sobota, 26 października 2013

Myśli krążące...

Soboty z reguły są tu luźniejsze.. Nawet bardzo luźne... To już moja trzecia, więc już wiem. Obudziłam się, jak zwykle na poranne mierzenie temperatury, tym razem o 6:12. Pielęgniarka przy okazji pomiarów, pobierała mi krew z dojścia centralnego. Jak zwykle w takich momentach byłam oczywiście na pół przytomna, zaspana i wcale nie chciało mi się otwierać nawet oka, aby na to spoglądać..

W końcu, po jakimś czasie lekko zniecierpliwiona pani Jola, dość uprzejmym głosem zasugerowała: "Weź trochę pooddychaj, bo mi tu nic nie leci".. No to wzięłam głęboki oddech i w końcu jej ... poleciało ;)
(ależ to wszystko ze sobą powiązane, niewiarygodne... ;)

Jak tylko pielęgniarka wyszła z sali, naciągnęłam na siebie szczelnie kołdrę i tak dosypiałam smacznie aż do ósmej..  Tego dnia wiedziałam, że nie muszę się nigdzie spieszyć, że obchód nie wparuje punktualnie, że moje nieuczesane włosy na nikim nie zrobią wrażenia, a jeśli nawet - to będzie to jedynie kochana pani Krysia ze śniadaniem, niezmiennie o 8:25...

Jaki błogi spokój... leżę wciąż jeszcze pod kołdrą i myślę o domu... Pani Krysia uwija się wokół z mopem, wjeżdża nim pod moje łóżko, między szafkami, otwiera na oścież okno, tryska energią, a przy tym uroczo zagaduje... a ja leżę okryta pod samą szyję i patrzę w sufit... i każdą minutę tego nowego dnia poświęcam Bogu, niech mnie zmobilizuje do wstania,  niech doda sił, aby ten dzień przeżyć dobrze, niech ześle obfitą łaskę również dla Dominika i dziewczynek, aby ich dzień również zaczął się pomyślnie...

Po śniadaniu, bez wielkich planów na przyszłość, zabieram się za skracanie moich przydługich już paznokci, które od kilku dni figlarnie stukają po klawiaturze, jak u stereotypowej biurwy ;) Uśmiecham się przy tym do siebie i próbuję przypomnieć, kiedy ostatni raz miałam tyle nieograniczonego czasu na wykonanie tak precyzyjnego manicuru. No i nie przypomniałam sobie...

Mimowolnie co jakiś czas spoglądam w okno, ale bynajmniej nie w poszukiwaniu wiewiórek, a gdy takową dostrzegam - ignoruję wręcz rudą mieszkankę akacjowego drzewa... "Nie chcę cię oglądać, rozumiesz?" - wymyka mi się niekontrolowanie z ust, na szczęście pani Ewy nie ma w tym czasie w sali... " I wcale na ciebie nie patrzę"...

Pogrążam się dalej w swoich myślach.. Dziś wieczorem moja Alunia skończy 3 miesiące... Niby dużo, ale zarazem tak mało... Jest już duża, bo rośnie i to widać na zdjęciach, ale wciąż jeszcze taka malutka, bo to przecież niemowlę... Jeszcze miesiąc temu piła mleczko od mamy, a teraz karmi się ją mlekiem z butelki, a ona pięknie je wypija... nauczyła się, choć miała na początku opory i niechęć do smoczka... Musiała to w sobie przezwyciężyć i udało jej się! Teraz Alunia ma trzy miesiące i chwyta sama w rączkę gryzaczka, wkłada go do buzi i sobie przy tym rozkosznie gaworzy... Miesiąc temu, jak ją widziałam, jeszcze tego nie potrafiła...

Czas przelatuje mi przez palce... umykają ważne momenty, a ja nie mogę zatrzymać tych chwil, kiedy moje dzieci rozwijają się i uczą każdego dnia czegoś nowego. Dni spędzane niegdyś, z malutką Hanią obfitowały zawsze jakimiś nowymi spostrzeżeniami. Co dzień mogłam dopisać jakiś sukces do długiej listy jej umiejętności... Każdego dnia zmieniała się i rosła, a ja śledziłam niemal z lupą, jak botanik, ten fascynujący proces odkrywania przez nią świata...

Teraz jest inaczej... nie ma mnie z nimi, nie stanowię nawet części ich świata, nie uczestniczę w żadnym, nawet najmniejszym procesie, znikam... ulatniam się... jestem nieobecna... już nawet nie jestem...

Wiem, lepiej nie myśleć, bo zajadę się tym myśleniem... Mój mózg przecież świetnie radzi sobie z zadaniami specjalnymi - misja zdrowie i te sprawy... Świetnie spisała się też moja przysadka mózgowa, współodpowiedzialna za produkcję prolaktyny. Powiedziałam jej pewnego dnia: "Słuchaj stara, nic z tego nie będzie, musisz się z tym pogodzić i przestać wytwarzać pokarm"...  posłuchała i w przeciągu kilku dni, z unormowanej i regularnej laktacji nie pozostały choćby najmniejsze złogi mleka w moich piersiach, a proponowany jeszcze na oddziale w Zielonej Górze bromergon, nie był mi zupełnie potrzebny...

A jednak ściska mnie na samą myśl, że moje pierwsze dziecko miało nieograniczony dostęp do tego dobrodziejstwa przez bite dwa lata, podczas gdy drugie - niczemu niewinne - jedynie przez dwa miesiące...

Odpalam komputer i bezwiednie patrzę w szklany ekran, jak pracują ikonki ładujące poszczególne programy i w końcu internet...Proces zakończony. Teraz mogę sprawdzić pocztę, trochę się ogarnąć na fejsie, odpisać na skypie i takie tam, jednak rozpoczyna się fala telefonów od znajomych i rodziny, która trwa i trwa. Godzinami - dosłownie - rozmawiam z siostrą, kuzynką, Paulą i rodzicami...

Mija pora obiadu, do pani Ewy przychodzi mąż z siatkami owoców. Wokół roztacza się cudowny zapach mandarynek... u mnie z kolei mija godzina koronki, a potem duchowej adopcji... Tak! adoptowałam w kwietniu nienarodzone dziecko, za które modlę się co dzień, prosząc dobrego Boga, by ocalił mu życie. Ma się urodzić mniej więcej w styczniu :) jestem ciekawa, co z niego wyrośnie i czy jego mama pokocha je całym sercem, jak ja - moje dzieci...:)

Kiedy pan Zdzisiu opuszcza salę, widać wyraźnie przygnębienie na twarzy pani Ewy... Wraca pokornie na swoje stanowisko, kładzie się, odwraca twarzą do ściany i po chwili zasypia... Jakież to wszystko dla niej trudne... Są już wiekowym małżeństwem, a nadal zwracają się do siebie "Kochanie", "Kotku", "Skarbie"... Patrzę na to wszystko z ogromnym pietyzmem i zazdroszczę im tego cholernie... Doczekali razem wspólnej starości, którą cieszą się i którą tak cudownie przeżywają...

Wieczorem moje myśli znów biegną ku Ali... to naturalne, w końcu zbliża się godzina zero.. 21:25, wspomnienie tak świeże, jak ciepłe powietrze wlatujące przez otwarte okno... Dzwoni Dominik... "Jestem z Alą w drodze na pogotowie.." - słyszę rozżalony głos... "Jednak tam jedziesz?" - spokojnie pytam... "Taaak, chcę tam pojechać i usłyszeć to, co dobrze od dawna oboje wiemy. Że nasze dziecko jest zdrowe i że 5 kup w ciągu dnia nie czyni z niej od razu odwodnionej...". "Dobrze Kochanie. Jedź i usłysz to, co oboje dobrze od dawna wiemy... Będziesz wtedy spokojniejszy i ja też"...

Po wizycie u pediatry dostaję kolejny telefon. Nasze dziecko, choć zmęczone już i troszkę głodne (zwykle o tej porze śpi pięknie wykąpane w pachnącej piżamce), nie omieszkało oczarować pani doktor swym radosnym uśmiechem, która zbadawszy je wzdłuż i wszerz potwierdziła tylko to, o czym doskonale oboje od dawna wiedzieliśmy...

Nasza Ala jest niesamowita! Urodziła się z uśmiechem na ustach i odkąd tylko nauczyła się go odwzajemniać - robi to na każdym kroku, do każdego... jest w tym ponoć naprawdę świetna!

Drogi Boże... dziękuję Ci za Alę i Hanię i za Dominika i za to ogromne szczęście, że ich mam!! Nie wyobrażam sobie już teraz, jak mogłoby wyglądać moje życie bez nich, bez macierzyństwa, bo byłoby to życie strasznie nudne, puste i bez znaczenia...

Więc jestem szczęśliwa! :) i choć trudno mi się spędza dzień z dala od domu, bo często czuję się kompletnie pogubiona i tym nowym życiem rozbita... zupełnie jak studentka - bez zobowiązań i ograniczeń.. Śpię kiedy i do której chcę, jedzenie wjeżdża mi na stół, nawet pościel za mnie zmieniają, ale to wszystko jest tak bardzo pozbawione MOJEGO sensu życia, że absolutnie nie sprawia mi to radości... Nawet idealnie przystrzyżone paznokcie i ułożone misternie (z nudów) włosy, nie czynią mnie spełnionej i szczęśliwej...

Nocna rozmowa z Dominikiem kończy ten sobotni dzień... Delikatny wiaterek wpada przez uchylone do sali, gotyckie okno i zatrzymuje się na chwilkę na twarzy, oddycham głęboko...zamykam oczy i pod palcami przemykają kolejne koraliki różańca... teraz słucham już tylko głosu mojego Boga...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz