piątek, 21 lutego 2014

Mocy, przybywaj!

Dziś pierwszy dzień urlopu mojej pani doktor prowadzącej. W dolnośląskim od poniedziałku zaczynają się bowiem ferie, a ponieważ dr D. jest mamą dzieci szkolnych - zastępuje ją od dziś dr B.

No i przyszła zastępczyni tej doktor zastępującej dr D. - taka młoda dziewczyna, która osłuchała nas, podała poranne wyniki i obiecała jeszcze wrócić...

A gdy wróciła - oznajmiła, że po konsultacji z dr B. doszły do wniosku, że będę mogła dzisiaj zostać wypisana do domu (!) Co ?!?! ...do jakiego domu? Że ja...? że dzisiaj...? a co z poniedziałkiem? A moje plany na nostalgiczne spędzenie trzech dni zakopana w pościeli i niereagująca na otaczający mnie świat zewnętrzny ?! ;)

No ale dobrze, pójdę do tego domu... Choć wciąż jest to dla mnie trudne do uwierzenia, dlatego wciąż jeszcze tkwię przed komputerem i klikam sobie w tego bloga... ale fakt faktem, trzeba się zbierać, pakować, do domu wyruszać!! Ahoj przygodo :)

Dziękuję za cudne komentarze pod poprzednim postem. Dziękuję za dobrą radę o coli. Obiecuję - od dziś odstawiam! ;) Wracam do domku i wciąż jeszcze nadziwić się nie mogę, jakie to wszystko w tym szpitalu i w tej chorobie osobniczo zmienne...

czwartek, 20 lutego 2014

Wstyd leukocyty, oj wstyd...

No i nie posłuchały! Wyobrażacie sobie, że nie podziałały ani buraczki, ani moje prośby, ani moje groźby... Ani nawet najnowsze zdjęcia i filmiki dziewczynek... Moje leukocyty się na mnie wypięły i już!

Od godziny 10 rano nie gadam z nimi... Po tym, jak do sali weszła pani doktor i ze smutną miną oznajmiła: "Pani Dorotko, jeszcze nie dziś..." - nie żyjemy w zgodzie jak dotychczas - ja i moje wyniki...

Ponoć przez noc wszystko nieco pospadało... i hemoglobina i płytki i te wstrętne leukocyty, które w ogóle pojechały po bandzie i zjechały do 0,9 a myśli o domu można roztaczać od co najmniej 2,0 (przy czym norma zdrowego człowieka wynosi 4,0) więc o czym my tu w ogóle mówimy...?

Zawiodłam się na nich. Widać, że pani doktor też... Od razu zapisała mi neupogen, by nieco pobudzić te zbuntowane leniuchy, ale o domu pomarzyć mogę dopiero w poniedziałek... Więc przyjdzie mi spędzić w szpitalu dodatkowe 3 dni, gratisowe 3 dni... nudne 3 dni... niepotrzebne 3 dni... trudne 3 dni... nostalgiczne 3 dni... Bardzo trudno mi było zaakceptować taki scenariusz... W pierwszej chwili nie był on dla mnie kompletnie akceptowalny...

Pani doktor wyszła, a ja zalałam się łzami, jakby ktoś wydał właśnie na mnie wyrok dożywocia... Zadzwoniłam do Dominika, ale niewiele zdołałam powiedzieć przez te łzy i ściśnięte gardło... Taki żal, taki zawód... Gdy trochę ochłonęłam - włożyłam do ucha białą słuchaweczkę, w której niezmiennie i nieprzerwanie dobiega kojący głos Radia Maryja... Wsłuchuję się w pierwsze dźwięki, melodię, tekst, a tam... (pewnie piosenka dobrze znana, ale weźcie wsłuchajcie się w słowa W TYM KONTEKŚCIE...ech :// dobiło mnie to...)

Trzy dodatkowe dni...
I kiedy tak nad tym wszystkim rozmyślałam - przypomniała mi się Matka Jezusa, Maryja... Czymże jest dla mnie 3-dniowe oczekiwanie na wyjście ze szpitala, wobec 3-dniowego stresu i napięcia, jakie przeżywała Maryja żyjąc w strachu i niepewności, czy jej Syn, Jezus Chrystus powstanie z martwych, tak, jak obiecał...

Takie spojrzenie na sprawę zdecydowanie dodaje sił, przewartościowuje pewne rzeczy i zamyka skutecznie usta... Już nie narzekam i już się nie żalę... Choć wcale nie jest lekko, to innego wyjścia nie mam - jak tylko cierpliwe czekać na poprawę wyników i... na poniedziałek.

Po południu przyszedł drugi kryzys...
Ewa nieustannie wymiotowała po Ara-C, jej mama siedziała przy jej łóżku i ją w tym wspierała, ja wysłuchiwałam tych wszystkich odgłosów i dźwięków, a dodatkowo także przekleństw z ust obu pań i narzekań... Było mi wstyd przed pielęgniarkami, że tak je traktują i nimi 'pomiatają'... Bo na oddziale zabrakło woreczków wymiotnych... Lecz gdy tylko pani mama wyszła późnym wieczorem z sali - Ewa wróciła do normy, atmosfera została uleczona, a ja poczułam się wreszcie swobodnie i spokojnie...

Mój odbudowywany mozolnie nastrój jednak został po raz kolejny skutecznie pogrzebany, za sprawą jednego telefonu, (którego niestety nie mogłam nie odebrać). Od samego początku pytanie: 'I co? nie udało  się dzisiaj wyjść do domu?' - osłabiło mnie to i na wstępie poprosiłam, że naprawdę nie chcę o tym rozmawiać... Rozmowa więc nasza zatoczyła krąg, by znów powrócić do tematu: 'Bo my tu wszyscy się już nastawiliśmy, że dzisiaj już wrócisz z tego szpitala' i nie było siły... musiałam wysłuchać jak to wszyscy są rozczarowani tym, że dzisiaj nie wychodzę i jak to ONI się wszyscy nastawili...

A ja ??!?!
Czy to nie we mnie najbardziej uderzyło, że dziś nie wyjdę do domu? Po tej rozmowie po raz kolejny poczułam się (zostałam tak potraktowana) jak mała dziewczynka, której obiecali lody i wesołe miasteczko w czwartek, a będzie musiała poczekać aż do poniedziałku... Jakieś nieporozumienie.. Jestem dorosłą kobietą, której odebrano w jednym momencie nadzieję i dzieci... Dzieci, których nie widziałam ponad 5 tygodni... Jest zatem istotna różnica... Niestety wciąż jeszcze niedostrzegalna przez niektórych...

A propo`s dzieci ... za sprawą splotu różnych wydarzeń trafiłam też (kompletnie w tym momencie niepotrzebnie) na różne takie piosenki, jednym słowem wyciskacze łez na tu i teraz... Słuchałam więc w kółko tej jednej piosenki i zalewałam się łzami goryczy, bo tam tak ładnie Majka Jeżowska śpiewa o tych wszystkich dzieciach... I to jest takie wzruszające...

Wieczór wypełniła mi modlitwa i walka z bólem głowy... Głowa bolała z emocji i permanentnego płaczu... Poszłam więc spać bez umycia zębów i bez kolacji, o tak!

Ale przetrwamy, radę damy! Czymże w końcu jest tych kilka dni wobec wieczności? ;) 

środa, 19 lutego 2014

Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia! <<klik!
[fragment z listu Świętego Pawła Apostoła do Filipian, rozdział 4, werset 13]

Znów ogarnęły mnie te wszystkie uczucia i myśli, które zawsze pojawiają się wraz z informacją o powrocie do domu...  Taką informację bowiem usłyszałam niedawno z ust mojej pani doktor prowadzącej...

Tej nocy myśli fruwały wysoko pod sufitem, pod białymi sklepieniami gotyckich łuków szpitalnych murów. I całe szczęście, że wszystko takie wysokie, bo z pewnością wyfrunęłyby ponad głowami pacjentów oddziału B, a ja razem z tymi moimi skrzydlatymi myślami wyfrunęłabym choćby zaraz, jak tu stoję... (no dobra, jak tu leżę ;)

Ostatnie dwa tygodnie do najłatwiejszych nie należały. Był to dla mnie czas kompletnej pustki, przygnębienia, bólu i złego samopoczucia. Nie było sensu w takim stanie nic nawet pisać, a gdy siły się pojawiały, by włączyć komputer - lepiej mi było popatrzeć sobie na coś, co poprawiało mi zdecydowanie nastrój... coś wesołego i uroczego - jak np. twarzyczki moich kochanych córeczek, albo na coś wprawdzie mniej urokliwego, acz pozwalającego choć na chwilę oderwać się od szarej, szpitalnej rzeczywistości - jak twarze krasnoludów czy wiecznie niezadowolonych orków w kradzionej tolkienowskiej, najnowszej ekranizacji powieści "Hobbit"...

Czas płynął na leżeniu, walce z bólem głowy i jelit, mdłościami, przygnębieniem (niestety Ara-C działa bardzo depresyjnie), walce z nieustanną tęsknotą (zwłaszcza, gdy dochodziły mnie nienajciekawsze wieści z zielonogórskiego frontu o rzekomych dwóch, małych, zakatarzonych noskach) i walce z nastrojami mojej współlokatorki (a o tym możnaby  napisać osobny post, ale - jak ostatnio usłyszałam w jednej, mądrej piosence - 'łatwiej jest nienawidzić brata swego, niż spróbować odszukać w nim odrobinę miłości'...) wobec powyższego - posta takiego nie napiszę!
 
A jeśli mowa o miłości - za nami także Walentynki... Pamiętacie, jak miałam przy tej okazji rozkręcać szpitalny biznes kartkowy? ;) Wszystko zbiegło się niestety z moim złym samopoczuciem podczas przyjmowania chemii... więc jedynym akcentem, jaki tego dnia pojawił się w naszej sali (w zasadzie było ich kilka!!) to:

1) odwiedziny wolontariuszek fundacji "Dobrze, że jesteś", które częstowały nas muffinkami oraz ręcznie robionymi walentynkami (to ich zaskoczyłam, wręczając w zamian przygotowane dużo wcześniej walentynki o co najmniej trzy klasy fajniejsze ;) - nie chwaląc się przy tym oczywiście ;))

po 2) odwiedziny Dominika z pizzą w kształcie serca! (no dobra, przygotowane kawałki były w kształcie trójkątów, ale od tego już naprawdę blisko do uzyskania kształtów serc! - wystarczy zrobić od góry jeden gryz! ;)

po 3) odwiedziny Karci i jej męża Maćka, którzy przynieśli nam takie wielkie serca z piernika! Do teraz mam to ich serce nierozpakowane, bo lubię otaczać się ładnymi przedmiotami, a poza tym jestem przekonana, że Hania znajdzie ciekawsze pomysły na zastosowanie takiego serduszka niż jej mama! ;)

Zatem święto zakochanych było, minęło, a ja jak zwykle uparcie twierdzić będę, że to i tak jeden wielki pic na wodę! ;))

W tym trudnym dla mnie czasie - dwóch, lub więcej tygodni - sporo się modliłam... Ustaliłam sobie nawet całkiem nieświadomie taki porządek dnia - normalnie jak w zakonie!;) a wszystko to za pośrednictwem Radia Maryja, które dyskretnie zawsze towarzyszyło mi w jednym uchu w postaci sterczącej słuchaweczki...

I tak... o 8:10 - rozpoczynałam dzień godzinkami ku czci Maryi (fajnie brzmią niskie głosy mnichów a cappela! - polecam)
12:00 to oczywiście Anioł Pański z Rzymu
15:00 Koronka do Bożego Miłosierdzia i odczytanie fragmentu z dzienniczka Św. s.Faustyny Kowalskiej
20:20 Różaniec (istne szaleństwo intencji!! tutaj omadlałam wszystkich dosłownie wokół i w promieniu kilku jeszcze pokoleń ;)
21:00 na zakończenie dnia - Apel Jasnogórski - transmisja z Częstochowy.

