I znów nastała niedziela. Tym razem jednak chłodniejsza, niż tydzień temu, mniej słoneczna (żeby nie powiedzieć, że pochmurna) lecz znów taka święta...
Ta noc do udanych nie należała... Dręczyły mnie koszmary związane z przeszczepem, atakami ulicznymi oraz własnym utopieniem... Budziłam się kilka razy w nocy, raz nawet na dźwięk własnego krzyku "Pomocy!!!"...
Ale wstyd... ;) gadam przez sen i jeszcze w dodatku pomocy wołam... Szybki rzut oka na Martę: śpi!... bardzo dobrze... uff... jest więc szansa, że i pielęgniarki tego nie usłyszały ;) A teraz na drugi bok i byle do rana...
Ale koszmary powracały... Jeden po drugim i nie dawały zasnąć jeszcze długi czas... W końcu nadszedł poranek a wraz z nim zapanowała pewna światłość... Ptaki z pobliskich drzew postanowiły urządzić sobie koncert galowy, bo tak ćwierkały, że nie trzeba było żadnego radia, by ożywić nasz nowy, święty dzień.
Między 8 a 9 nastąpiło u nas śniadanie. Ale nie szpitalne. Niedzielne! :) To z kolei wynalazek Marty i efekt wczorajszej wizyty jej rodziców.
I znów skład tego tosta jak najbardziej dozwolony: żółty ser, szynka, kukurydza, a ponadto pomidor i szczypiorek - dzięki pomysłowości Marty i jej rodziców :)
Po śniadaniu o 9:00 tradycyjnie już odsłuchałam mszy św., by zaraz po niej zasiąść do kartek... Jednak dzisiaj pomimo długiego oczekiwania nikt nie przyszedł z Najświętszym Sakramentem... Była godzina 13:30, kiedy zdecydowałam zadzwonić do szpitalnego kapelana. On uparcie twierdził, że chodził po oddziale, ja - że na niego czekałam, ale się nie doczekałam...
Tak czy owak umówiłam się z księdzem, że przyjdzie specjalnie do mnie w godzinach wieczornych. Po tym telefonie ze spokojem oddałam się zasłużonemu odpoczynkowi poobiedniemu, bo 'stan zombie' dopadł jak zwykle bez uprzedzenia...
Po krzepiącym śnie znów przyszedł czas na kartki... Pisząc to mam wrażenie, jakby moje dni wyglądały tutaj identycznie, ale w rezultacie tak właśnie jest... Kartki, sen, jedzenie, kartki, sen, kartki, prysznic i tak w kółko... Na szczęście wszystko, co tu wymieniłam sprawia mi większą lub mniejszą przyjemność i stanowi dość istotny element mojej szpitalnej egzystencji...
Zatem wieczorem, zgodnie z umową odwiedził mnie ksiądz z Najświętszym Sakramentem. Słuchałam sobie akurat gorzkich żali w radiu i robiłam kartki... Spojrzał tylko na ponaklejane krzyże i obrazki z Jezusem w roli głównej, ale nic nie powiedział, udzielając mi komunii...
Nareszcie poczułam, że oto wypełniła się niedziela.. Przez cały dzień właśnie na to wydarzenie czekałam, a ono nie nadchodziło... Teraz mogłam spokojnie udać się pod prysznic, ogarnąć nieco ten kartkowy rozgardiasz i zjeść kolację.
Tutaj z Martą również nie brakowało nam fantazji, bo gdy kuchnia przywiozła na kolację gotowane jajka, bez zastanowienia przerobiłyśmy je na pastę jajeczną, dodając schomikowany szczypiorek, oraz odrobinę majonezu do smaku :) Od razu chciało się zjeść taką kanapkę, a i brzuszek pięknie podziękował nam za ten gest błogim wypełnieniem :)
Po drodze jeszcze zdarzyło mi się wciągnąć pyszny deserek z kaszy jaglanej z jabłkami od Magdaleny B., której to bardzo, bardzo serdecznie dziękuję!
Tak oto zakończył się weekend pełen nowych smaków, wielkanocnych kartek i zawalonego gardła... Z tym ostatnim niestety u mnie coraz gorzej... Katar staje się coraz bardziej uciążliwy, a do tego wszystkiego jeszcze doszedł przeraźliwy, mokry kaszel... Chyba się po prostu przeziębiłam :// bo na niewinne spadki wyników mi to po prostu już nie wygląda...
Pożyjemy, zobaczymy, a tymczasem życzę wszystkim spokojnej nocy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz