszystkich po kolei, chcących podzielić się swoim doświadczeniem przeżywania tej naszej wspólnej sytuacji, w której postawił nas Pan Bóg... Dziękuję Wam Kochani za tyyyyle ciepłych słów! Jesteście niesamowici i bardzo silni, tacy umocnieni, pozytywnie naładowani, zapaleni do walki o Wasz czas na modlitwę... super! Tak właśnie ma być, tak to ma działać, a widzę, że już działa... Działa i przynosi obfite owoce :)

Na zakończenie dnia dostałam wiele przepięknych (jak zwykle przepięknych) sms-ów, odebrałam kilka telefonów, rozmawiałam wreszcie z moją przyjaciółką Martą, której długi czas starałam się oszczędzić poznania prawdy "co u mnie słychać"... Ale w końcu miło było usłyszeć i jej głos, pośród tylu życzliwych i ciepłych głosów przyjaciół, którzy po prostu troszczą się o mnie i Dominika...

Dziś znów mocne, niedzielne trio (oba czytania i Ewangelia) tekstów, którymi Pan próbuje nas poruszyć: Pierwsze, ze Starego Testamentu - o tym, jak Mojżesz wytrwale modli się, choć ręce mu mdleją i opadają, wypraszając tym samym zwycięstwo nad Amalekitami [Wj 17, 8-13] drugie czytanie, w którym Święty Paweł radzi Tymoteuszowi jak powinien trwać w modlitwie, głosić ją i być niestrudzony w tym, co robi... i wreszcie Ewangelia, prawdziwa wisienka na torcie, w której Jezus opowiada swoim uczniom przypowieść o wytrwałej modlitwie, kończąc słowami: "A Bóg, czyż nie weźmie w obronę swoich wybranych, którzy dniem i nocą wołają do Niego i czy będzie zwlekał w ich sprawie?" [Łk 18, 1-8]

Wciąż pozostaję pod ogromnym wrażeniem ze spotkania Kręgu... Dzisiejszym tematem przewodnim była właśnie modlitwa, wytrwała i nieustanna, w chwilach umocnienia i słabości, kiedy nam się bardzo nie chce lub kiedy czujemy właśnie taką potrzebę, modlitwa żmudna i wręcz namolna, z taką częstotliwością i przy każdej jednej okazji, której sami nie potrafimy jeszcze ogarnąć ;) Podczas mycia zębów i w drodze do pracy... kiedy stoimy na przystanku i kiedy leci kolejna kroplówka... Mamy się modlić tak natrętnie, żeby zdezorientowany Bóg wreszcie wyhaczył, że o coś może nam chodzić (Kowalski, Ty się tak często do mnie dawno nie modliłeś, widzę, że masz jakiś grubszy interes), a wtedy pochyli się w swej łaskawości nad nami i da nam to wszystko o co prosimy, bo to nam właśnie niejednokrotnie obiecał :)) Fajny jest...

I tak na zakończenie moich dzisiejszych, niedzielnych rozważań ;) tak sobie myślę, że to, co się teraz dzieje, ten ogólny szał rozmodlenia, który opanował moich najbliższych, zwłaszcza przyjaciół z Kręgu, to, co się dzieje z moją rodziną, jak wszyscy głęboko wierzą, jak trzymają się razem, jak wspierają... To wszystko tylko potwierdza, jak misterne puzzle układa dla nas z serca Pan Bóg, jak bardzo chce nam pokazać, że istnieje i ma dla nas przygotowane prawdziwe frykasy! Zachęca nas, abyśmy po nie sięgnęli właśnie w tym czasie, bo to jest czas dla nas, takie rekolekcje, czas otrząśnięcia się z szarej codzienności, okazja do odwiedzenia dawno nieodwiedzanego konfesjonału... Nie wiem, co tam Bóg dla każdego z nas przygotował ;)

Dla mnie jest to na pewno czas weryfikacji wiary, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że niepowtarzalna okazja w życiu do tak intensywnego "przerabiania" Słowa Bożego, różańca, koronki i innych modlitw, po które teraz bardzo chętnie sięgam, których poszukuję, do których się uciekam w mym codziennym wołaniu o zdrowie... Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek będę miała taką "czasową" szansę na omadlanie tych wszystkich osób i spraw, więc kuję żelazo póki gorące ;) Chwytam tą chwilę i robię swoje, a Pan z pewnością w odpowiednim czasie dorzuci swoją cegiełkę :)

Wybaczcie, kogo zanudziłam... Tak mi się zebrało przy niedzieli ;) Dziękuję, że ze mną jesteście, trwacie i czytacie. Pozdrawiam serdecznie :) i pamiętajcie coco jumbo i do przodu! :*

sobota, 19 października 2013

Ludzie Anioły

Sobotni poranek jest tutaj w szpitalu raczej czasem luźniejszym, niż w zabieganym tygodniu... Po korytarzach nie kręcą się zakręceni studenci, jest tylko jeden lekarz dyżurujący, a nie cala ich chmara, a i pielęgniarki jakieś takie bardziej wyluzowane (lub - co się również niekiedy zdarza - czujące się bezkarnie)... Nie ma takiej "spinki" jak w tygodniu, określiłabym to słówkiem 'lazy' (z angielskiego) i tak właśnie płynął czas... Powoli...

Zaraz po śniadaniu przyszła do nas taka miła, młoda pielęgniareczka (pierwszy raz ją tutaj widziałam), która pani Ewie zapodała kroplówkę z chemią, a mi podłączyła sterofundin, oraz podała zastrzyk w brzuch. Zazwyczaj odbywało się to tak, że przychodziła pielęgniarka, wbijała mi w brzuch strzykawę i z impetem dociskała tłok aż do samego końca... Za każdym razem odnosiłam wrażenie "ukąszenia przez pszczołę" - taki mniej więcej ból rozlewał się po ciele.. Aż tu, proszę.. miłe zaskoczenie!

Dziewczyna tak jakoś sprawnie uchwyciła fałd skóry na moim brzuchu, że nawet nie poczułam momentu wkłucia, tłok strzykawki dociskała powoli, a na koniec kazała ucisnąć gazikiem ukłute miejsce przez minutę.. Kompletnie NIC mnie nie bolało! Nie było nawet efektu pszczoły, ani szczypania i rozlewania się substancji po ciele... Jak ona to zrobiła ?:) Kolejny Anioł ?

Potem do sali weszła pani Krysia ze swoim wózeczkiem pełnym środków czystości... To jest właśnie ta kobieta, do której miałam niejednokrotnie jeszcze powrócić, bo przykuła moja uwagę swoją niezwykłą osobowością :)

Jak ja lubię tą babeczkę! :) Jest niesamowicie pogodna, co dzień tryska wręcz energią, wszystkich pacjentów obdarza uśmiechem, życzliwością, rozmawia z ludźmi, współdzieli ich los, podtrzymuje na duchu, interesuje się naszymi sprawami, nazywa nas swoimi perełkami, albo słoneczkami i się za nas... modli :)

Pani Krysia jest drobnej budowy, ma około 50-tki i dość zniszczoną twarz, ale serce ma ogromne! Zawsze dwa razy zmywa podłogę, podczas gdy inne panie robią to tylko raz, zawsze wskakuje na brzeg łóżka i przeciera wszystkie wiszące nad nim sprzęty, tak, że mam pewność, że nie fruwa mi nad głową najmniejszy pyłek kurzu... Zawsze z ogromną energią i oddaniem pucuje nam klamki (siedlisko miliona bakterii), zlew i stojaki na kroplówki... Dociera do miejsc, do których mało komu się chce dotrzeć, ale przede wszystkim dociera do naszych serc...

Niedawno podczas zmywania podłogi, od słowa do słowa pani Krysia bez żadnego skrępowania wyznała, że co dzień idąc do pracy odmawia sobie dziesiątkę różańca... Jest to dla niej taki rytuał, tak się przyzwyczaiła "...i tak sobie z Bogiem rozmawiam..." - przyznała. Chciałam podzielić jej niezwykły entuzjazm, jakoś włączyć się w rozmowę (w końcu to też moja spora działka w życiu ;)), ale pani Krysia dalej nadawała jak katarynka ;) o swojej wierze, a robiła to w sposób tak uroczy, a zarazem prosty (bo to wielka, acz prosta kobieta), że od razu włączyło mi się w głowie auto-wyszukiwanie fragmentu z Pisma Świętego, w którym Jezus mówi do Boga: "Wysławiam Cie Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom". [Mt, 11, 25-26]

Dzięki takim osobom jak Pani Krysia nawet zwykły pacjent czuje się człowiekiem... Jest jak podmuch dobrej nadziei, jak dobra ciocia, która zawsze ma w zanadrzu miłe słowo... Częstuje nas nim jak najsmaczniejszym obiadem, który co dzień rozwożony po salach z jej ręki wydaje się być jeszcze smaczniejszy! Jest niesamowita...

Do południa spędziłam czas na błogim lenistwie, zdarzyło mi się nawet drzemnąć, trochę pomodlić, a o 15:00 tradycyjnie podeszłam do odmawiania koronki (musiałam jednak zasnąć w trakcie jej odmawiania, bo skończyłam o 15:38, a zazwyczaj zajmuje mi to od 10 do 15 minut ;))

Po południu i drzemce Hani, Dominik wybrał się z obiema dziewczynkami do swoich rodziców, którzy świętowali dziś swoją 34 rocznicą ślubu (Kochani, za rok obiecuję Wam super wypaśną kartkę, ale w tym roku muszą wystarczyć tylko skromne życzenia...) i tam Hania wraz z Jędrkiem i Julcią - swoim kuzynostwem, bawili się przednio do bardzo późna :) Jakże miło było mi odbierać wszystkie te mms-y z ich dzikich harców, wspinania się na wujka, podrzucania pod sufit, aż w finale wspólnej kąpieli w wannie, gdzie ponoć Hania nieskrępowanym głosem w pewnym momencie spytała swego kuzyna: "Jędruś, ty masz siusiaka?" ;)))

W międzyczasie Dominik z Alunią wrócili do naszego domu, gdzie mogłam na głośniku przez telefon podsłuchać nieco radosnej kąpieli naszego bobaska, który fikał nóżkami i wesoło popiskiwał relaksując się w ciepłej wodzie :) I tylko co jakiś czas głos Dominika kierowany w moją stronę  stwierdzał: "Szkoda mamusiu, że tego nie widzisz..."

Hania po kąpieli została przywieziona przez ciocię i wujka do domu, gdzie pełna świeżych i gorących wrażeń ze spotkania z kuzynostwem, ostygała powoli w ramionach wytrwałego tatusia podczas usypiania :) Tego wieczoru była bardzo szczęśliwa mogąc się z nimi spotkać i razem bawić, a widok ten działał jak balsam na moja duszę, choćby tylko wyrażany zdjęciami w telefonie...

Tego dnia również do pani Ewy przyjechał w odwiedziny mąż, który przywiózł jej zakazaną wałówkę, pośród której znalazła się aromatyczna polędwiczka sopocka, kilogram jakiejś kiełbasy, oraz rarytasy w postaci siatek z owocami, czego nam kompletnie nie wolno!

Wieczorem, po obchodzie lekarza wyjęłyśmy schomikowany w szafce winogron, bardzo, ale to bardzo dokładnie umyłyśmy sobie po niedużej kiści, a następnie z wielką rozkoszą delektowałyśmy się każdą winogronową kulką, śmiejąc się przy tym i wspominając czasy "sprzed choroby"...

Pani Ewa niedawno powiedziała mi, że codziennie rano, gdy tylko otwiera oczy, jej myśli formują się w zdanie: "Mam raka"... nie przestaje o tym myśleć w ciągu dnia, nie daje jej to spokoju, czasem zadręcza się tymi myślami i nie potrafi tak po prostu się od nich uwolnić...

Wiecie, że paradoksalnie NIGDY nie przeszło mi przez myśl, że ja mam raka? Ja mam przecież zdiagnozowaną ALL... Ale to nie rak, to nawet nie choroba, to tylko powód, dla którego jestem teraz w szpitalu, a nie w domu, z moimi dziećmi i Dominikiem, tam, gdzie moje miejsce...


To tylko chwilowa zmiana mojego centrum dowodzenia wszechświatem... Zmiana najwyraźniej potrzebna, by dostrzec piękno ogromnych darów, którymi zostałam obficie obsypana i które na mnie cierpliwie czekają w moim prawdziwym domu...

Dużo jeszcze przede mną.. dopiero minął pierwszy tydzień, nie wiadomo nawet, czy liczony jako jeden z sześciu zapowiedzianych, czy pierwszy, nic nie znaczący, bo bez podawania chemii...

Sporo jeszcze nie wiem... wiele muszę się jeszcze nauczyć... Ale jedno jest pewne! Nie podoba mi się ta pościel absolutnie, nigdy nie przyzwyczaję się do pobudek o 5:40 na mierzenie temperaturki, nigdy nie przywyknę do bezkarnego kłucia mojego ciała, choćby nawet najdelikatniej na świecie, dlatego też zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby jak najszybciej wyrwać się z tego szpitalnego świata i wrócić tam, gdzie moje miejsce... Gdzie moje dary czekają :* :* :*