Cudownie mi z takim porządkiem dnia.. Przyzwyczaiłam się już do niego i...nawet mąż mój kochany nauczył się, żeby nie dzwonić do mnie w godzinach "moich modlitw" - bo albo będę... rozczarowana ;) albo wcale go nie odbiorę :P Więc się nauczył i przestrzega! Takiego mam fajowskiego męża :)

W zeszłą sobotę w Wolsztynie odbył się Dzień Dawcy Szpiku fundacji DKMS. Sporo osób się zarejestrowało do bazy potencjalnych dawców szpiku, sporo - jednak wciąż za mało, by odnaleźć dla mnie bliźniaka genetycznego... Poszukiwania trwają... A ja trwam w takim lekkim zawieszeniu - między rzeczywistością a marzeniami...

Miewam w życiu gorsze momenty, kiedy myślę sobie, że to wszystko nie ma przecież sensu, że nic nie mogę nawet zaplanować, że kompletnie nie wiem, jak będzie wyglądało moje życie za miesiąc, dwa, podczas wakacji... Czy uda nam się wybrać - jak co roku - choć na parę dni nad morze? (aby Ala mogła poznać tradycyjny smak plażowego piasku;)  Czy swoje 30-ste urodziny spędzę w domu, czy w szpitalu?... Czy kiedykolwiek jeszcze wrócę do ukochanego zawodu - między dzieci - gdzie roi się od zarazków i smarków, które stanowią dla mnie na dzień dzisiejszy bezpośrednie zagrożenie życia...?

Tak wiele niewiadomych i pytań... Trudno jest przestawić się na takie zupełne 'carpe diem!', no bo każdy w życiu planuje - choćby z minimalnym wyprzedzeniem, choćby uwzględniając oczywisty porządek i kolej rzeczy: kwiecień - Wielkanoc, maj - weekend majowy, czerwiec - koniec roku szkolnego, lipiec - urlop, sierpień - dożynki ;), wrzesień - rozpoczęcie szkoły itd... Każdy ma w głowie JAKIŚ pobieżny chociaż PLAN... każdy, tylko nie ja...

Dla mnie cenny jest każdy poranek, gdy dostaję go w darze od Boga, tak, jak się dostaje kolejną szansę na zrobienie czegoś naprawdę spektakularnego! Będę się cieszyła z każdego kolejnego tygodnia spędzonego w domu, z mężem i dziećmi... Nie mogę założyć, że będę się wtedy czuła dobrze, albo źle - bo to wszystko będzie tak osobniczo zmienne i tak nieprzewidywalne, że aż sama jestem ciekawa - jak to właściwie będzie ?!

Miewam na szczęście i takie momenty w życiu, kiedy pokładam ufność w Panu, a On mnie umacnia... On daje mi siły i zagrzewa do nieustannej walki... On moją tarczą, twierdzą, On moje ręce zagrzewa do walki!

Lubię pić colę light z mojego nowego kubeczka, który dostałam niedawno od męża:


Wbrew odgórnemu wyśmianiu przez Ewy mamę, które to nastąpiło na krótko po otrzymaniu mojego wspaniałego prezentu od Dominika - piję z niego do dzisiaj i jestem dumna z jego przesłania i treści... Ewy mama, przesiadująca w naszej sali niemal każdego dnia, (zaklasyfikowana przeze mnie jako antyklerykał i przeciwnik wiary) wprowadza bardzo często kwas do naszego szpitalnego życia, podsycając niechęć i negatywizm do personelu i propagując postawę roszczeniową wobec 'niesprawiedliwości' życia...

Trudno jest się czasem odciąć i odizolować od takiego narzekania... padają także przekleństwa, a ja wręcz 'widzę', jak szczypiący jad spływa po brodzie tej kobiety i jak zły wtedy zaciera ręce...

Ewy mama na codzień jest bardzo pomocna - przyniesie nam co rano świeże bułeczki, poda masło i ser z lodówki, niekiedy poczęstuje nawet domowym obiadkiem, który codziennie gości na Ewy szpitalnej szafce... To naprawdę dobra i złota kobieta, oddana i szlachetna mama, tylko to wieczne narzekanie i roszczenia... nawet o to, że pani doktor się bardziej uśmiecha do mnie, a nie do Ewy...

Jutro wychodzę do domu...
Dowiedziałam się o tym dziś, podczas przedpołudniowej wizyty pani doktor prowadzącej... Przyszła, by mi oznajmić, że oto właśnie zrealizowałam swoją drugą (i ostatnią) konsolidację na... piątkę z plusem i (standardowa klauzula każdej lekarskiej wypowiedzi ;) jeśli jutrzejsze poranne wyniki będą dobre - wychodzę do domu! No to im powiedziałam, tym moim wynikom, żeby popy nie odstawiały i się na jutro ładnie zmobilizowały, przyczyniając do tego wielkiego szczęścia... A czy posłuchają?

Dziś na obiad były buraczki... Takie porządne, z tartym jabłkiem, prawie jak-nie-szpitalne! Zajadałam się wprost nimi, tłumacząc przy okazji tym moim wynikom - a w szczególności hemoglobinie - żeby się wzbogacała, bo daję jej taaaką szansę, że naprawdę aż głupio by było z niej nie skorzystać... ;) A czy posłucha?

W ostatnim czasie zdarzyło mi się wprawdzie wciągnąć kilka woreczków płytek krwi i dwie porcyjki krwi - jak to się śmiejemy - od dawcy niespokrewnionego ;) aczkolwiek za każdym razem przyprawiało mnie to o ogólne obrzydzenie i niechęć do tego typu akcji... no chyba nigdy się nie przekonam ;P Choć to przecież tak bardzo potrzebne! A wiecie - tak z ciekawości - ile kosztuje jedna paczuszka krwi/osocza/płytek krwi gotowa do przetoczenia? tysiaka... serio mówię, znam się na tym;)! A ja podczas choćby tego pobytu wciągnęłam takich 8 (4 krwie i 4 płytki)... jakaś masakra! W ogóle po raz kolejny człowiek dochodzi do wniosku, że raczej tanim rodzajem pacjenta nie jest... Miesięczna 'kuracja' człowieczka z białaczką wynosi od 4-5 tysięcy złotych budżet państwa...

Ech, to ja naprawdę już chcę być zupełnie zdrowa, by nikogo na zbędne koszta nie narażać! ;) A tymczasem przede mną 6 wspaniałych tygodni w domu, a potem powrót do szpitala na kilka dni, na tzw. 'chemię podtrzymującą'... Ciekawa też jestem z czym mnie pani doktor wyśle do tego domu? Czy przepisze siateczkę leków, czy da choć przez chwilę myśleć, że oto jestem zdrowym i wolnym człowiekiem!

Oto bowiem zrealizowałam pełen cykl leczenia, jaki przewiduje się dla tego typu choroby. Teraz pozostaje już tylko czekać na tego jednego, jedynego - najważniejszego człowieka, który okaże się zgodnym genetycznie dawcą szpiku dla mnie, a tym samym podaruje mi nowe życie w formie czerwonej saszetki do wlewu dożylnego...

Pokładam całą moją ufność w Panu i co dzień ze łzami w oczach okazuję Mu ogromne dziękczynienie za to, że doprowadził mnie do tego momentu mojego życia, w którym mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć: Jestem człowiekiem szczęśliwym! i wszystko, naprawdę WSZYSTKO mogę w Tym, który mnie umacnia... :) Dobranoc :*

niedziela, 2 lutego 2014

Mama chce wrócić!

Znów minął prawie tydzień od poprzedniego wpisu... Moje dni przelatują mi przez palce... Z jednej strony gonią i pędzą nie wiadomo kiedy, a z drugiej strony strasznie się ślimaczą... to dopiero 2,5 tygodnia odkąd tu znów jestem... a ból kręgosłupa trwa niezmiennie...

Opowiem Wam pewną historię... Zdarzyła się naprawdę, ale powiem szczerze, że nie znam tak do końca jej zakończenia... Otóż dawno temu w pewnej przeciętnej rodzinie urodziła się mała dziewczynka. Miała bardzo jasne włoski i nieschodzący uśmiech z twarzy... Dziewczynka rosła, nauczyła się w końcu chodzić, mówić, zawiązała pierwsze przedszkolne przyjaźnie, miłości... Potem poszła do szkoły - jednej, drugiej, w końcu trafiła na studia, bo z małej dziewczynki, nie wiadomo kiedy, wyrosła młoda kobietka... Studentka ta pilnie się uczyła, zawsze z wysoką średnią i stypendium naukowym... Po studiach wyszła szczęśliwie za mąż i wkrótce młodemu małżeństwu urodziła się upragniona córeczka... Miała bardzo jasne włoski i nieschodzący uśmiech z twarzy... Wszyscy od razu ją pokochali, lecz aby dziewczynce było raźniej na świecie - niedługo potem urodziła jej się siostrzyczka... Ona również miała bardzo jasne włoski i nieschodzący z twarzy, radosny uśmiech...

Rodzice bardzo kochali swoje córeczki, te zaś - otulone ich miłością wzrastały w poczuciu bezpieczeństwa i wyjątkowości... Pewnego razu jednak mama niespodziewanie zachorowała i musiała na długi czas wyjechać daleko do szpitala... Hania miała wtedy 2,5 roczku a Ala 2 miesiące...

Dziewczynki były bardzo dzielne... To nic, że w jednej chwili świat im się kompletnie zawalił - zwłaszcza noworodkowi, któremu nagle zabrano ciepłe mleczko, emocjonalną więź z osobą, z którą było połączone przez ostatnich 9 miesięcy pępowiną oraz bliskość i czuły dotyk, który teraz miał być zastąpiony innymi ramionami...

Hania długo nie pytała o mamę... Tak musiało być jej po prostu łatwiej. Lecz mijały tygodnie, długie miesiące, cała jesień i zima... W tym czasie dziewczynki zdążyły wymienić dwukrotnie swoją garderobę i buciki, a mama wciąż jeszcze nie wyzdrowiała...

Za każdym razem rezolutna 3-latka pytała mamę: "Czy już wyzdrowiałaś?" a mama ze łzami w oczach wciąż jej odpowiada: "Jeszcze nie córeczko..."

Kiedy wreszcie wyzdrowieję? To pytanie wciąż nie pozwala mi w nocy spać... Czy znajdzie się jakiś dawca? Poszukiwania trwają... u Beaty zajęło to miesiąc, u Ewy od trzech miesięcy nadal nie mogą nikogo znaleźć...

Jak będzie wyglądać dalsze leczenie? Po drugiej konsolidacji (czyli aktualnym pobycie w szpitalu) wypuszczą mnie do domu i... jeśli do tego czasu znajdzie się jakiś dawca (niespokrewniony, gdyż moja siostra okazała się niezgodnym dawcą - ot, gorące info z piątku) to powrót do szpitala byłby już na oddział przeszczepów, do pojedynczej izolatki bez możliwości odwiedzin... Dwa tygodnie przed przeszczepem podają mega-chemioterapię i radioterapię... Jest się wtedy kompletnie wyzerowanym i wyprutym ze wszystkich sił... Choć po wydarzeniach ostatnich dni, zastanawiam się, czy można być jeszcze bardziej wyprutym z sił...

Po dwóch tygodniach przygotowań następuje przeszczep - taka kroplówka ze szpikiem, który wygląda jak paczka krwi... Po dwóch, trzech godzinach jest po wszystkim... Zasypia się, tak po prostu, na fali tego nieustającego zmęczenia... A po przeszczepie zaczyna się walka organizmu. Między 7 a 14 dobą powinny pojawić się pierwsze zdrowe leukocyty... W tym czasie często występują objawy dodatkowe, takie jak afty w buzi (czyli piekąca ciastolina do potęgi entej), problemy z jelitami, hemoroidami, w zasadzie można zgarnąć rykoszetem po smażeniu podczas radioterapii - niemal z każdej strony...

Ale po około dwóch miesiącach spędzonych na oddziale przeszczepowym (to jest taka norma, jeśli się nic złego nie dzieje) wreszcie wychodzi się do domu... Jest się osłabionym, wycieńczonym, z całym ogromnym pakietem lekarstw na nową drogę życia (są to głównie tabletki przeciwko odrzuceniu przeszczepu przez organizm). Jedna paczka tych najważniejszych - cyklosporyna - kosztuje miesięcznie 6000 zł. Na szczęście kochany NFZ łaskawie refunduje ten lek i jego cena waha się między 3 a 6 zł. Podobnie rzecz się ma z innymi lekarstwami, których jest dziennie cała garść... i tak przez dłuuugie lata...

A co, jeśli zgodny dawca nie znajdzie się w odpowiednim czasie? - Wtedy przechodzi się na tzw. 'chemię podtrzymującą', którą można stosować do dwóch lat. Podczas takiego cyklu wprawdzie częściej bywa się w domu, (stosunek: 1 tydzień w szpitalu i 6 tygodni w domu). Niby fajnie, ale... czasami zdarzają się nawroty choroby właśnie w tym okresie... Wtedy już znacznie trudniej jest leczyć pacjenta tradycyjną chemioterapią, gdyż organizm raz już poddany był danym schematom i... uodpornił się na chemię...

I tak źle i tak niedobrze...

Nie ma z tej sytuacji dobrego wyjścia... W tym momencie pozostaje jedynie Wiara, Nadzieja i Miłość... te trzy, z nich zaś największa jest Miłość...

Ostatnio słuchałam ciekawej audycji, w której to przedstawione zostały amerykańskie badania, z których wynika, że największy cios dla dziecka i największą traumę w jego psychice pozostawia śmierć jednego z rodziców... Na drugim miejscu jest rozwód, a dopiero na kolejnych pozycjach przemoc, wykorzystywanie, znęcanie się itp...

Tak bardzo Bogu dziękuję za to, że nasze dzieci są zdrowe psychicznie... i oby tak zostało!

No i jak myślicie? Jak zakończy się ta historia? Dobry Bóg obiecuje, żeby prosić - a z pewnością będzie nam dane... Mówi też, że kto sieje we łzach, żąć będzie w radości...

A ja mówię, że już zasiałam ogromne pole słonych łez... Tęsknoty, strachu, bólu, niemocy... Co dzień wylewam oceany łez, bo już dłużej tak nie mogę... Tęsknię, boję się bólu - bo ileż można znieść tego cierpienia? Jestem bezradna, kiedy dochodzą mnie słuchy o tym, jak się zajmuje naszymi dziećmi, jak się do nich mówi, jak 'wychowuje'... Wychowuje się nasze dzieci bez mamy...

Ale mama jest... i choć chwilowo pozornie zniknęła z życia swoich ukochanych córeczek, to wciąż jest myślami, modlitwą, sercem razem z nimi... I co dzień modli się także o to, aby nie zostać wymazana z ich małych pamięci...

Ale moja Hania wciąż pamięta... dziś dostałam na to po raz kolejny dowód:
[cytat z wieczornego sms-a od Dominika]
Hania leży już w łóżeczku, za chwilkę zaśnie...

Hania: to jest moja Daisy, moja przytulaneczka :)
Tatuś: no to dobranoc Daisy, miłych snów. Dobranoc Haniu, miłych snów :)
H: ale kogoś nam tu brakuje...
T: a kogo nam tu brakuje?
H: mamusi, Twojej żony...
T: tak, brakuje nam, brakuje...
H: ale nie martw się, ona wróci zaraz jak wyzdrowieje, nie martw się :)


Błagam Cię Boże, aby to niewinne dzieciątko nie zawiodło się... Aby nie straciło wiary w prawdziwość tych słów i aby spełniły się obietnice, które zawsze składam, gdy muszę znów opuścić dom i jechać do szpitala... "Mamusia Cię bardzo kocha i wróci do Ciebie. Pamiętaj, ja wrócę..."

Mama tak bardzo chce już do Was wrócić...