Wreszcie drzwi się otworzyły, tym razem spokojniej niż zwykle, poprzedzone nawet delikatnym pukaniem.. Młody sanitariusz ubrany "po cywilnemu" wyczytał moje nazwisko.. "Pani Król?.. pójdziemy teraz na założenie wkłucia centralnego" - wybrzmiał wyrok... "Proszę się ubrać, bo to jest w innym budynku" - podpowiada chłopak... Zyskuję więc kilka dodatkowych minut... kurtka nie chce przejść w rękawie przez założony wenflon, jakieś ciasne te rękawy - myślę sobie... kompletnie nieprzystosowane do wenflonów ;) W końcu ubieram się i wychodzimy...
Idziemy długim korytarzem, potem jedziemy windą w dół... "zwiedzam" po drodze obskurne rejony nieodkrytej jeszcze przeze mnie części szpitala... Na korytarzu, po którym idziemy panuje półmrok... spoglądam pod nogi, a tam - ku mojemu zdziwieniu - jak na niewyremontowanym dworcu - małe, starodawne płytki chodnikowe podziurawione i porozsypywane gdzieniegdzie, mieszają się z piachem i brudem...
Ładny mi szpital, myślę... ale w tym momencie drzwi się otwierają i wychodzimy na zewnątrz. Zaciągam się świeżym powietrzem.. pachnie prześlicznie! Chwilę tak spacerujemy w jakimś kierunku, pierwszy idzie sanitariusz, a ja człapię się za nim... W międzyczasie głupie myśli przychodzą mi do głowy..."A może by tak czmychnąć stąd... teraz jest świetna okazja! Skręcę sobie w tą uliczkę, a potem schowam się za krzakami...nikt mnie tu nie zauważy, a wieczorem wrócę po swoje rzeczy.."
Kompletny ze mnie freak ;) Dochodzimy w końcu do budynku intensywnej terapii.W drzwiach pomieszczenia zabiegowego stoi uśmiechnięta kobieta w fartuchu i czepku na głowie, ale my idziemy dalej. Sanitariusz prowadzi mnie do pustej sali i każe zaczekać. Sam odchodzi gdzieś i mówi, że po zabiegu przyjdzie, aby mnie odprowadzić z powrotem do mojej sali...
Sala, w której czekam ma dziwny, to znaczy ten specyficzny, szpitalny zapach...Nikogo w niej nie ma, jestem tylko ja pogrążona w swoich myślach... Czuję, jak dopada mnie panika, ręce zaczynają się pocić i drżeć. Wyciągam z kieszeni telefon i nerwowo przeglądam wiadomości... piszę rozpaczliwego sms-a do Basi i Pauli, z wołaniem, aby się za mnie modliły w tej minucie, bo sama nie dam rady tego unieść... i po chwili przychodzi ciepła fala, która mnie uspokaja... zaczynam się rozglądać, wodzę wzrokiem po wszystkich tych sprzętach i kablach, w końcu zbieram się na odwagę i robię poglądową fotkę ...
Takie starodawne, archaiczne łóżka, wokół milion kabli i sprzętu, o zastosowaniu którego bladego pojęcia nie mam... Siedzę tak i patrzę na te wszystkie kable, aż wreszcie w drzwiach pojawia się głowa pani anestezjolog i mówi z uśmiechem: "Zapraszam..."
Wchodzę do kolejnego pomieszczenia, ale tu już nie mam odwagi robić żadnych zdjęć. Uśmiechnięta pani, ta, która przywitała mnie na początku podaje mi do ręki jakiś papier... okazuje się, że jest to zgoda na wykonanie wkłucia centralnego... Cala kartka A4, drobno zadrukowana opisem przebiegu zabiegu i wyjaśnieniu jego celowości... jednak pani zwraca moją uwagę na ostatni akapit, który mam przeczytać uważnie, a który brzmi: "Ewentualne powikłania"... pytam zatem przemiłej pani, czy naprawdę muszę to czytać, czy nie wystarczy, że podpiszę i będzie z głowy... Ale miła pani nalega i naciska, że to dla mnie ważne, że pacjent powinien znać ryzyko... "ryzyko...?!" - myślę sobie... w końcu prześlizguję wzrokiem przez ten wstrętny tekst i z gestem poszukiwania długopisu pytam "To gdzie mam podpisać?.."
Młoda anestezjolożka już czeka przy łóżku zabiegowym... Zaprasza mnie, abym się rozebrała do połowy, a następnie położyła. Okrywa mnie tymi zielonymi papierami, jak do operacji, a następnie informuje, że za chwilę obniży łóżko o 30 stopni moją głową w dół, aby wypełniły się wszystkie kanały i aby uzyskać lepszy obraz żył... Łóżko opada, a ja mam wrażenie, że zaraz "cała krew znajdzie się w mojej głowie.." ;) dość głupie myślenie, bo w końcu lekarze lepiej wiedzą co robią, ale tak mi przeszło luźno przez myśl...:)
Lekarka każe odwrócić głowę na jedną stronę.. trwa poszukiwanie najlepszej z żył... "haaa... myślę sobie, ciekawe, która moja żyła wygra casting.?".. Ale widać ta strona kiepsko wypadła... głowa wędruje na drugą stronę i znów młoda lekarka z tym swoim urządzonkiem (miniaturowe USG) ślizga mi się po szyi i coś pod nosem do siebie gada... W końcu trafia na jakąś dobrą żyłę... a brzmi tak, jakby była to co najmniej żyła złota! ;) bo uradowana wykrzykuje "Nooo! mamy ją! :)"
Następuje moment pisania po mnie markerem i zaznaczania odpowiedniego miejsca na kłucie... Pani doktor woła starszego lekarza anestezjologa, aby przyszedł i jej przyklasnął ;) "Teraz nastąpi obmycie.." - oświadcza młoda lekarka.. "Obmycie?!" - pomyślałam... "..ale kto kogo będzie obmywał i w jakim celu..." - zachodzę w głowę... Wszyscy jednak wychodzą i... idą myć ręce :P Leżąc sobie sama pod tymi zielonymi papierami zauważyłam w szklanej szafie stojącej na przeciwko stołu zabiegowego odbijający się mój obraz, takiej opakowanej w te wszystkie zielone papióry...
Zaczyna się zabieg... Z głośników dobiega całkiem przyjemna muzyka (to Rod Steward w nastrojowych balladach, jak się później dowiaduję) i słyszę spod maseczki pani doktor serię rutynowych pytań o charakterze rozładowującym atmosferę... "A widzę, że ma Pani obrączkę na palcu... ma pani męża? ...a dzieci? ...a jak mają na imię? ...a w jakim są wieku? ...a kto teraz się nimi opiekuje? ...a cośtam cośtam jeszcze...:)"
Młoda doktoreczka w tym czasie niepostrzeżenie podaje znieczulenie.. Odczuwam ukłucie w szyję, co jest całkiem do przeżycia, ale jak tylko wyciąga igłę, zaczyna się drażliwe pieczenie, uczucie rozpierania na szyi, wszystko to tak nieprzyjemne i niespodziewane... Pani doktor dodatkowo rozciera mi szyję, aby znieczulenie szybciej chwyciło. Po minucie, lub dwóch już jest we mnie rurka.. Podglądam jej ruchy na specjalnym monitorze, ale sama nie wiem, czy dobrze robię, bo wtedy wyobraźnia nie jest moim dobrym doradcą... Pani doktor grzebie coś we mnie, dociska, to popuszcza, to znów dociska, aż w końcu z jej ust wymyka się zniecierpliwione "oszz... cholera!" ...po czym woła starszego doktora...
"Panie doktorze, prowadnica mi zeszła!" Przychodzi więc doktor i tonem reprymendowym poucza doktoreczkę: "Nigdy nie wyjmuje się prowadnicy przed zakończeniem zabiegu" ... "Wiem" - mówi głosem zbitego psa młoda lekarka.. "Teraz będzie pani musiała jeszcze raz się wkłuwać, chyba, że zdoła pani trafić idealnie w to samo miejsce"... Młoda anestezjolożka najwyraźniej podejmuje wyzwanie i po chwili grzebania w mojej szyi i dociskania, z dumą woła do lekarza, który zdążył znów gdzieś się oddalić: "Panie doktorze mam ją! Jestem w tej żyle"
"No, BRAWO!" -myślę sobie, "..winszuję udanego zabiegu..." - kąśliwe myśli napływają mi do głowy, niemniej jednak oddycham z ulgą ...Leżę teraz cierpliwie, rozluźniam swoje bardzo spięte ciało (nawet nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak bardzo było spięte) i czekam dalszego rozwoju wydarzeń...
Następuje przyszycie rurki z dwoma przewodami do szyi, założenie specjalnego plastra i stół zabiegowy wraca na swoje miejsce - do pozycji zupełnie poziomej. Jeszcze chwilę leżę odpoczywając, po czym pielęgniarka asystująca pomaga mi ostrożnie podnieść się i kieruje do wieszaka z kurtką...
"Nie było chyba tak najgorzej, prawda..?" - zagaja młoda lekarka, którą teraz widzę w pełnej krasie - bez czepka i maseczki... "Czy ja wiem...? - odpowiadam kompletnie bez namysłu... "Bywało mi w życiu przyjemniej, niż przed chwilą..." - pogrążam się w swojej wypowiedzi ;) Ale uśmiechnięta anestezjolożka trzymając w ręku moje dokumenty, wytrwale drąży dalej: "Jest pani ode mnie tylko o rok starsza.:).." "Naprawdę?" - mój nonszalancki ton zabrzmiał co najmniej komicznie i nienaturalnie, bo dziewczyna jeszcze szerzej się uśmiechnęła i skwitowała: "Tak.... Tylko pani ma już męża i dwójkę dzieci, a ja dorobiłam się póki co narzeczonego i kota" ;))
Sanitariusz doprowadza mnie do mojej sali, w której pani NIEpozytywna w towarzystwie swych dorosłych dzieci (córki i syna) kończyła właśnie pakowanie... Była tak NIEpozytywna, że jeszcze na sam koniec zgarnęło się jej dzieciom za to, że zapomniały jej zapakować kurtki i że o takich rzeczach TRZEBA myśleć, a oni nie pomyśleli...;)
Wślizguję się obojętnie do swojego łóżka i tam spędzam resztę dnia... Znieczulenie po kilku godzinach przestaje działać i odczuwam straszny dyskomfort połączony z bólem w okolicach sterczących przewodów.. Jak tylko pani NIEpozytywna opuszcza na dobre salę, podchodzę do lusterka i zaczynam bacznie przyglądać się moim nowym nabytkom... W końcu wpadam na pomysł, że pstryknę sobie normalnie zaraz jakąś słitaśną focię z rąsi, zwłaszcza, że w sms-owej wymianie zdań z Basią to właśnie jej obiecałam ;)
Wygląda to mniej więcej tak, a owe dwa przewody (jak później to misternie wykapowałam) to oczywiście wyjście na internet oraz na ...obiad ;)
Aby nie skupiać się przesadnie na bólu i oderwać od ciągłych myśli o byciu robotem, chwyciłam w końcu za mojego netbooka i idąc za pomysłem Basi i za ciosem - zaczęłam w końcu pisać tego bloga, starając się wiernie odtwarzać każdy dzień, tak, aby wyjść na bieżąco i móc dzielić się wszystkim z Wami " już na świeżo"..
Około trzy godziny po zabiegu założenia wkłucia centralnego, zostałam zabrana przez sanitariusza do pracowni RTG w innym budynku szpitala, na wykonanie zdjęcia rentgenowskiego, aby moja pani doktor prowadząca mogła sprawdzić, czy rurka dobrze się umiejscowiła..
Na szczęście ze zdjęcia wynikało, że wszystko gra i to był już ostatni element dnia dzisiejszego, który mnie dotyczył... teraz już mogłam wrócić do swojego łóżka, położyć się i nie myśląc o tym, co jeszcze mnie czeka, odpoczywać...
To był naprawdę kiepski dzień... Znieczulenie wieczorem zupełnie puściło i zaczął się tępy, ciągnący ból promieniujący do głowy, na termometrze stan podgorączkowy... Uparcie więc stukam w klawiaturę, aby za dużo nie myśleć... W końcu uporałam się z kilkoma postami i postanawiam zakończyć pracę na dziś... godz. 0:15
Wrzucam na uszy moje psalmy...nie wiem jak ułożyć głowę, abym mogła się odprężyć... odciążyć zmęczone mięśnie.. wszystko takie nienaturalne i spięte... W końcu znajduję taką pozycję, a wtedy już bez żadnych ograniczeń chłonę boskie melodie...
Od wczoraj już do końca mojego pobytu w szpitalu co dzień dostawać będę zastrzyki w brzuch, rozrzedzające krew.. przygotowując mój organizm do podawania chemii.. Od jutra zaś czeka mnie rozpoczęcie kuracji sterydowej, która ma na celu zbicie poziomu blastów, aby potem móc uderzyć w nie cytostatykami...Wszystko się powoli wypełnia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz