poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Status: pełna rodzina! :)

No i jestem sobie w domku... Jest cudownie, przytulnie, wspaniale, czyli tak, jak być powinno! Wróciłam w poniedziałek, 14 kwietnia. Moje wyniki były na tyle dobre, że moja pani doktor puściła mnie na wolność. Choć w niedzielę było gorąco...

Tak sobie wymyśliliśmy z tym moim przebiegłym mężem, że na podstawie niedzielnych wyników krwi, które wyciągnę od pielęgniarek - oszacujemy, na ile jest szansa wyjścia w poniedziałek do domu.. No i co się okazało? Że hemoglobina, do której jeszcze niedawno nie można było się przyczepić - w niedzielę wycięła mi taki numer, że ja pas...

Otóż okazało się, że jeszcze w piątek jej wartość wynosiła 9,2 a w niedzielę już 8,6 (gdzie przy 8,5 zalecane jest przetocznie krwi). Byłam zdruzgotana, załamana i pozbawiona wszelkiej nadziei na wyjście w poniedziałek do domu ://

Odwołałam już akcję przyjazdu Dominika po mnie, dziadkowie wprawdzie czekali w stanie gotowości, ale siostra poszła tego dnia normalnie do pracy, choć  piątek wzięła sobie już nawet wolne..

Tego dnia snułam się po sali i modliłam bardzo żarliwie do Boga o to, aby dał mi potrzebne łaski a przede wszystkim podciągnął moje wyniki na tyle, aby wystarczyły jako dowód mojej pani doktor do puszczenia mnie do domu..

Poradziłam się nawet wujka Google, co trzeba zrobić, aby czerwone krwinki nieco podrosły... W odpowiedzi na sugestie, które mi zaoferował - pokornie zjadłam siwo-bladego pulpeta na obiad (w ramach dostarczenia organizmowi niezbędnego żelaza), następnie wypiłam owocowego bobofruta (celem dostarczenia niezbędnych witamin i składników mineralnych), a na koniec dnia zrobiłam sobie popcorn w mikrofalówce (celem poprawienia sobie nastroju ;))

I jak się okazało w poniedziałkowy poranek - to POMOGŁO! :D
Tak więc... odebrał mnie mój mąż, dostarczył do domu, do dzieci, na łono Rodziny i tak oto sobie żyję i funkcjonuję już dwa tygodnie...

Przez ten czas zdarzyły się różne wspaniałe rzeczy, o których z pewnością wspomnę w kolejnym poście, jednak muszę powiedzieć, że z włączaniem komputera, a tym bardziej pisaniem czegokolwiek, jest u mnie w domu zawsze bardzo ciężko, wszak wieczorami, kiedy dzieci smacznie śpią, jest tyyyyyle ciekawszych rzeczy do zrobienia! ...jak chociażby rozpakowywanie/pakowanie zmywarki, ogarnianie łazienki, odplamianie z farby blatu itp... Ale - jak to mawiają nasi przyjaciele ze Szkocji: I`m lovin it ! :D

Nie mam jeszcze wyznaczonego terminu przeszczepu. W poniedziałek odbyła się komisja przeszczepowa, podczas której podpisałam dokument, wyrażający zgodę na wykonanie powyższego...
Tym razem to nie ja będę dzwoniła do szpitala, aby zapytać o wolne miejsce, ale to szpital będzie rzekomo dzwonił do mnie, gdy sie zwolni jakieś łóżko na oddziale przeszczepowym...

Ile mam wobec tego czasu? Kiedy mogę się spodziewać TEGO telefonu... nie wiem... Trzymam się jednak wersji pani doktor, że mniej więcej po miesiącu nastąpi TO, co ma nastąpić i wrócę do wrocławskiego szpitala, aby poddać się przeszczepieniu macierzystych komórek krwiotwórczych - bo tak to sie fchowo nazywa...

W poniedziałek również dowiedziałam się, że mój dawca to Polak, mężczyzna, rok młodszy ode mnie, urodzony 1 października, o wzroście 182 cm... mmm... niezłe geny się szykują :> najważniejsze, że 'swój' a nie tam zagermaniczny, niewiadomego rodowodu ;)

A tymczasem..
Zmykam do mojego domowego świata, do śpiącej Hani, bo miejsce w łóżku obok niej czeka właśnie na mnie... do uśmiechu raczkującej Aluni i wspinającej się na wszystko, co postanie jej na drodze... i do wspaniałego jedzenia, które zjadam ze smakiem, wiedząc, że jak 'teraz się nie najem na zapas' - to po przeszczepie jeszcze długo nie zjem swoich ulubionych dań, wszak dieta będzie bardzo rygorystyczna...

I dowiedziałam się też ostatnio jak się określa taki napęczniały z dobrostanu brzuszek... To ciąża spożywcza :) Otóż jestem w tej ciąży i śmieszy mnie to a zarazem momentami przeraża, ale idąc za przykładem niedźwiedzi (w tym miejscu pozdrawiam serdecznie moją Basię! ;))) robię sobie zapasy na 'gorsze czasy', kiedy na śniadanie wjedzie kisiel, a na obiad blady pulpet z gotowaną marchewką... Będę się musiała najeść tej bezsmakowej, szpitalnej marchewki, bo po przeszczepie nieprędko posmakuję jej w swoich ustach... Ech... ale na wszystko przyjdzie odpowiedni czas...

Dobranoc, lub dzień dobry :)
Kto do mnie dzwoni i nie zostaje odebrany, albo pisze, a nie odpowiadam od razu - tego proszę o cierpliwość, bo w domu czas płynie zupeeełnie inaczej... :)

środa, 9 kwietnia 2014

Lodołamacze

To jest dzień, w którym moja Marta opuści szpitalne mury, dostanę nową współlokatorkę, z którą połączy nas wiele wspólnego, odwiedzą mnie cudowni goście i wyjdę na czysto z wszelkimi blogowymi zaległościami! Ale zacznijmy od początku...

Dzień rozpoczął się dziś dla mnie o godzinie 6:00, utoczeniem kilkunastu mililitrów świeżej krwi, zapodaniem kroplówki z antybiotykiem oraz sikaniem na zawołanie, kiedy pęcherz wypełniony do granic możliwości wołał o litość swoją właścicielkę...

Tej nocy nie było koszmarów... Tyle chociaż dobrze... Ten poranek ze względu na niemożność ponownego zaśnięcia - ofiarowałam w intencji 'dobrego dnia' dla Dominika i dziewczynek, uczestnicząc duchowo w porannym różańcu, a potem w mszy świętej transmitowanej z Sanktuarium Matki Bożej Nieustającej Pomocy z Torunia.

Po mszy św. były tradycyjne godzinki, a po nich czas wstawania, szykowania wspólnego śniadania i czas pakowania się Marty do domu...

Dzisiaj nie cudowałyśmy z kanapkami. Zjadłyśmy po bułce z masłem, serem żółtym i szynką oraz rzodkiewką i ogórkiem, bo pomidory wywinęły nam numer i pogniły skubane w lodówce!

Po śniadaniu odwiedziła mnie pani doktor, więc znów rozpoczęłam swoją mozolną próbę 'urobienia' jej na to, aby puściła mnie do domu w jak najszybszym terminie. Ale ona, nieugięta nadal obstawała przy swoim - weekend jeszcze w szpitalu i ewentualnie - jak pozwolą na to wyniki - będziemy mogły coś pomyśleć na początku tygodnia...

Sra ta ta ta... a we mnie się gotuje!!! Ja już po ścianach chodzę z tęsknoty i serce me matczyne krwawi na taki widok...

...a tych widoków to ja dziś trochę dostałam od mojego wspaniałomyślnego męża :) Tak czy owak, podczas badania pani doktor nieopatrznie spojrzała na wyświetlacz mojego telefonu, który akurat się zaświecił, naciśnięty przez przypadek, kiedy się kładłam i widząc takie radosne buźki Hani i Ali sama zagadała:

"Ale te pani córeczki ładne dziewczynki. Takie do pani podobne". Zrobiło mi się bardzo miło, odpowiedziałam więc jej: "Tak, rzeczywiście... i czekają już na mnie w domu" - Sama tego chciała! doktorka jedna!! ;) Niech wie, że mi zależy i że jestem gotowa jej tak truć przez resztę tygodnia, żeby mnie wypuściła do domu, kiedy tylko łaskawe płytki krwi lekko się podniosą...

Po wizycie mojej pani doktor przyszła pani doktor Marty i wiecie co? Nawet nie robiła jej dzisiaj wyników krwi, tylko puściła dziewczynę w ciemno do domu... To dopiero lekarka! A kilka godzin później, czytając sobie Marty wypis rzuciłam okiem na jej wczorajsze wyniki krwi: były prawie identyczne, jak moje dzisiaj... a w jednej rubryce to nawet moje były lepsze... ech, ale moje są jeszcze niestabilne, a Marty już tak... jestem rozgoryczona po prostu, wybaczcie ten sarkazm...:/

Kiedy Marta trzymała w ręce swój wypis, a jej rodzice byli już w drodze po nią - siedziałyśmy tak we dwie na swoich łóżkach, przed swoimi komputerkami i klikając cośtam przed sobą co chwilę przypominałyśmy te najfajniesze chwile spędzone razem w tej tutaj sali.

A potem się pożegnałyśmy, wyściskałyśmy, obiecałyśmy, że spotkamy się na oddziale przeszczepowym i Marta pojechała... Jedyne, co mi po niej zostało, to czekolada, butelka wody mineralnej i wydębiony od jej taty przepis na najlepsze schabowe jakie jadłam... mimo tego, że były bez panierki! Właśnie dlatego, że były bez panierki - były to najlepsze schabowe, jakie w życiu jadłam...

Do sali zaczęła się wprowadzać pani Anna. Na oko - nie będzie źle, jednak nim zamieniłyśmy ze sobą kilka zdań, już odwiedziła mnie Agnieszka, a chwilę później do nas przyłączyli się Malwa i Sławek. Wyszliśmy wszyscy na korytarz, na piętro. Przyznaję, że bardzo fajnie spędziłam z nimi czas, śmiejąc się i wspominając dawne dzieje ;)

Nie będę też tu pisała, czym uraczyli mnie przemili goście oraz tego, w jakiej torbie mi to przynieśli... nie będę, żeby Wam smaka nie narobić ;)

Gdy tylko odprowadziłam moich gości do drzwi głównych, wróciłam do swojej sali, a tam moja nowa współlokatorka od razu nawiązała do kartek, na które ewidentnie się czaiła pod moją nieobecność.

Zapytała, czy może sobie obejrzeć i po ile sprzedaję. Od razu dobiłyśmy targu, a ja - bogatsza o 20 zł z zadowoleniem i satysfakcją dalej opowiadałam jej o swojej pasji...

Pani Ania okazała się bardzo fajną 63-latką, interesującą się rękodziełem oraz śpiewającą w zespole pieśni ludowych. Ma dwóch dorosłych synów i wnuki i jest bardzo sympatyczna. A nade wszystko - słucha Radia Maryja!! i to przez słuchawki, coby współlokatorce nie przeszkadzać :)

Ale kiedy o godzinie 20:20 pani Ania pogrążywszy się w zadumie, z słuchawkami na uszach uczyniła znak krzyża (rozpoczęcie różańca) to już nie mogłam się powstrzymać i powiedziałam do niej: "Oo..widzę, że słuchamy tego samego radia :)" - a pani się uśmiechnęła i chyba sama nie mogła w to uwierzyć, że taka młoda osoba jak ja, słucha takiego radia, jak ona...

Od tego czasu - a w zasadzie zaraz po różańcu - zostałyśmy koleżankami już na dobre, stwierdzając, że jeszcze tylko Apel i dzień będzie pięknie zakończony :) To miłe móc dzielić ze współlokatorką wspólne upodobanie do katolickiej rozgłośni radiowej;)) Bo Radio Maryja jest naprawdę fajne! Słuchaliście go kiedyś?

Wieczorem chwilkę jeszcze porozmawiałam z Dominikiem, a potem już tylko produkowałam nowe posty, aby wreszcie doszło do historycznego momentu zrównania teraźniejszości i przeszłości opisywanych przeze mnie dni...

