sobota, 19 października 2013

Ludzie Anioły

Sobotni poranek jest tutaj w szpitalu raczej czasem luźniejszym, niż w zabieganym tygodniu... Po korytarzach nie kręcą się zakręceni studenci, jest tylko jeden lekarz dyżurujący, a nie cala ich chmara, a i pielęgniarki jakieś takie bardziej wyluzowane (lub - co się również niekiedy zdarza - czujące się bezkarnie)... Nie ma takiej "spinki" jak w tygodniu, określiłabym to słówkiem 'lazy' (z angielskiego) i tak właśnie płynął czas... Powoli...

Zaraz po śniadaniu przyszła do nas taka miła, młoda pielęgniareczka (pierwszy raz ją tutaj widziałam), która pani Ewie zapodała kroplówkę z chemią, a mi podłączyła sterofundin, oraz podała zastrzyk w brzuch. Zazwyczaj odbywało się to tak, że przychodziła pielęgniarka, wbijała mi w brzuch strzykawę i z impetem dociskała tłok aż do samego końca... Za każdym razem odnosiłam wrażenie "ukąszenia przez pszczołę" - taki mniej więcej ból rozlewał się po ciele.. Aż tu, proszę.. miłe zaskoczenie!

Dziewczyna tak jakoś sprawnie uchwyciła fałd skóry na moim brzuchu, że nawet nie poczułam momentu wkłucia, tłok strzykawki dociskała powoli, a na koniec kazała ucisnąć gazikiem ukłute miejsce przez minutę.. Kompletnie NIC mnie nie bolało! Nie było nawet efektu pszczoły, ani szczypania i rozlewania się substancji po ciele... Jak ona to zrobiła ?:) Kolejny Anioł ?

Potem do sali weszła pani Krysia ze swoim wózeczkiem pełnym środków czystości... To jest właśnie ta kobieta, do której miałam niejednokrotnie jeszcze powrócić, bo przykuła moja uwagę swoją niezwykłą osobowością :)

Jak ja lubię tą babeczkę! :) Jest niesamowicie pogodna, co dzień tryska wręcz energią, wszystkich pacjentów obdarza uśmiechem, życzliwością, rozmawia z ludźmi, współdzieli ich los, podtrzymuje na duchu, interesuje się naszymi sprawami, nazywa nas swoimi perełkami, albo słoneczkami i się za nas... modli :)

Pani Krysia jest drobnej budowy, ma około 50-tki i dość zniszczoną twarz, ale serce ma ogromne! Zawsze dwa razy zmywa podłogę, podczas gdy inne panie robią to tylko raz, zawsze wskakuje na brzeg łóżka i przeciera wszystkie wiszące nad nim sprzęty, tak, że mam pewność, że nie fruwa mi nad głową najmniejszy pyłek kurzu... Zawsze z ogromną energią i oddaniem pucuje nam klamki (siedlisko miliona bakterii), zlew i stojaki na kroplówki... Dociera do miejsc, do których mało komu się chce dotrzeć, ale przede wszystkim dociera do naszych serc...

Niedawno podczas zmywania podłogi, od słowa do słowa pani Krysia bez żadnego skrępowania wyznała, że co dzień idąc do pracy odmawia sobie dziesiątkę różańca... Jest to dla niej taki rytuał, tak się przyzwyczaiła "...i tak sobie z Bogiem rozmawiam..." - przyznała. Chciałam podzielić jej niezwykły entuzjazm, jakoś włączyć się w rozmowę (w końcu to też moja spora działka w życiu ;)), ale pani Krysia dalej nadawała jak katarynka ;) o swojej wierze, a robiła to w sposób tak uroczy, a zarazem prosty (bo to wielka, acz prosta kobieta), że od razu włączyło mi się w głowie auto-wyszukiwanie fragmentu z Pisma Świętego, w którym Jezus mówi do Boga: "Wysławiam Cie Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom". [Mt, 11, 25-26]

Dzięki takim osobom jak Pani Krysia nawet zwykły pacjent czuje się człowiekiem... Jest jak podmuch dobrej nadziei, jak dobra ciocia, która zawsze ma w zanadrzu miłe słowo... Częstuje nas nim jak najsmaczniejszym obiadem, który co dzień rozwożony po salach z jej ręki wydaje się być jeszcze smaczniejszy! Jest niesamowita...

Do południa spędziłam czas na błogim lenistwie, zdarzyło mi się nawet drzemnąć, trochę pomodlić, a o 15:00 tradycyjnie podeszłam do odmawiania koronki (musiałam jednak zasnąć w trakcie jej odmawiania, bo skończyłam o 15:38, a zazwyczaj zajmuje mi to od 10 do 15 minut ;))

Po południu i drzemce Hani, Dominik wybrał się z obiema dziewczynkami do swoich rodziców, którzy świętowali dziś swoją 34 rocznicą ślubu (Kochani, za rok obiecuję Wam super wypaśną kartkę, ale w tym roku muszą wystarczyć tylko skromne życzenia...) i tam Hania wraz z Jędrkiem i Julcią - swoim kuzynostwem, bawili się przednio do bardzo późna :) Jakże miło było mi odbierać wszystkie te mms-y z ich dzikich harców, wspinania się na wujka, podrzucania pod sufit, aż w finale wspólnej kąpieli w wannie, gdzie ponoć Hania nieskrępowanym głosem w pewnym momencie spytała swego kuzyna: "Jędruś, ty masz siusiaka?" ;)))

W międzyczasie Dominik z Alunią wrócili do naszego domu, gdzie mogłam na głośniku przez telefon podsłuchać nieco radosnej kąpieli naszego bobaska, który fikał nóżkami i wesoło popiskiwał relaksując się w ciepłej wodzie :) I tylko co jakiś czas głos Dominika kierowany w moją stronę  stwierdzał: "Szkoda mamusiu, że tego nie widzisz..."

Hania po kąpieli została przywieziona przez ciocię i wujka do domu, gdzie pełna świeżych i gorących wrażeń ze spotkania z kuzynostwem, ostygała powoli w ramionach wytrwałego tatusia podczas usypiania :) Tego wieczoru była bardzo szczęśliwa mogąc się z nimi spotkać i razem bawić, a widok ten działał jak balsam na moja duszę, choćby tylko wyrażany zdjęciami w telefonie...

Tego dnia również do pani Ewy przyjechał w odwiedziny mąż, który przywiózł jej zakazaną wałówkę, pośród której znalazła się aromatyczna polędwiczka sopocka, kilogram jakiejś kiełbasy, oraz rarytasy w postaci siatek z owocami, czego nam kompletnie nie wolno!

Wieczorem, po obchodzie lekarza wyjęłyśmy schomikowany w szafce winogron, bardzo, ale to bardzo dokładnie umyłyśmy sobie po niedużej kiści, a następnie z wielką rozkoszą delektowałyśmy się każdą winogronową kulką, śmiejąc się przy tym i wspominając czasy "sprzed choroby"...

Pani Ewa niedawno powiedziała mi, że codziennie rano, gdy tylko otwiera oczy, jej myśli formują się w zdanie: "Mam raka"... nie przestaje o tym myśleć w ciągu dnia, nie daje jej to spokoju, czasem zadręcza się tymi myślami i nie potrafi tak po prostu się od nich uwolnić...

Wiecie, że paradoksalnie NIGDY nie przeszło mi przez myśl, że ja mam raka? Ja mam przecież zdiagnozowaną ALL... Ale to nie rak, to nawet nie choroba, to tylko powód, dla którego jestem teraz w szpitalu, a nie w domu, z moimi dziećmi i Dominikiem, tam, gdzie moje miejsce...


To tylko chwilowa zmiana mojego centrum dowodzenia wszechświatem... Zmiana najwyraźniej potrzebna, by dostrzec piękno ogromnych darów, którymi zostałam obficie obsypana i które na mnie cierpliwie czekają w moim prawdziwym domu...

Dużo jeszcze przede mną.. dopiero minął pierwszy tydzień, nie wiadomo nawet, czy liczony jako jeden z sześciu zapowiedzianych, czy pierwszy, nic nie znaczący, bo bez podawania chemii...

Sporo jeszcze nie wiem... wiele muszę się jeszcze nauczyć... Ale jedno jest pewne! Nie podoba mi się ta pościel absolutnie, nigdy nie przyzwyczaję się do pobudek o 5:40 na mierzenie temperaturki, nigdy nie przywyknę do bezkarnego kłucia mojego ciała, choćby nawet najdelikatniej na świecie, dlatego też zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby jak najszybciej wyrwać się z tego szpitalnego świata i wrócić tam, gdzie moje miejsce... Gdzie moje dary czekają :* :* :*

4 komentarze:

  1. Pościel paskudna, ale na bardzo upartego to taka w marinistycznym stylu ;-)))

    OdpowiedzUsuń
  2. ...chyba w minimalistycznym chciałaś powiedzieć ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czepiasz się, kilka rozgwiazd, muszelek, może jakaś sieć rybacka i masz bardzo marinistyczny look;-)

      Usuń
  3. Mi też się skojarzyła z morskim klimatem ;)

    OdpowiedzUsuń