czwartek, 3 października 2013

Jak to w ogóle było... czyli czyta ten, kto chce poznać historię...

18 września w środę, zaraz po zajęciach muzyczno-tanecznych wróciłam do domu z Hanią i bólem gardła. Kilka godzin później doszła dość wysoka gorączka, katar... Położyłam się i dałam sobie czas.. Wysokie gorączki powracały do mnie co wieczór, aż wreszcie 25 września zdecydowałam się iść do lekarza rodzinnego, aby dał mi "coś, co postawi mnie na nogi". Tego dnia również obudziłam się z bólem i niewielkim obrzękiem prawego kolana. Trochę kuśtykałam, ale postanowiłam to "rozchodzić" ;) Młoda pani doktor zleciła mi wykonanie badania krwi i moczu, zapisała antybiotyk kompatybilny z karmieniem, obejrzała kolano i dała skierowanie do ortopedy...

W niedzielę 25 września pojechałam do kościoła już samochodem, gdyż ból kolana uniemożliwiał mi sprawne poruszanie, a gdy wróciliśmy mieliśmy u nas w domu spotkanie Kręgu. Z każdym dniem ból i obrzęk prawego kolana rósł, a pod koniec dnia oprócz tradycyjnej gorączki doszedł jeszcze ból lewego.

Następnego dnia, w poniedziałek 30 września, poruszając się o kulach odebrałam wyniki krwi, a wieczorem miałam wizytę kontrolną u pani ginekolog prowadzącą moją ciążę z Alunią. Rzuciła okiem na tą krew, wysłuchała opowieści o gorączkach i kolanach... i w jej oczach pojawiło się to coś, co od tego momentu widziałam w oczach jeszcze kilku innych przerażonych lekarzy, czytających moje wyniki badań...

Wieczorem, niespodziewanie zadzwoniła do mnie pani ginekolog z prośbą o natychmiastowe odebranie rozmazu krwi, które czekało na mnie w laboratorium, do którego ona właśnie chciała dostarczyć próbkę pobranej ode mnie cytologii.. Laboratorium ponoć na dźwięk mojego nazwiska odczuło wielką ulgę, że wreszcie ktoś zobaczy ten "brzydki rozmaz", na którym, w jednej z pozycji, czaiły się tajemniczo brzmiące blasty...

1 października, z samego rana odebrałam wyniki rozmazu, a następnie udałam się do "pierwszego lepszego lekarza" - padło na pediatrkę ;) aby rozszyfrowała mi ten trudny, medyczny zapis. Biedna pediatrka cała aż zbladła, dobrze, że siedziała i spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakim patrzyła ginekolożka... Dała tylko skierowanie do poradni hematologicznej na cito... Udałam się tam więc jeszcze tego samego dnia i tak z marszu pobrali mi krew i szpik do badania. Pan M. był miły, nawet stworzył przyjazną atmosferę, w której z rozmowy wysnuł pewne wnioski, o których nie miałam jeszcze wtedy pojęcia...

2 października trafiłam do dr P. - specjalisty chorób wewnętrznych, aby wreszcie usłyszeć coś, co mi dolega.. Moje oba kolana były spuchnięte, obrzęknięte, okropnie bolesne, stawy skokowe i nadgarstkowe również.. Ledwo potrafiłam utrzymać papier w ręce, a co dopiero przystawić sobie Alunię do piersi.. Mądra pani P. skierowała mnie na oddział hematologii w szpitalu..

3 października, w czwartek zgłosiłam się na oddział hematologii. Tego poranka po raz ostatni odciągnęłam dla Aluni mleczko i po angielsku wyszłam z domu z silnym przeświadczeniem, że po 4 dniach badań wrócę, a wraz ze mną wszystko inne wróci do normy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz