Od rana same dobre wiadomości! Że pani Ewa wychodzi do domu już jutro, że nasze ubezpieczenie chce nam jednak wypłacić jakieś pieniądze, tylko... śniadanie coś się spóźniało, a ja dziś czekałam na szynkę, choćby taką szpitalną!...:)
Poranek faktycznie obfitował w dobre nowiny... Chwilę po ósmej zawitała do nas doktor prowadząca panią Ewę i zakomunikowana, że "się pięknie wczoraj wyseparowała" i w związku z tym może jutro iść do domu.. Cieszyłam się więc razem z nią i dokazywałam, że przed nami ostatnia, wspólna noc ;)
Potem przyszła moja pani doktor prowadząca z karteczką z wynikami krwi, mówiąc, że wszystkie parametry spadają, co jest działaniem zamierzonym i oczekiwanym, jednak mniej więcej w sobotę będę już potrzebowała transfuzji...
"Czegoooo?!?" - zmroziło mnie na samą myśl... Poprosiłam więc drżącym głosem panią D. o szczegółowe wyjaśnienie tego, o czym przed chwilą z takim spokojem zakomunikowała...
To ponoć normalne... Spadają wyniki, więc krew jest uboższa... Może robić mi się słabo, mogę czuć się źle.. Dlatego przyniosą mi z lodówki "czerwony woreczek" oznaczony 0 Rh +, podłączą przez dojście centralne i wzbogacą mnie krwią od jakiegoś dawcy, co poprawi moje samopoczucie i wpłynie korzystnie na organizm...
Ech... ciężkie to takie, mimo wszystko... Przecież ja postanowiłam sobie dziś rano, że się będę dobrze czuła i że nic nie będzie w stanie tego zmącić... I tak będzie! :)
Wreszcie przyjechało mocno spóźnione śniadanie. Doczekałam się wprawdzie szynki, ale pochodziła ona z wymiany za 'serdelka' z diety cukrzycowej, co kosztowało mnie trochę zachodu...
Potem już tylko kroplówki, zastrzyki.. Z braku cierpliwości i oszczędności czasu postanawiam sama przełączać sobie kolejne butle, których wciąż mi dochodzi... Pielęgniarki nie są tym faktem zachwycone, bo uważają, że to ICH działka, ale co mi tam - szpitalna samoobsługa zawsze była tu mile widziana :)
Przychodzi Agata i razem ćwiczymy. Choć czuję, że szybciej się męczę i nie jest to forma, jak choćby sprzed wczoraj - jednak wytrwale wykonuję kolejne serie i powtórzenia... A potem długo towarzyszy mi to wspaniałe uczucie, że "jeszcze jestem na chodzie"... :) Przecież postanowiłam sobie dziś rano, że się będę dobrze czuła... i tak właśnie będzie! :)
Wkrótce po obiedzie odwiedza mnie Aga i przynosi smakołyki, w tym jajecznicę na pomidorku. Moje wszystkie zapasy lodówkowe już się pokończyły i dziś zdana jestem tylko na nią ...i na szpital - rzecz jasna ;) Moje smaki wyraźnie się zmieniają, to efekt regularnie pitej oranżady... W ustach co dzień towarzyszy mi ten dziwny posmak - metalu? i sama nie wiem czego...powinnam się do niego przyzwyczaić, zaakceptować - przynajmniej na jakiś czas, jak mówi pani doktor... ale nowe to dla mnie odczucie i takie obce... Zawsze po przebudzeniu czuję wzmożoną pracę ślinianek, szybko łykam więc wodę, by ulżyć im i sobie i pozbyć się tego delikatnego bólu i kwaśności, powstającej w okolicach nasady żuchwy...
Przyglądam się też uważnie mojemu ciału... Zmienia się... Skóra jest teraz bardzo sucha, straciła swą elastyczność i napięcie... Jest jak skóra kilkudziesięciolatki, choćbym nacierała się co dzień balsamami i kremami... Włosy... pytacie czy jeszcze są?;) są... ale nie tak puszyste i lśniące, one też straciły swój dawny look... Opuszki palców - towarzyszy im nieustanne mrowienie i zmniejszone czucie... i na koniec piersi... ich nie poznaję najbardziej...
Przeglądam czytania na dziś i staram się tym umocnić: "Bracia: Jeżeli Bóg z nami, któż przeciwko nam? (...) Któż nas może odłączyć od miłości Chrystusowej? (...) Jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani potęgi, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga..." [Rz 8,31b-38] Po koronce zasypiam na ponad godzinkę, a potem leniwie otwieram oczy i bardzo powoli idę do toalety...
Tam spotykam Beatę... dziewczynę w podobnym wieku, bardzo chudą i z chustką na głowie. Wymieniamy spojrzenia, potem uśmiechy, nieśmiałe "cześć" i... nie wiadomo kiedy rozmowa się sama toczy... Beata w końcu zaprasza mnie do swojej sali, pod 14-stkę... Odnoszę więc do siebie rolkę papieru toaletowego i wyruszam...
Naciskam na klamkę nowych drzwi, do których nigdy wcześniej nie zaglądałam i już od pierwszych chwil mojej obecności tam, czuję, że polubię to miejsce, jest nawet przytulne...
Salę dzielą dwie dziewczyny - Beata i Ewa. Jest jeszcze Mateusz - narzeczony Ewy, który w maseczce na twarzy siedzi przy jej łóżku. Tu się nie podaje rąk na powitanie, choć wszyscy uprzejmie pamiętamy o tym zwyczaju...
Beata jest mamą Wiktorka i Olka. Wiktorek jest ze szlachetnego rocznika 2011, zresztą urodzony miesiąc po Hani. Olek to wcześniak, choć podobnie, jak Ala - ma już trzy miesiące... Gdy Beata w 28 tygodniu drugiej ciąży dostała wysokiej gorączki - poszła natychmiast do lekarza to sprawdzić... Poszła z gorączką, wróciła z białaczką... - jak to smutno wspomina... Lekarze musieli natychmiast rozwiązywać jej ciążę, jeszcze w tym samym tygodniu... Olek w chwili urodzenia miał niecały kilogram i przyspieszony Chrzest Święty jeszcze w szpitalu, a niedawno wyszedł z inkubatora do domu, do taty i starszego brata.... Beata widziała i dotykała go tylko raz, jak się urodził...
Ewa z kolei to młoda fizjoterapeutka, instruktorka fitness, która całe życie stosowała się do zdrowych zasad, dbała o siebie i jadła ciemne chlebki... W pewnym momencie zaczęła się męczyć na zajęciach, zaczęły ją boleć kości, no i pewnego dnia doszła ta gorączka... Zrobiła wyniki krwi i dostała "wyrok" jeszcze w laboratorium, gdzie poproszono ją osobnym wejściem na rozmowę, a wszyscy już wiedzieli i patrzyli na nią "że to ta"...
Obie nie miały lekkiego startu w chorobę... Jak zresztą każda z nas, ale słuchając ich, znów utwierdzałam się w przeświadczeniu, że mimo wszystko mam cholerne szczęście... w tym całym - jak to mówią - nieszczęściu...
Pan Bóg od samego początku stawiał mi na tej nowej, trudnej (ale do pokonania) drodze wspaniałych i kompetentnych lekarzy, którzy "dawali szanse", a nie utwierdzali w przekonaniu, że "białaczka to choroba śmiertelna".. Nie musiałam też zmagać się z wieloma innymi rzeczami, o których mówiły dziewczyny, jak choćby przyspieszony poród... Wszystko u mnie działo się w swoim czasie... a Bóg nad tym czuwał i temu od początku błogosławił...
I jakkolwiek to znowu zabrzmi - ja to mam w życiu wielkie szczęście!... Otaczają mnie kochani ludzie, rodzina i przyjaciele, którzy nie dają nawet myśleć, że coś może pójść nie tak... Nie ma żadnego planu B, jest tylko plan A - wyzdrowieć i jak najszybciej wrócić do domu... I choć będzie czasem ciężko, z każdym dniem już robi się trudniej, będą spadki i kryzysy, to plan jest jeden...niezmienny! Coco jumbo i do przodu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz