środa, 30 października 2013

Oranżady łyk..

Gdyby nie to, że dziś środa i nie mogę jeść barszczu, byłby to zwykły, szary, niczym nie różniący się, szpitalny dzień...

Zaczął się jak zwykle, skoro świt - na porannym mierzeniu temperatury i pobieraniu krwi, ale tego już nawet nie liczę, bo zawsze potem dosypiam i to jest moje święte prawo, z którego regularnie korzystam :) Około godziny 7:20 weszły do sali jakieś nowe panie w fartuszkach i zapytały, czy któraś z nas życzy sobie zmianę pościeli... "Ja! ja!" - wynurzyłam się z powitalnym uśmiechem spod kołdry...

Nie było rady, teraz już trzeba było wstać i co najgorsze wyjść z łóżka, aby umożliwić przemiłym paniom ich dalszą pracę :) Te jednak spojrzawszy na mnie uważnie, powiedziały: "A młoda to sobie może sama zmienić pościel, coooo ?"

Młoda więc przenikliwie zlustrowała nowe panie na wylot, po czym zebrała się w sobie i bardzo uprzejmym, przepracowanym wewnętrznie po trzykroć tonem, grzecznie odpowiedziała: "Tak, nie ma problemu! Dopóki mam na to siły, zrobię to z chęcią sama :)"...

Zostawiły więc umaglowaną i równo ułożoną kupkę świeżych poszewek na skraju mojego łóżka i wyszły... Zabrałam się więc za porządki... Na pierwszy ogień poszedł mój plastikowy kufer z ubraniami, który mi tu przydzielili i który robi jednocześnie za szafę i walizkę i... jeszcze ozdobny mebel pod łóżkiem :) Potem przeszłam do tej nieszczęsnej pościeli, która okazała się dziurawa i niekompletna (i do całkowitej wymiany na własną rękę w pobliskiej szafie z czystą pościelą ;)) a na koniec, idąc za ciosem doszły jeszcze okolice mojej szafki nocnej i reszta obejścia... Jednym słowem perfekcyjna pani domu - wydanie 'hospital' ;)

Czas od śniadania do obiadu to spokojny, niczym niezmącony czas kroplówek, zastrzyku, siedzenia na fejsie i takiego sobie bimbania... tylko moja pani Ewa krzątała się nerwowo, bo rano zapowiedzieli jej, że "wkrótce" (uwielbiamy to słowo... ma tak wiele znaczeń i jest tak uniwersalnym pojęciem czasu) zabiorą ją na separację komórek, bowiem po serii chemii i zastrzyków, jej organizm zaczął wreszcie produkować jakże pożądane komórki macierzyste...

W końcu poszła! ...wraz ze swoją kołdrą i podusią, zupełnie jak przedszkolak, którego za karę wysłali do innej grupy na leżakowanie... No i leżakowała tak 4 godziny, podczas których pan Zdzisiu wydzwaniał i wydzwaniał, komórkowe, wibracyjne, tradycyjne melodie...

Nie mogłam dopuścić do tego, aby się chłopina z żalu i tęsknoty sam w domu marnował - odbieram więc któryś z kolei telefon i zapewniam, że z panią Ewą wszystko jest w porządku, że jeszcze po prostu nie wróciła z zabiegu i żeby już więcej nie dzwonił, bo mi przeszkadza w śpiewaniu, kiedy mam wolny pokój i mi się na recital zebrało... - nie, no tak już mu nie powiedziałam...;)

Potem i do mnie dzwonią telefony... miłe, serdeczne, rozpływam się ale i umacniam. Jeden nawet to telefon od taty... Zadzwonił, żeby mi przekazać słuchawkę, bym chwilkę porozmawiała z chłopakiem z jego pracy, który przeszedł podobną drogę w walce z tym samym rozpoznaniem i który wygrał życie, a teraz mi o tym wszystkim opowiada... Niesamowite wrażenie! Grzesiek - mój rówieśnik, leczył się w tej samej klinice, wymieniał nazwiska dobrze znanych mi już doktorów i profesorów, zapewniał o tym, że jestem w świetnych rękach i... życzył wielu sił w tym trudnym, acz do zwyciężenia boju. Dzięki Ci Boże za takich ludzi.. Oni są realni, już wygrali... Kiedy dowiedział się o chorobie, jego synek miał 3 latka.. Dziś ma 6 lat i kopie z tatą piłę, a wkrótce zostanie nawet starszym bratem!...  Takie historie....

O godzinie 15:00 odmawiam tradycyjnie już koronkę, a potem znów pozwalam mym oczom odpocząć przed komputerem... ;) W międzyczasie wraca pani Ewa.. Kompletnie wymęczona i zdruzgotana... Drżącym głosem opowiada mi przebieg zdarzeń, które miały miejsce po tym, jak opuściła naszą salę o 12:30...

Na szczęście jej silny organizm poradził sobie z tym trudnym zadaniem i wyprodukował odpowiednią ilość komórek macierzystych, choć lekko nie było i zaliczyła nawet wstrząs...

Około godziny 18 do naszej sali weszły dwie pielęgniarki i z gratulacjami udały się prosto do mojej zmęczonej sąsiadki. Żartowały sobie, że dzięki takiemu obrotowi spraw, pani  Ewa stała się posiadaczką nowych lokatorów, którzy zapewnią jej dalszy byt i kto wie, czy wkrótce nawet nie zostanie wypisana do domu! :)

To była dobra wiadomość! Kazałam jej od razu dzwonić do Zdzisia, żeby podzielić się tymi rewelacjami, próbując przy tym nieudolnie odciągnąć jej uwagę od tego, że druga pielęgniarka podeszła do mnie i odkręciła mi różowy kran... "Wiesz jak na nią mówią?" - zapytała, spoglądając na kroplówkę z epirubicyną... "Nie wiem" - odpowiedziałam.. "Fryzjerka" - padło głucho z jej ust... Nie potrzebowałam już dodatkowych wyjaśnień...

Moja "oranżada" kapała, a ja musząc zająć się pilnie czymś innym - odpisywałam na sms-y, odbierałam telefony, rozmawiałam na czacie i... nie spoglądałam za często w tamtym kierunku...

W końcu uwolniłam się spod kabla i poszłam wreszcie do toalety... A tam, ku mojemu zdziwieniu i niedowierzaniu.. poleciała kolejna oranżada, z tą różnica, że o barwie nieco bledszej od tej, kroplówkowej...

A potem już tylko wmuszałam w siebie litry wody, by - jak to podkreślają każdorazowo lekarze - wypłukać jak najszybciej to, co ciężkie i szkodliwe, a zostawić już tylko to, co ma działać i pracować w organizmie jak należy...

Wieczorna rozmowa z Dominikiem i zapewnienie, że wszystko jest w należytym porządku... Za mną całkiem fajny dzień, z mnóstwem życzliwych ludzi i zdarzeń... I kolejny oranżady łyk.. gorzki, choć do przełknięcia...

3 komentarze:

  1. gorzki lek najlepiej leczy :) i tego trzeba się trzymać! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dorotko! Jesteś niesamowicie dzielną dziewczynką i tak trzymać!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Asiu, staram się być grzeczna, bo wiem, że czekają mnie w sobotę smakołyki od Ciebie ;)))

      Usuń