sobota, 12 października 2013

Wrocław

Do kliniki przy ul. Pasteura 4 dojechaliśmy bez problemu. Wiekowe, wysokie budynki z czerwonej cegły nadawały temu miejscu charakterystycznego klimatu..ale to wcale nie pomagało... Weszliśmy ze skierowaniem na oddział do pielęgniarek. "...Pani Król?" - oczekiwały już mnie i miejsce na mnie też już czekało. Zaprowadziły mnie do sali 17, gdzie znajdowały się 2 łóżka. Na jednym z nich była starsza pani z chustką na głowie, podpięta do kroplówki, drugie stało puste...

Pani Halina okazała się postacią bardzo NIEpozytywną, a każde jej słowo sączyło się jak jad i zatruwało mój umysł i psychikę, która tego dnia nie była przecież w najlepszej kondycji... Ale na szczęście był ze mną Dominik i do póki tak było, czułam się przy nim bezpieczna i odcięta od tego obcego i strasznego świata..

Na dzień dobry - wypełnianie dokumentów. Pielęgniarka przeprowadzała ze mną wywiad i coś notowała w papierach... Pytała o szczepienia, przewlekłe choroby, uczulenia... takie tam, zwyczajne rzeczy... W międzyczasie jednak przemykały mi przed oczami przerażające obrazy, ludzie, zdarzenia, sytuacje, które mnie przyprawiały o szybsze bicie serca...

Oddział nieduży, przynajmniej jego część A, w której się znajdowaliśmy, jednak bardzo konkretnie dedykowany osobom chorym na nowotwory krwi... Po wywiadzie usiedliśmy z Dominikiem na korytarzu, gdyż brak tu pomieszczenia o charakterze świetlicy... Mijały nas młode osoby z chustkami na głowach i maseczkami na twarzach, bardzo chude i co najbardziej mnie uderzyło... z wenflonami wystającymi z szyi.. wyglądało to wszystko dość upiornie...

Pielęgniarka zawołała mnie do zabiegowego i pobrała krew do badania. Spuściła ze mnie 4 probówki.. dużo tych badań jak na początek.. Potem założyła wenflon na nadgarstek i popłynęła pierwsza kroplówka... Sterofundin, nic wielkiego.. same łakocie i witaminy, ale już tak od pierwszego dnia, tak z marszu?... Do kolacji dostałam też jakieś tabletki.. podpytałam co to, ale usłyszałam niechętną odpowiedź... "to antybiotyk"... Ale na co mi antybiotyk i po co?! "Wszyscy u nas biorą jakieś antybiotyki" - usłyszałam znów lakoniczną odpowiedź... i znów ta wyższość w głosie.... Wyciągnęłam w końcu konkretne nazwy i zanim je łyknęłam - sprawdziłam w internecie na co są i po co.. Faktycznie, to antybiotyki, tabletki osłonowe oraz tabletki odgrzybiczające organizm.. Przygotowanie organizmu do czegoś cięższego...

Wszystko tego dnia było dla mnie takie inne, takie obce i takie przerażające. Stare mury były bardzo zimne..W nieszczelnych oknach hulał wiatr...  Czułam się jak dziecko pozostawione w przedszkolu, kiedy Dominik pożegnał się ze mną i kiedy zobaczyłam jego plecy odchodzące krętym korytarzem.. Rozpłakałam się, a wtedy "tata" zawrócił. Gdybym była jego dzieckiem - z pedagogicznego punktu widzenia - powiedziałabym, że popełnił błąd, bo przecież się nie zawraca, tylko z uśmiechem posyła buziaka na do widzenia i odchodzi... Ale On wrócił.. Przytulił mnie bardzo mocno, dał buziaka na pożegnanie i naprawdę już musiał wracać... do dzieci...

Boże... dodaj mi sił i odwagi, zabierz ten paniczny strach, spraw cud uzdrowienia, bo czuję, że to, co przede mną nie jest na moje siły..........

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz