wtorek, 22 października 2013

Odgórny dzień skupienia..;)

Wtorkowy poranek, niczym niezmącony, jeszcze przed godziną 8, rozpoczynam od udania się na pierwsze piętro budynku, by tam pod gotyckimi łukami, w blasku porannego słońca kontemplować i oddawać Panu ten nadchodzący dzień... Przy okazji delikatne ruchy bioderek, kręcenia barkami, tiki-taki głową i od razu krążenie się poprawia, a pozytywna energia wypełnia ciało i ducha!

Spoglądam na zegarek i chwilkę po ósmej zbiegam na oddział, słysząc charakterystyczne obcasiki mojej pani doktor.. Znów trafia na śniadanie, tym razem jednak obchód rozpoczął się od wizyty młodej studentki - prawej ręki pani D., która jak co dzień zapytała ze swym charakterystycznym, wschodnim akcentem, w jakiej jestem formie, osłuchała mnie z przodu i z tyłu, ponaciskała na mój brzuch i rzuciła już w przelocie: "Dzisiaj pani doktor wykona pani punkcję"...

"Punkcję?!" - próbuję zatrzymać w drzwiach dziewczęcie... "Tak. Punkcję. Później przyjdzie pani doktor i wszystko pani wyjaśni" - rzuca na odchodne... No to mi zapodała niezłą zagwostkę...

Gdy już jestem po tradycyjnym zastrzyku i kroplówce - odwiedza mnie pani doktor we własnej osobie i od razu, bez najmniejszych wyjaśnień zaprasza do gabinetu zabiegowego... Idę więc z mieszanymi uczuciami i milionem pytań z tyłu głowy...

Siadam na dobrze znanej mi kozetce, gdzie wcześniej pobierany był mi szpik i zamieniam się w słuch, a asystująca pielęgniarka zbiera dane: "Pamiętasz swój pesel?" - wypytuje... "Tak" - odpowiadam... "8403..." - wymieniam kolejne liczby... "Oo..urodziłaś się tego samego dnia, co moje dziecko" - beztrosko zauważa sympatyczna pani Iza. "Dzięki Ci Boże, że dajesz mi takie znaki, dzięki nim powoli uspokajam się i czuję, że ze mną tu jesteś..." - pozytywne myśli opanowują powoli moją głowę...

Potem pani doktor zaczyna opowiadać o tym, co się za chwilkę wydarzy, że zostanie mi pobrany płyn mózgowo - rdzeniowy spomiędzy kręgów, a następnie zostanie wstrzyknięty jakiś inny płyn, który ma zabezpieczyć ośrodkowy układ nerwowy przed naciekaniem tego czegoś, co przy ALL naciekać może właśnie w tych okolicach... dla mnie kompletna chińszczyzna, ale kiwam głową, że dotarło ;)

Po podpisaniu zgody na wykonanie punkcji, dostaję od pielęgniarki słowne wytyczne co do sposobu ułożenia się do zabiegu. "Musisz się położyć zwinięta jak kotek, w taki kłębuszek" - słyszę z sympatycznych ust pielęgniarki... "Dzięki Ci Panie Boże, Ty potrafisz mnie dopieścić nawet w takiej chwili..." ;) Zwijam się więc w kłębuszek, jak kotek, wbijając wzrok w obskurny kaloryfer i wyostrzam wszystkie swoje zmysły, by jak najlepiej przygotować się na moment wkłucia igły...

"Pierwsze będzie znieczulenie" - słyszę, "...a drugie ukłucie to bardzo cienka igła, którą poprowadzę aż do kręgosłupa.. " - tłumaczy doktorka. Faktycznie, po chwili czuję lekkie ukłucie znieczulenia, a potem nie czuję już nic...

Kotek leży zwinięty na kozetce, a płyn mózgowo - rdzeniowy sączy się do strzykawki... "Tyle ci wystarczy, Iza?" - pyta pielęgniarka moją panią doktor o tym samym imieniu.. "Tak, myślę, że będzie wystarczająco".. Bardzo cienka igła wraca z mojego kręgosłupa na powierzchnię. Przez moment czuję tylko poszczególne warstwy - malutkie nerwy przykręgosłupowe, przez które przesmykuje się miniaturowy szpikulec - jak go sobie wyobrażam, a potem już tylko czekam na założenie opatrunku...

"Teraz proszę wrócić do swojego łóżka i przez najbliższych 12 godzin leżeć najlepiej nieruchomo, plackiem i nie wstawać, jedynie i wyłącznie gdzie może pani wstać to do toalety" - słyszę zalecenie pani doktor "Dokonałam ingerencji w zamkniętym obszarze pani organizmu, naruszając jedność płynu mózgowego, dlatego koniecznym jest, aby pani teraz leżała, coby nie dopuścić do samoistnego sączenia się tego płynu z miejsca ukłucia, co może skutkować silnymi bólami głowy" - dodaje po chwili...

Sprawa wydaje mi się dość poważna, wracam więc do mojego łóżka, posłusznie opuszczam oparcie na płask, zdaję krótką relację z przebiegu wydarzeń pani Ewie i... zaczynam odliczanie dwunastu godzin wylegiwania się "plackiem" - jak to określiła pani D., choć już widzę, że lekko nie będzie..

Pierwsza godzina - misiu śpi, druga godzina - misiu chrapie, trzecia godzina - misiu idzie do kibla, bo pęcherz  tak uciska, że czuję, iż zaraz wyleje się ze mnie nie żaden płyn mózgowo - rdzeniowy, ale dość podobna w kolorze, fizjologiczna ciecz o nazwie MOCZ!

Po powrocie z toalety kładę się na dobre do łóżka, chwytam do ręki różaniec i tak mi schodzi jedna koronka, potem jeszcze kilka innych modlitw, potem słucham sobie psalmów i znów różaniec... Rozważam to wszystko i kontempluję... "Czy tak właśnie biegnie czas w zakonach...?" - rozmyślam pod gotyckim sufitem... Czas, myślę, nie ma tu znaczenia, ale ma znaczenie to, że jest obecny w tym wszystkim sam Bóg.. Czuję jego obecność w tym pokoju, jest ze mną tu i teraz, ogarnia mnie jakąś taką siłą, że robi mi się ciepło i aż muszę zdjąć grube skarpety...

To wszystko tak realne, a zarazem nierealne, bo już dawno nie miałam tak fajnego i nieograniczonego czasu na modlitwę indywidualną, sam na sam z moim Bogiem...

Znów musiałam się zdrzemnąć... do pokoju weszła po cichu Agnieszka i przyniosła nowe smakołyki, ale nie mogła zostać dłużej, gdyż spieszyła się na zajęcia... Niedługo po niej wszedł Marcin i rozmawialiśmy sobie jeszcze jakiś czas..

Wieczorem aż korciło mnie, aby choć na chwilę otworzyć komputer, ale z racji płaskiego leżenia byłoby to zupełnie niewygodne... Tak więc moja maszyna odpoczywała dziś ode mnie, a ja musiałam sobie radzić jakoś bez niej...;)

Wieczorna rozmowa z Dominikiem, a po niej już tylko psalmy i sen... Muszę przyznać że był to dość ciekawy dzień, ale kompletnie nie w moim stylu jeśli chodzi o zakres wykonywanych ruchów ;)

Zaczął się pod jasnymi sklepieniami gotyckiego nieba, po raz pierwszy tak świadomie poświęcony Bogu i po raz pierwszy tak świadomie przeżyty, jeśli liczymy czas przemodlonych godzin.. (choć jestem pewna, że Bóg nam tego nie wylicza).

Tego poranka zostałam zasypana lawiną wesołych zdjęć Hani i Ali zaraz po przebudzeniu, czuć było tą radosną atmosferę i niesamowity pokój, jaki towarzyszył Dominikowi, kiedy do mnie pisał: "Takie poranki uwielbiam (...)"


Ja też je uwielbiałam! Beztroskie, takie nasze... A teraz dziękuję Bogu za to, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczarował ten poranek i dla Was!

Kilka chwil spędzonych rano przy oknie robi jak widać swoje...;) Jesteś niesamowity Boże, co dzień zaskakujesz mnie na nowo.. Co jeszcze przygotowałeś dla mnie? Jakie asy wysypiesz ze swego rękawa...? Jutro startujemy z chemią... a Twoje słowo na jutrzejszą Ewangelię brzmi: "Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie..." [Łk 12, 39-48] Mocno... Czy jestem gotowa na takie wyzwanie?

2 komentarze:

  1. Nigdzie nie można kliknąć Lubię to!, ale lubię to ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dorotko, skoro dostajesz takie wyzwanie, to na pewno jesteś na nie gotowa, mimo, że pewnie nie zdajesz sobie z tego sprawy :)

    OdpowiedzUsuń