Około 22 przyszła do mnie Królowa Lodu podłączyć mi antybiotyk, a przy okazji odebrać ozdobione jajo. Była zachwycona! A ja... ech, jak ja lubię uszczęśliwiać ludzi swoimi talentami (w ujęciu biblijnym, rzecz jasna ;)) i lubię rozkruszać te jej lody, kiedy się tak ładnie i szczerze do mnie uśmiecha...

Jestem już bardzo zmęczona... dochodzi północ, a ja wciąż piszę i piszę, choć oczy już szczypią i same się zamykają...  Cały dzień w pracy i to bez drzemki! I pragnę oficjalnie przeprosić wszystkich tych, którzy nie doczekali się oddzwonienia na ich telefon, ani odpisania na ich sms-a, nawet tak fajnego, jak ten od Micha z Krakowa... Kochani wybaczcie mi... Dzisiaj żyłam z bardzo dużym rozmachem i przez moment poczułam się nawet, jakbym nigdy nie była chora... A wszystko to za sprawą cudownych ludzi, których dzisiaj spotkałam, których pożegnałam i z którymi się poznałam...

I tych od lodu też, których serca choć na jakiś czas skruszały i zapanował w nich dobro i pokój :) Chwała Panu!

wtorek, 8 kwietnia 2014

Vabank

Znów te nocne koszmary... idźcie sobie precz! nie chcę was więcej w swojej głowie!!

Obudziły mnie dziś pielęgniarki o 6:00 aby podać mi antybiotyk i aby pobrać mi krew. Potem czuwałam, aby kroplówka równo skapała, a gdy zapragnęłam znów zasnąć - w głowie pojawiły się koszmary...

Wolałam już zadręczać się niedorzecznymi myślami związanymi z moim wyjściem do domu, lub nie-wyjściem, niż poddać umysł bezkarnym snom, na które nie mam wpływu, a które zatruwają moją głowę...

Około godziny 9 przyszła do sali moja pani doktor. Miałam już ułożoną przemowę o tym, jak to jest mi tu źle i ciężko psychicznie i jak dzieci w domu za mną tęsknią... W końcu zagrałam vabank i zapytałam ją wprost: kiedy myśli, że wyjdę do domu? A ona powiedziała, że zakłada, że jeszcze posiedzę tu z 2 tygodnie...

"2 tygodnie ?!?!?! Pani żartuje? Ja myślałam, że pod koniec tego tygodnia będę już mogła pójść do domu..." na co pani doktor odpowiedziała, że to by było wielce nierozsądne, ponieważ moje wyniki wciąż jeszcze są niestabilne, płytki krwi mogą spaść, a to by groziło wykrwawieniem się, a poza tym antybiotyk, który rozpoczął się od wczoraj musi być podawany co najmniej przez tydzień...

"Co najwyżej, na co możemy się umówić, to początek przyszłego tygodnia..." - skwitowała rozmowę pani doktor. A ja od razu przycisnęłam ją pytając: "Na poniedziałek? ;)" Ale nie dała się w to wkręcić... Powiedziała tylko, ze obiecuje mi co dzień informować mnie o wynikach i jeśli będą one przyzwoite z początkiem przyszłego tygodnia, to będziemy mogły pomyśleć o domu...

Rany... ale dramat! To się wybrałam w piątek do domu... No, ale trzymajmy się nadziei, że przeboleje przez weekend i góra w poniedziałek - puści mnie do domu... Czegoś muszę się trzymać, a jak zabrakło już nadziei, to będę się trzymała faktów i wyników...

Po wizycie zasiadłam do komputerka, aby podciągnąć troszeczkę bloga, aż tu wchodzi do sali pielęgniarka i wręcza mi mega-pakę, sort świeżutko z poczty... Zawierała ona:

...wszystko to, co tygryski lubią najbardziej! Dostawa nowych kwiatków i jajeczek! Doskonale! Bo właśnie musiałam wstrzymać produkcję kartek wielkanocnych przez wzgląd na brak niezbędnych materiałów...

Po obiedzie odbyła się drzemeczka, po niej koroneczka, przemiła wymiana sms-ów z Ewą P., a potem zrobiłyśmy sobie z Martą popcorn w mikrofalówce. Znów napachniłyśmy na cały korytarz i znów pielęgniarki próbowały wyszpiegować, skąd dochodzą takie zapachy...

To jej ostatnia noc w szpitalu przed przeszczepem... Strasznie będę za nią tęskniła. To moja najlepsza współlokatorka, z jaką dzieliłam swoje szpitalne życie. Bezapelacyjna namber łan! :) Panowała u nas komuna żywieniowa, razem zasiadałyśmy do posiłków, szykując kolację/śniadanie dla dwóch osób :) Bo dla siebie samej, to się nigdy nikomu nie chciało, ale już dla dwóch osób, to co innego!

Marta zawsze sparzała pomidory, a ja je obierałam i kroiłam, bo mój nóż wygrał w konkursie ostrości :) Marta w tym czasie obierała ogórka ze skóry, podrzucając mi na talerz celem pokrojenia... Ech... fajnie nam razem było...

Ona układała swoje puzzle, ja robiłam swoje kartki. Ona siedziała przy swoim, a ja przy swoim komputerze.. i zawsze w jednej chwili wstawałyśmy do toalety... albo stwierdzałyśmy, że już nas tyłki od tego siedzenia bolą...

Marta jest ode mnie młodsza o prawie całą dekadę... ale to naprawdę nie stanowiło żadnego problemu w tym, abyśmy się dogadywały najlepiej, jak tylko można się dogadywać... i będzie mi jej cholernie brakowało...

Wieczorową porą wpadają Karcia z Maćkiem - przynosząc mi świeżutkie, wyprane ciuszki. Lubię ten ich płyn do płukania... Agnieszki zresztą tez lubię :* Chwilkę sobie pogadaliśmy, a kiedy państwo S. zniknęli za drzwiami - udałam się pod prysznic, a potem oddałam modlitwie różańcowej, apelowej i tak zeszło mi do 21.. A potem jeszcze długo w noc pisałam post za postem, aby nadrobić wszystkie powstałe zaległości...

To był udany dzień... Dziś na obiad w naszym domu gościł kurczak w sosie brzoskwiniowym - popisowa potrawa mojego męża. I przyznaję - jestem z Niego ogromnie dumna, że udało mu się ją ugotować wspólnie z naszą starszą córeczką. Podczas jedzenia Hania nie szczędzila komplementów pod adresem swojego tatusia - bohatera dnia: "Wow, ale świetne! nigdy nie jadłam takiego obiadu. Miło mi być z Tobą..."

Dla takich chwil warto żyć - napisał mi w sms-ie mój Dominik. To prawda... Warto wspólnie ugotować kurczaka w brzoskwiniach, choćby nawet robota szła jak po grudzie, a kurczak lądował wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinien... Ale wspólne spędzenie czasu w kuchni daje tyle satysfakcji Hani... i potem takie wyznania deklaruje :)

W ogóle chciałabym napisać, że mój Dominik jest dla mnie dzisiaj superbohaterem... W ciągu dnia przysłał mi sporo zdjęć to z Hanią, to z Alą... na wielu z nich Hania tuliła do siebie jakiś bukiet tulipanów. Zapytałam go skąd Hania ma taki bukiet? Wiecie co odpowiedział? "Z Lidla ;)" Więc zaczęłam drążyć dalej, skąd z tego Lidla - to mi w końcu odpowiedział: "Kupiłem jej"...

Ujął mnie tym kompletnie! Dobrze wie, jak Hania uwielbia dostawać kwiaty, a zwłaszcza bukiety, więc kupił jej i podarował, aby poczuła się jeszcze bardziej wyjątkowa :) Taki jest ten mój mąż, chcę Wam powiedzieć :) I kocham go za to, że uszczęśliwia nasze dzieci... tym samym uszczęśliwiając mnie i to baaardzo! I zawsze wtedy tak wysoko skacze moje matczyne serce... I pewnie nie spodoba Mu się to, że wywlekam uczucia na miasto ;) ale co tam... chcę się tym z Wami podzielić, bo takich tatusiów to się nie często w życiu spotyka!

A ja spotkałam...
Już nie raz to mówiłam i chyba jeszcze raz powtórzę: Głupi to ma zawsze szczęście ;)


poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Sprzeczności

Poniedziałkowy gwar... Znowu czuć, że zaczął się nowy tydzień, znowu słychać obcasy przemykające wzdłuż korytarza, znowu za mną noc, którą mogę nazwać 'koszmarną'...

Tym razem moje sny krążyły wokół dzieci... Niestety nie były to słodkie, pluszowe misie, a koszmary z serii: wracam do domu, a moje nastoletnie córki mnie nie poznają i nie chcą ze mną rozmawiać, bo je 'zostawiłam', gdy były jeszcze małe...

Budziłam się kilka razy w nocy i zalewałam rzewnymi łzami... A potem jeszcze koszmar w stylu: budzę się obok 'jakiegoś dziecka' (mały, niespełna roczny chłopiec), który okazuje się być moim dzieckiem, a po kuchni szlaja się jakiś obcy facet... Pytam o Hanię i Alę, a ten facet mi odpowiada, że one zostały ze swoim ojcem, Dominikiem, który je wychowuje... Masakra jakaś!!!

To już jest ten czas, aby wracać do domu... Moja tęsknota osiąga powoli zenit, zaczynam fiksować... Mózg wysyła mi jakieś niewydarzone anomalie, każde przysłane zdjęcie z dziewczynkami zostaje poddawane szczegółowej analizie rajstopek, piżamek i co tylko...

Czas wracać do domu...

Kiedy słuchałam sobie porannych godzinek, do sali weszła pani doktor i powitała mnie z uśmiechem na twarzy. Wtedy jeszcze nic nie zapowiadało tego, co się wydarzyło później... Rozmawiałyśmy o tym, jak minął mi weekend (swoją drogą ciekawe dlaczego zawsze rozmawiamy o mnie, a nie o tym, jak jej minął weekend ;)) a potem pani D. osłuchawszy mnie i zbadawszy - oświadczyła, że włączy mi antybiotyk na to moje zawalone gardło... W jednym zdaniu też wspomniała, że od dziś włącza mi czynnik wzrostu, czyli neupogen na wzrost leukocytów.

Próbowałam rozkruszyć jej twardą strukturę i podgadać coś o terminach, szykowaniu się do domu, ale nie dała się wciągnąć w tą rozmowę...Ona dobrze wie, że jak się uczepię jakiejś obietnicy, to będę się jej trzymała i broniła jak niepodległości...

Po wizycie usiadłam na łóżku i zaczęłam rozmyślać... Bo skoro zaczęły się zastrzyki na leukocyty, to znaczy, że zaczęło się szykowanie mnie do domu, ale skoro pani doktor od dziś włączyła antybiotyk na gardło - to znaczy, że spędzę tu jeszcze minimum tydzień, bo tyle czasu powinno się stosować antybiotyk, aby miał on jakikolwiek sens zadziałać...

I bądź tu człowieku mądry!
Myśli sprzeczne teraz zawładnęły moją głową... Moja Marta współlokatorka w środę już wychodzi do domu (pomimo tego, że później niż ja dostała swoją drugą dawkę chemii) a ja będę tu tkwiła jak kołek... i leżała w tym całym szpitalu.. NA KATAR... ?!?

Wyciągnęłam komputerek. Postanowiłam nadrobić nieco zaległości blogowe i towarzyskie... I kiedy tak siedziałam i klikałam - wciąż nie mogłam przestać myśleć o tym, co teraz ze mną będzie...

Poobiednia drzemka, którą brutalnie przerwała pielęgniarka przychodząc do mnie z zastrzykiem w ramię... Ukłucie i... można spać dalej... tylko że sen już do mnie wrócił... Usiadłam na łóżku i zaczęłam się zastanawiać - jak wykorzystać taki piękny wieczór i wymyśliłam, że zabiorę się za jajko...

Historia z jajkiem jest taka, że pewnego dnia, kiedy robiłam kartki, zaszła do naszej sali pielęgniarka, którą nazywamy Królową Lodu (przez wzgląd na wyjątkowo zatwardziałe usposobienie). I ta Królowa Lodu zaczęła być dla nas jakaś wyjątkowo uśmiechnięta... A ponieważ ja lubię takie panie 'przełamywać' i rozkuwać je z tych zimnych lodów - właśnie swoim uśmiechem, komplementami i miłymi słówkami - od razu zwęszyłam jakiś podstęp...

Królowa Lodu zaczęła opowiadać o tym, jak w szkole jej córki zorganizowali konkurs na stroik wielkanocny... i tak od słowa do słowa wyszło szydło z worka, że owa Królowa chciałaby mnie prosić o to, abym ozdobiła jej takie wielkie, styropianowe jajo, aby mogła umieścić je w stroiku córki na konkurs...

Kilka dni później przyniosła owe jajo wraz z jakimiś tasiemkami i cekinami do ozdoby... Jednak moja koncepcja na to jajo od samego początku była inna. Ja poszłam w brokat!

 Na początku zaczęłam od wciskania szpilek z cekinami... A gdy skończyły się szpilki...


Całość potraktowałam klejem i obsypałam dość obficie brokatem, czego efektem było przyklejenie się brokatu do wzorów klejowych. Na koniec, kiedy klej już wysechł - dodałam jeszcze piórka...

Przyznam, że po raz pierwszy miałam okazję pobawić się w tego typu dekoracje i muszę powiedzieć, że całkiem fajna sprawa! A przede wszystkim nowe doświadczenie!

Mam nadzieję, że Królowej Lodu się spodoba, choć od dawna nie widziałam jej tu na dyżurze... A jeśli już przy pielęgniarkach jesteśmy, to całkiem sporo otrzymało od nas swoje indywidualne ksywki ;) Jest np. Ciapek - to kochana pani Irenka, która wszystko robi tak bardzo powoli, ale jest przy tym taka urocza. Ja ją wprost kocham! Więc ksywa 'Ciapek' jest jak najbardziej pieszczotliwym określeniem. Inna pielęgniarka o wyjątkowo niebieskich i wyrazistych oczach dorobiła się pseudonimu 'Husky". Z nią też weszłam w konszachty kartkowe. Zamówiła u mnie 3 sztuki z Jezusem, od razu już wypisane...

Jest Ewa niska i Ewa wysoka, jest też pani, która nigdy nie zamyka za sobą drzwi, nawet jeśli to oznacza dla nas życie w przeciągu... to 'Alinka drzwinka'...

Po skończeniu jaja poczułam wieczorne znużenie, ale i spełnienie zarazem... Wieczór upłynął mi już tylko na modlitwie różańcowej, apelowej i rozmowie z mężem... czyli moja ulubiona klasyka na zakończenie dnia...

To był udany dzień... pomimo licznych jego sprzeczności, wiele udało mi się dziś zrobić... Takie jajo na przykład, albo kilka nowych wpisów na bloga, zauważyliście? ;) A wszystko to na Chwałę Pana! bo "dzięki łasce, nie dzięki nam samym..."

niedziela, 6 kwietnia 2014

Szaleństwo smaków :)

I znów nastała niedziela. Tym razem jednak chłodniejsza, niż tydzień temu, mniej słoneczna (żeby nie powiedzieć, że pochmurna) lecz znów taka święta...

Ta noc do udanych nie należała... Dręczyły mnie koszmary związane z przeszczepem, atakami ulicznymi oraz własnym utopieniem... Budziłam się kilka razy w nocy, raz nawet na dźwięk własnego krzyku "Pomocy!!!"...

Ale wstyd... ;) gadam przez sen i jeszcze w dodatku pomocy wołam... Szybki rzut oka na Martę: śpi!... bardzo dobrze... uff... jest więc szansa, że i pielęgniarki tego nie usłyszały ;) A teraz na drugi bok i byle do rana...

Ale koszmary powracały... Jeden po drugim i nie dawały zasnąć jeszcze długi czas... W końcu nadszedł poranek a wraz z nim zapanowała pewna światłość... Ptaki z pobliskich drzew postanowiły urządzić sobie koncert galowy, bo tak ćwierkały, że nie trzeba było żadnego radia, by ożywić nasz nowy, święty dzień.

Między 8 a 9 nastąpiło u nas śniadanie. Ale nie szpitalne. Niedzielne! :) To z kolei wynalazek Marty i efekt wczorajszej wizyty jej rodziców.


I znów skład tego tosta jak najbardziej dozwolony: żółty ser, szynka, kukurydza, a ponadto pomidor i szczypiorek - dzięki pomysłowości Marty i jej rodziców :)

Po śniadaniu o 9:00 tradycyjnie już odsłuchałam mszy św., by zaraz po niej zasiąść do kartek... Jednak dzisiaj pomimo długiego oczekiwania nikt nie przyszedł z Najświętszym Sakramentem... Była godzina 13:30, kiedy zdecydowałam zadzwonić do szpitalnego kapelana. On uparcie twierdził, że chodził po oddziale, ja - że na niego czekałam, ale się nie doczekałam...

Tak czy owak umówiłam się z księdzem, że przyjdzie specjalnie do mnie w godzinach wieczornych. Po tym telefonie ze spokojem oddałam się zasłużonemu odpoczynkowi poobiedniemu, bo 'stan zombie' dopadł jak zwykle bez uprzedzenia...

Po krzepiącym śnie znów przyszedł czas na kartki... Pisząc to mam wrażenie, jakby moje dni wyglądały tutaj identycznie, ale w rezultacie tak właśnie jest... Kartki, sen, jedzenie, kartki, sen, kartki, prysznic i tak w kółko... Na szczęście wszystko, co tu wymieniłam sprawia mi większą lub mniejszą przyjemność i stanowi dość istotny element mojej szpitalnej egzystencji...

Zatem wieczorem, zgodnie z umową odwiedził mnie ksiądz z Najświętszym Sakramentem. Słuchałam sobie akurat gorzkich żali w radiu i robiłam kartki... Spojrzał tylko na ponaklejane krzyże i obrazki z Jezusem w roli głównej, ale nic nie powiedział, udzielając mi komunii...

Nareszcie poczułam, że oto wypełniła się niedziela.. Przez cały dzień właśnie na to wydarzenie czekałam, a ono nie nadchodziło... Teraz mogłam spokojnie udać się pod prysznic, ogarnąć nieco ten kartkowy rozgardiasz i zjeść kolację.

Tutaj z Martą również nie brakowało nam fantazji, bo gdy kuchnia przywiozła na kolację gotowane jajka, bez zastanowienia przerobiłyśmy je na pastę jajeczną, dodając schomikowany szczypiorek, oraz odrobinę majonezu do smaku :) Od razu chciało się zjeść taką kanapkę, a i brzuszek pięknie podziękował nam za ten gest błogim wypełnieniem :)

Po drodze jeszcze zdarzyło mi się wciągnąć pyszny deserek z kaszy jaglanej z jabłkami od Magdaleny B., której to bardzo, bardzo serdecznie dziękuję!

Tak oto zakończył się weekend pełen nowych smaków, wielkanocnych kartek i zawalonego gardła... Z tym ostatnim niestety u mnie coraz gorzej... Katar staje się coraz bardziej uciążliwy, a do tego wszystkiego jeszcze doszedł przeraźliwy, mokry kaszel... Chyba się po prostu przeziębiłam :// bo na niewinne spadki wyników mi to po prostu już nie wygląda...

Pożyjemy, zobaczymy, a tymczasem życzę wszystkim spokojnej nocy :)

sobota, 5 kwietnia 2014

Spadkom się nie damy!

No i obudziłam się z 'zawalonym' gardłem, któremu towarzyszył katar i poczucie, że oto mnie dopadły spadki wstrętne i próbują odebrać mi nadzieję, że wszystko zaprzepaszczone... powrót do domu, budowanie leukocytów, wszystko!....

Sobota przywitała nas deszczem i pochmurnym niebem... Aż się z łóżka wstawać nie chciało! No bo i po co, skoro za oknem tak brzydko, skoro moja pani doktor na pewno nie zaskoczy mnie swoją poranna wizytą, a jeszcze ten katar... paskudztwo jedne! Ja nie chcę tak chorować ://

Zrobiłyśmy sobie z Martą dość przyjemne śniadanie: bazę bowiem stanowił pszenny placek do tortilli (to także produkt mojej wyobraźni nocnej, kiedy dostęp do świeżego pieczywa jest tu utrudniony) a świetnym wypełnieniem okazała się parówka, kukurydza z puszki, żółty ser, ketchup i majonez, oraz kilka plasterków świeżego pomidora i ogórka!

No tak...;)
I teraz wszyscy się dowiedzą o tym, że nielegalnie przemycamy do szpitala świeże warzywa... Ale po co się dłużej oszukiwać i w domu jeść normalnie takie rzeczy, a tutaj nie? Przecież nie chodzi o to, żeby się w szpitalu objadać surowizną, ino z rozwagą i należytym umiarem urozmaicać swoją monotonną dietę w drogocenne witaminy i minerały... O to tylko tutaj chodzi ;)

Po śniadaniu usiadłam od razu do kartek... Miałam nową dostawę - przywiezioną przez Dominika, tak więc praca szła mi bardzo sprawnie i przyjemnie zarazem... Powstawały nowe karteczki wielkanocne i nie tylko, a w przypływie tej radości twórczej zdarzyła się i nawet jedna kartka ślubna i komunijna, za sprawą nowego stempla, który wczoraj przyjechał do mnie prosto ze sklepu!

Po obiedzie położyłam się na dwie godzinki na zasłużoną drzemkę, bo dopadł mnie, jak zwykle zresztą w tych godzinach nieuchronny 'stan zombie', jednak podczas kiedy ja usilnie próbowałam zregenerować swoje siły - naraz wszyscy postanowili mi w tym przeszkodzić!

To pielęgniarki, które akurat teraz musiały mi podać jakieś kroplówki, to wolontariuszki, które gotowe były zrobić nam drobne zakupy, to Ewa, która przyszła do nas w odwiedziny (ale tak szybko, jak weszła, tak szybko - zorientowawszy się w sytuacji - wyszła z sali), to jakaś pacjentka z sali obok, która się dowiedziała od pielęgniarek, że "Tutaj tworzą się przepiękne kartki" i właśnie w tej chwili chciała te kartki sobie pooglądać...

Nie dało się zmrużyć oka... a gdy wreszcie błogi sen ogarnął mnie i gdy zasnęłam... wybiła 16:30 i metalowy wózek z kolacją wtoczył się wołając głosem pani Krysi: "Cześć laseczki! pasztet dzisiaj mam dla was, bierzecie, czy nie?"... ech... nie było już więcej spania...

Usiadłam na łóżku, przysunęłam do siebie szpitalną szafkę i zabrałam się za moje karteczki... Tak minął mi cały dzień i kolejna sobota odhaczona... Kolejnych kilkanaście karteczek zrobionych, a wszystko to na Chwałę Pana! :)

piątek, 4 kwietnia 2014

Odwiedziny...

Od rana trwało oczekiwanie na przyjazd Dominika. A gdy wreszcie przyjechał - zaraz szybko musiał wracać do domu, do dziewczynek... Wszystko to takie zawsze zdaje się być chwilowe, ulotne. Cały tydzień czekania i gdy wreszcie następuje to wielkie wydarzenie - już jest po wszystkim szybciej, niż byśmy się tego oboje spodziewali...

Poranek, godzina 7:20. Do sali wchodzi pani doktor, która właśnie skończyła swój nocny dyżur. Bada mnie, osłuchuje, potem zadaje jakieś pytania, ale ja jeszcze nie do końca obudzona odpowiadam jej zdawkowo, by chwilę później usłyszeć: "Dziękuję, to do zobaczenia w poniedziałek".

Wychodzi, a ja ze spokojem 'dosypiam' jeszcze choć parę minut... O 8:10 słucham w radiu godzinek i całą tą poranna modlitwę ofiaruję w intencji dobrego dnia dla naszych dzieci... Bo kiedy ich tata uszczęśliwia mnie swoją obecnością, to jednocześnie zasmuca ich malutkie oblicza swoim nie-bywaniem...

To zawsze będzie dla mnie strasznie trudne do udźwignięcia, bo wiem jak bardzo za nim tego dnia tęsknią i wiem dobrze, jak bardzo się cieszą, kiedy wraca...

Uwielbiam słuchać w telefonie tych wszystkich jego powrotów do domu, kiedy Hania rzuca mu się na szyję i mówi: "Wiesz tatusiu, tęskniłam za Tobą dzisiaj..." W tym jednym zdaniu zawiera się cała kwintesencja rodzicielstwa. I cała moc zawarta jest w tym jednym zdaniu...

Czasem pyta go po powrocie: "Tatusiu, a co masz dla mnie?" - wtedy wystarczy garść żelków wydobytych z dna kieszeni... i cała radość powraca!

Albo Alunia... jak ona się cieszy, kiedy zobaczy Dominika! Od razu słychać, jak radośnie zaczyna gaworzyć... opowiada Mu wtedy jak jej minął dzień, troszkę się pożali, że długo Go nie widziała, ale nie to jest już najważniejsze... Najważniejsze, że tatuś znowu jest z razem w domu...

I co by nie mówić... jestem spokojniejsza i szczęśliwsza, kiedy dziewczynki mają Go całego dla siebie, niż kiedy ja mam Go tylko na chwilę... Trudne to wszystko, bardzo bolesne... i przede wszystkim patologiczne :(


Dziś Dominik odebrał ode mnie 40 sztuk karteczek wielkanocnych i jeszcze tego samego dnia przekazał je Ewie P., która to zajęła się ich dystrybucją po Domowym Kościele :) Bardzo Ci Ewo dziękuję! Więc jeśli ktoś z Was chciałby wejść w posiadanie takiej karteczki to jest to możliwe właśnie za sprawą Ewy.

Wieczorem, bardzo już zmęczona, ale bardzo szczęśliwa - zasypiam, choć w moim gardle zaczyna się dziać coś bardzo, bardzo niedobrego...

czwartek, 3 kwietnia 2014

Dawca zgodny na 100% !!!

Dzisiaj o godzinie 11:35 podczas wizyty mojej pani doktor - zostałam wreszcie uraczona najważniejszą wiadomością, na którą z wielką niecierpliwością od dawna oczekiwałam... Wielu na nią czekało, wiem... Jednak Dobry Bóg w tym Wielkim Poście umiejętnie poukładał sprawy, aby w ostatecznym rozrachunku odsłonić przed nami po raz kolejny swą niewysłowioną Łaskę i Miłość...

Moja doktor prowadząca weszła do sali i już od progu z uśmiechem zakrzyknęła: "Pani Doroto! dawca jest zgodny!". Odpowiedziałam na ten uśmiech potrójnym takim, nie wnikając do końca w dalsze szczegóły. Chciałam to usłyszeć! ...i usłyszałam. Nieważne skąd będzie mój bliźniak genetyczny, nieważne, czy będzie bolało... Nadchodzi nowy etap... Nadchodzi ostatnia kręta/prosta (?) nadchodzi odkupienie...

* * *

Dzień rozpoczął się o godzinie 6:00 i za nic w świecie nie chciał jeszcze podrzemać w ramach porannego dosypiania po pobraniu krwi... Ale nie poszedł ten czas na marne, bowiem udało mi się przerobić kilka kolejnych rozdziałów Mądrości Syracha, którą w ramach Wielkiego Postu studiuję, a także omodlić wiele osób, intencji i spraw...

Tak się modliłam, tak do tego przykładałam, że widać chyba wymodliłam - tak bowiem jak opisałam powyżej - to właśnie dziś nadeszła długo oczekiwana wiadomość! Po niej ruszyła 'machina' radosnych sms-ów, które pewnie większość z Was ode mnie otrzymała:." Dawca ZGODNY 100%.... info sprzed chwili...Chwała Panu!:)"

Telefon się urywał! W przeciągu dwóch godzin od puszczenia tej informacji w świat zadzwoniło do mnie 5 osób, a 23 osoby odpowiedziały na tego radosnego sms-a :) Wszyscy bardzo się cieszyli! Zapanowało wielkie święto!

Około godziny 14 po zjedzeniu obiadu opadłam z sił. Nazwałam ten stan 'stanem zombie', bo nagle, w jednej chwili poczułam taki spadek energii, że po prostu musiałam się położyć. I się położyłam. Spałam równo dwie godziny, a gdy się obudziłam - usiadłam do moich karteczek ukochanych :) I czas zleciał aż do wieczora...

Dzisiaj wielkie święto! Z tej okazji zrobiłyśmy sobie z Martą popcorn w mikrofalówce, roztaczając niebiańskie zapachy po całym korytarzu... Wszyscy chodzili i próbowali namierzyć skąd dobiega taki zapach, a gdy wreszcie sala nr 16 została wybadana - zleciały się wszystkie pielęgniarki (że niby pod pretekstem podania jakiegoś leku, albo odłączenia kroplówki ;) i obwąchując wszystko dookoła szczerze zazdrościły nam przede wszystkim pomysłu!

A pomysłodawczynią tej akcji byłam ja sama, we własnej osobie! :) pomysł zaś na popcorn do mikrofali zrodził się podczas jednej z tych bezsennych nocy, kiedy to poszukiwałam w głowie nowych smaków i aromatów do mojej kolekcji pt."Co chciałabym jeszcze zjeść, nim pójdę na przeszczep" ;) Widać nie poszły na marne te wszystkie bezsenne godziny ;)

W okolicach godziny 20 znów dopadł mnie 'stan zombie', którego ponownie nie potrafiłam opanować. Szybko więc ruszyłam do łazienki i ogarnąwszy się nieco - wróciłam na pół żywa do łóżka... Zasnęłam podczas różańca ;) o godzinie 20:30...

To był wyjątkowo wyczerpujący dzień!
A spadki wyników dodatkowo robią swoje... Panie Boże, niezmiennie dziękuję Ci za takie dni! Kiedy spod moich palców wychodzą mini dzieła sztuki i jest to wyłącznie zasługa ogromnej łaski otrzymanej od Ciebie! Na Twoja więc chwałę i na radość wszystkich obdarowanych będę dalej tworzyła, a Ty mi Panie tylko sił na to wszystko dodawaj...

I nie opuszczaj w chwilach zwątpienia...

środa, 2 kwietnia 2014

Praca wre!

Drugi kwietnia. Taka data od dziewięciu lat stanowi dla mnie zawsze ważny przystanek na mojej drodze, po której co dzień tak szybko pędzę...

Dzień rozpoczęłam od nieprzespanej nocy, (czy to już pewien standard?!) tym razem jednak powodem była często wzywająca mnie do siebie toaleta, bo się z Martą najadłyśmy wczoraj chipsów (zresztą mrówkom też się trochę skapnęło) i nas suszyło. A jak nas suszyło, to trzeba było dużo pić. A dalej to już wszystko jasne...

Podczas tej nocy moje myśli biegały po różnych drogach... Szczególnie jednak po tych, które chciałabym zrealizować jeszcze przed przeszczepem. A jest ich tak wiele... Tak wiele rzeczy do zrobienia, tak wiele smaków do odkrycia, tak wiele słów do wypowiedzenia Hani, Ali...

Dziś znowu niczego się nie dowiedziałam od mojej pani doktor. Nawet jej o to nie pytałam. Ona z kolei pytała mnie o samopoczucie i między wierszami przeczytałam, że jest bardzo zadowolona z mojej kondycji psycho-fizycznej. Sama nawet przyznała, że wszystko to tak dobrze przechodzę i nic się mnie nie czepia niepożądanego... Było mi bardzo miło słuchać tego wszystkiego, bo miała taki szczery i budujący uśmiech :)

Po wizycie rozłożyłam się na dobre z kartkami i w zasadzie przesiedziałam nad moim tymczasowym biureczkiem wiele ładnych godzin...







Rezultatem było powstanie 16 nowych kartek wielkanocnych. W międzyczasie słuchałam sobie w radiu mszy świętej poświęconej pamięci JP II ze stadionu w Wałbrzychu (akurat taką transmitowało radio Maryja) oraz moje standardy jak różaniec o 20:00 i Apel Jasnogórski o 21:00.

Dzień zakończyłam bardzo wyczerpana, oczy same zamykały mi się, a nogi wcale nie chciały prowadzić do łazienki ;) Ale resztką sił umyłam grzecznie ząbki i weszłam do łóżka. Nie wiem kiedy zasnęłam, ale obudziłam się dopiero o 6:00, kiedy to nadeszły pielęgniarki utoczyć ze mnie kolejną porcję świeżej krwi... ;)

wtorek, 1 kwietnia 2014

Moje spadanie...

W nocy znów miałam przerwę w dostawie snu... Między 3 a 5... Ja już z tym po prostu nie walczę... Sen przyjdzie - to dobrze, nie przychodzi - to sprawdzam sobie pocztę i odpisuję na zaległe smsy... w nosie mam to usilne zasypianie...

Rano odwiedziła nas Beatka. Koleżanka po przeszczepie. Mama dwóch wspaniałych chłopców, na pewno ją pamiętacie...:) Wniosła do naszej sali lekki powiew egzotyki: jest już bowiem 70 dni po przeszczepie i właśnie przyjechała na kontrolną wizytę do poradni hematologicznej w podziemiach budynku.

Poradnia hematologiczna to pewien awans :) Kto tam zagląda ten lepiej wygląda. Lepiej, bo na pewno nie w szpitalnej piżamie i klapkach, a normalnych ubraniach i z torebką! Beatka opowiadała nieco o swojej codzienności, o powrocie do życia jako mama... Słuchałyśmy tego wszystkiego z zapartym tchem - w myślach tak bardzo 'zazdroszcząc' jej tego, że jest już po wszystkim...

Później odwiedził mnie znajomy Disnej, dostarczając mi przesyłkę z papierami. Jeszcze świeża, pachniała zielonogórskim powietrzem :) Chwilę porozmawialiśmy, a gdy tylko zniknął za zakrętem - udałam się do sali celem obadania zawartości ponętnej siatki ;)

W końcu nastał obiad, a wraz z nim nastąpiło wielkie zaskoczenie! Otóż odnośnie kulinariów tu panujących już kiedyś pisałam: to jedna, wielka monotonia i rutyna smaków... Klasyka gatunku: gotowana marchew, gotowane buraczki, ziemniaki, kasza lub ryż oraz kawałek gotowanego mięsa, w porywach do pulpeta, na kawałku pieczeni skończywszy. Ot i całe menu!

Aż tu nagle...
Pierogi z mięsem! A to ci niespodzianka... Zostały się od pacjentów z przeszczepów i miłe panie salowe raczyły nas nimi poczęstować :) Mimo wszystko byłam bardzo sceptycznie nastawiona do tych pierogów... bo dlaczego akurat z mięsem, a nie np. ruskie?! ;))

Marta wzięła porcję i raczyła mnie jednym poczęstować. I wiecie co?... posmakowały mi :) Przeszczepowe pierogi z mięsem mi posmakowały!

Ależ na tych przeszczepach to musi być fajnie, że nawet pierogi im dają do jedzenia ;) Fakt jest jednak faktem, że ilekroć rozmawiałyśmy z Beatką o żywieniu po drugiej stronie oddziału zamkniętego - tylekroć podkreślała, że co jak co, ale jedzenie to mają całkiem zjadliwe. I o niebo lepsze, niż dla pozostałej części szpitala :) Może więc nie jest tak źle na tych przeszczepach... choćby dla tych pierogów warto zaryzykować i dać się tam położyć ;))

Tak więc zaliczyłam nawet szpitalne pierogi! Tego bym się nie spodziewała... A jeśli przy jedzeniu jeszcze jesteśmy, to w niedzielę zdarzyło mi się nawet kotleta schabowego próbować! I muszę powiedzieć, że bardzo, ale to bardzo mi smakował, pomimo tego, że jak z żalem zauważa Marta - był bez panierki ;) Takie rarytasy przywieźli Marcie jej rodzice, a ja poczęstowana - z ciekawości i nudy - nie odmówiłam :)

Nasze mrówki także kosztują za sprawą naszej wielkoduszności wielu nowych smaków... Tu: okruch chipsa, który nieopatrznie spadł w okolicach szafki... szybko się nim zajęły ;)

Po obiedzie i krótkiej drzemce przyszedł czas na karteczki... Choć tylko kilka na dzisiaj, to i tak jestem bardzo zadowolona z efektu!

A wiadomością dnia, którą chcę się z Wami podzielić jest fakt, iż moje wyniki zaczęły spadać, co oznacza, że chemia działa, że jak już łaskawie spadną - na ile trzeba, to zaczną w końcu rosnąć, co z kolei będzie oznaczało, że czas szykowania się do domu jest już coraz bliżej...