poniedziałek, 28 października 2013

Tu się przecież nie umiera...

Nastał poniedziałek. Rozpoczynam go od porannego prysznica, potem suszenie głowy, układanie włosów i tak do śniadania... ;) W trakcie jedzenia odwiedzają mnie trzy osoby, które od progu zapowiadają, że jak tylko zjem...

No właśnie... pierwsza przychodzi studentka. Osłuchuje mnie, wypytuje, uśmiecha się i tradycyjnie już przeprasza, że przeszkadza mi w jedzeniu ;) A potem mówi, że później przyjdzie do mnie pani doktor i na spokojnie ze mną porozmawia.

Drugi pojawia się młody sanitariusz, z karteczką w ręku i wyczytując moje nazwisko przeprasza, że przeszkadza mi w posiłku, ale ma zabrać mnie na badanie EKG, więc jak tylko dokończę śniadanie, to mam się do niego zgłosić... Ilekroć widzę tego całkiem sympatycznego i niczemu niewinnego człowieka, to mam silne skojarzenie, że jest jak ten Cerber, który odprowadza różnych ludzi do różnych miejsc, a potem wraca po nich i prowadzi jeszcze gdzieś indziej... taka jego niewdzięczna rola...;)

Trzeci gość to pani psycholog. Zagląda jeszcze przed dziewiątą i zapowiada, że już jest i że o mnie pamięta, więc jak tylko uporam się ze śniadaniem i EKG to do mnie wróci i porozmawiamy...

Nie mam więc czasu do stracenia!... Wyruszam na badanie, aby mieć to jak najszybciej z głowy. Elektrody podłączone, serduszko wzorowo bije, zapis się drukuje. Dostaję kwitek i mogę wracać z powrotem. Kolejna rzecz to kroplówki... Po powrocie do sali już na mnie czekają, podobnie jak zastrzyczek. Dziś jest pani Monika - ona ma świetną rękę do tych rzeczy. Rachu ciachu i po strachu, brzuszek nic nie poczuł, jeszcze tylko cyk - pyk i jedna z trzech kroplóweczek radośnie sobie kapie...

Czekam teraz na panią psycholog. W końcu wita mnie w drzwiach i razem z wiernym kompanem - stojakiem na kroplówki, wyruszamy na korytarz, aby rozpocząć naszą miłą pogawędkę. Podczas rozmowy opowiadam jej wydarzenia minionego tygodnia: o pierwszej dawce chemii, o spadku formy, o odwiedzinach Dominika i o wczorajszym leczo...

Pani M. słucha mnie, a jej oczy z każdą minutą jaśnieją... W końcu widać nie wytrzymuje i mówi: "Możnaby o pani książkę napisać. To jest po prostu niesamowite świadectwo!! Te wszystkie przemiany, które się w pani dokonują, akceptacja tego, co po ludzku jest do wyleczenia i zarazem ścisła współpraca z siłami niebieskimi - sprawiają, że jest pani dowodem na potężne działanie Boga. Jest pani cudem Bożym"... onieśmiela mnie tym kompletnie...

"To jest prawdziwe świadectwo, tego nie można pozostawić tak niespisanego..." - kontynuuje po chwili ciszy.. "Gdy na panią patrzę widzę tak jasną postać, jakby anioła, którego trzeba ze wszystkich stron chronić przed złem tego świata..." A potem obie ze łzami w oczach próbujemy pozbierać słowa, choć język plącze się a głos drży... i czuć tą charakterystyczną aurę towarzyszącą każdemu poniedziałkowemu spotkaniu. Jest zawsze z nami tak silny i obecny. W każdym calu przenika nasze dusze i wszystko w promieniu kilku metrów dookoła ...to Duch Święty... niezgłębiony i potężny...

Wierzcie lub nie, ale uwielbiam ten stan! Czuję, jakbym nie ja wypowiadała słowa, ale one same wychodziły z moich ust, po swojemu i na własną rękę.. A ja tylko słucham tego wszystkiego i dziwię się, co też w mojej głowie siedzi... ale nie plotę bzdur, wręcz przeciwnie... ma to nawet większy i głębszy sens! ;)

Po rozmowie wracam w kierunku sali wciąż jeszcze nie mogąc dojść do siebie, jednak na korytarzu zostaję skutecznie przechwycona przez panią Grażynkę, z zamiarem zmiany opatrunku na szyi. Podczas porannego obchodu zostałam zakwalifikowana do tego manewru i teraz tylko dopełnia się to rutynowe zalecenie higieniczne. Dostaję przeźroczysty plaster z widokiem na przewody, z którym wracam do sali, gdzie już czeka na mnie kolejna porcja gimnastyki z Agatą.

Po ćwiczeniach czuję się naprawdę doskonale! Moje ciało, umysł i duch - w idealnej harmonii i dobrostanie :) Siadam teraz do komputera i czekam już tylko na obiad... zgłodniałam przez te wszystkie zabiegi ;)

A dziś barszcz! Poezja smaku :) biorę dokładkę. Pierwszy raz odkąd tutaj jestem, barszcz smakuje mi tak bardzo, że zaraz po opróżnieniu jednego talerza - udaję się na korytarz po jeszcze :) Zdziwione panie, nie skończywszy jeszcze rozwozić wszystkim pacjentom ich porcji, bez najmniejszych oporów dolewają mi tego czerwonego rarytasu. Mam świadomość, że od środy będzie to towar zakazany, wolę więc zatankować do pełna, aby potem nie musieć obchodzić się wyłącznie smakiem ;)

Kiedy o 15:15 kończę odmawianie koronki czuję, że bardzo potrzebuję się zdrzemnąć. Opuszczam więc łóżko i znajduję sobie przytulną pozycję, w której odpływam... Z korytarza dobiegają głośne stuki i trzaskania... Pielęgniarki krzątają się i panuje dość duży hałas... Staram się tego wszystkiego nie słyszeć... W końcu w zgiełku znajduję odrobinę ciszy i nareszcie mogę zasnąć...

Do sali wchodzi Marcin, a ja nie jestem w stanie powiedzieć nic sensownego, niż tylko przytaknąć mu uprzejmie, iż nie jest to najlepszy moment na odwiedziny i że zapraszam go w innym czasie.. Drzwi się zamykają i zasypiam na dobre...

Po ponad godzinie budzę się i czuję przypływ nowych sił. Teraz mogę znów wylec z łóżka, aby podgrzać w mikrofali miseczkę barszczyku schomikowanego jeszcze z obiadu :) Wychodzę więc na korytarz, jednak tam zauważam, że dzieją się bardzo niepokojące rzeczy..

Pod 16-stką umarł pan... Garstka ludzi, najbliższa rodzina dość głośno wyrażała swój wielki żal i smutek po jego stracie... Płakali i pocieszali się nawzajem.. Krzątali się nerwowo to z sali to do sali i kompletnie nie potrafili odnaleźć sobie w tym wszystkim miejsca.. A potem jeszcze długo z korytarza słyszałyśmy nieustające rozmowy telefoniczne, powtarzane po kilkakroć: "Tata zmarł..."

Siedziałyśmy z panią Ewą w naszej sali i milczałyśmy... Po dłuższej chwili nicniemówienia wreszcie odezwała się moja współtowarzyszka niedoli: "A ja myślałam, że tu się nie umiera... Myślałam, że to jest taki oddział, gdzie się ludzie leczą, wychodzą i wszystko potem jest już dobrze..."

"Ja też tak myślałam..." - wtrącam ponuro i ze ściśniętym gardłem z trudem przełykam barszcz z kromką razowego chleba... Pielęgniarki krzątają się z ponurymi minami, lekarz dyżurujący też widać bardzo przybity.. Atmosfera zagęszcza się, kiedy na korytarzu pojawiają się panowie z charakterystycznymi noszami... Tego wszystkiego jest dla mnie za wiele... Nie wytrzymuję napięcia i uciekam z telefonem na pierwsze piętro, pod łuki, gdzie odbywam rozmowę z rodzicami, która jest dla mnie zbawienną odskocznią.

Potem wracam do sali i już tylko czekam na wizytę Agi z zapowiedzianymi smakołykami w postaci żółtego sera, na który mogę sobie pozwolić tylko do jutra włącznie, a także aromatycznego spaghetti po bolońsku z ciemnymi oliwkami i czosnkiem :) Zajadam więc ze smakiem niepełną miseczkę i czuję, jak przyjemnie wypełnia mi się ściśnięty nieco żołądek...

Rozmawiamy z Agą i śmiejemy się, ale w głębi siebie czuję ogromne przytłoczenie... "Tu się przecież nie umiera..." - kołacze mi się wciąż po głowie... Agnieszka w końcu wychodzi i znów zostajemy z panią Ewą same... Wieczorny telefon do Zdzisia, punkt 20:00 także nie jest pozbawiony emocji... "A ja myślałam, że tu się nie umiera..." - słyszę po kilkakroć z ust p. Ewy to znamienne zdanie...

Czy to był dla mnie dobry dzień?... Zły chyba nie był, bo bywały o wiele trudniejsze... Ale czy był dobry ? Dziś Dominik przez cały dzień walczył z potężnym bólem głowy i rozstrojem żołądka podchodzącym pod grypę jelitową, był kompletnie nieprzytomny i odcięty od świata... Z ciężkim sercem myślałam dziś o nim i się modliłam o jakąkolwiek poprawę... Zasnął wyczerpany i półżywy przy Hani, tego wieczoru nawet nie rozmawialiśmy...

Będą i takie dni, jak ten... trudne, nieoczekiwane, pozbawione nadziei i zupełnie niechciane... Jeszcze sporo przede mną, nawet nie chcę myśleć, jak wiele... Żyję dniem dzisiejszym, teraźniejszością. Liczy się tu i teraz... nie to, co będzie w listopadzie, czy grudniu... Moje kolejne dni w szpitalu to małe misje do zrealizowania ...i do odhaczenia...


Wypełniam je i idę dalej, nie oglądając się za siebie i nie planując, co będzie potem... Nie chcę wiedzieć ile tu jeszcze będę, choć wiem, że ostatnia "dawka" chemii zapisana jest na 27 listopada... Po niej jeszcze okres "odbijania" i dopiero wtedy będzie można pomyśleć na jakiś czas o domu...

Horyzont bardzo zamglony... Ale moje pole widzenia wciąż silne i wyraźne: to twarze moich dzieci... Są tak realne i mocno wyryte w tym obrazie, że stanowią jedyny i niezmienny element stały, który jest i zawsze będzie dla mnie celem nadrzędnym... Busolą, wyznaczającą kierunek... tam właśnie zmierzam, tam wciąż płynę... Choć czasem grzęznę i robię to pod prąd... to w końcu kiedyś tam dopłynę...

2 komentarze:

  1. Myślę że ta Pani psycholog miała rację - to piękne świadectwo. Nie znam Ciebie osobiście - tzn. chyba nigdy się nie spotkałyśmy ale dotarła do mnie od znajomych (chyba naszych wspólnych) prośba o modlitwę a w międzyczasie adres bloga. DZIĘKUJĘ... - szlifuje się tylko SZLACHETNY kamień -pozdrawiam Sylwia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam serdecznie! Dziękuję za te piękne słowa i obecność na moim blogu:) Dziękuję także za modlitwę, czuję ją nad sobą każdego dnia... bez niej pewnie nie byłabym tak silna... z Panem Bogiem!

      Usuń