Poniedziałkowy poranek obfitował w wiele zdarzeń.. Przede wszystkim był to dzień, w którym poznałam moją doktor prowadzącą, dzień w którym przyjechał do mnie Dominik i dzień, w którym pobrali mi szpik do badania.. Ale wszystko zaczęło się od pani D.
Miła blondynka podczas porannego obchodu przedstawiła mi się i oznajmiła, iż będzie prowadziła moją sprawę. Przybyła w obstawie 6 studentek i jednego studencika, pytając jak się czuję i abym krótko opisała początki choroby... Po wizycie pani D. odbyła się kolejna wizytaCJA, bo z samym prof. K. na czele. No, muszę przyznać - robi wrażenie.. chodząca legenda i encyklopedia...:)
Zaraz po tych wszystkich wizytacjach do sali zajrzała także kobietka w średnim wieku, przedstawiając się jako pani ...psycholog.. Zachęcała do rozmowy, a ja... cóż... nie odmówiłam jej :)
Wyszłyśmy więc na korytarz i zajęłyśmy miejsce przy jednym ze stolików.. rozmowa zaczęła się toczyć... Słowo za słowem i już po chwili wiedziałam, że mam do czynienia z bardzo bożą duszyczką. Pani M. rozmawiała ze mną dwie godziny.. Tego poranka, jak co poniedziałek pukała od drzwi do drzwi oddziału hematologii i zachęcała pacjentów do rozmowy.. I tego dnia wszyscy jej odmawiali.. moje drzwi były ostatnimi, pod które zapukała... a ja się zgodziłam :)
Pani psycholog z niedowierzaniem spojrzała na moją tabliczkę nad łóżkiem (każdy pacjent ma tam specjalną wizytówkę z imieniem i nazwiskiem) i przeczytała... Dorota Król...? "Pani ma rodzinę we Wrocławiu?" - zapytała.. "Niee.." - odpowiedziałam, "Nazwisko mam po mężu, całkiem od niedawna..:)"...
Swój szybko pozna swego :) po wymianie kilku uprzejmych zdań, dowiedziałam się, że pani M. w swoim życiu była świadkiem wielu cudów uzdrowienia... Towarzyszyła małym dzieciom z oddziałów onkologicznych w ich ostatnich miesiącach życia, wspierała i podtrzymywała na duchu dzieciaczki z hospicjów... Całkiem niedawno poczuła w sobie potrzebę pomocy dorosłym, na różnych oddziałach chorób przewlekłych, tak też trafiła na oddział hematologii kliniki wrocławskiej...
Nasze spotkanie i rozmowa od samego początku balansowały na pograniczu mistycyzmu, w powietrzu czuć było silną obecność Ducha Świętego.. mnóstwo znaków, które potwierdzały to, że nasze spotkanie nie jest przypadkowe... i łzy... łzy oczyszczenia... płakałam ja, płakała pani psycholog...
Patrzyła mi w oczy i opowiadała o wielkich rzeczach, które są jeszcze przede mną... Głęboko wierzy, że wyzdrowieję, że wydarzy się cud, że lekarze nie będą wiedzieli jak to możliwe, a to się będzie działo! Powiedziała mi, że jeszcze w życiu pomogę nie jednemu człowiekowi, że to, co teraz przechodzę jest tylko chwilowe... Ona widzi mnie tańczącą z Hanią na Wielkim Balu i to szybciej, niż się sama spodziewam...
W międzyczasie zostałam wezwana przez panią doktor na pobranie szpiku.. Pani M. obiecała, że na mnie zaczeka.. I znów studencka świta otoczyła mnie leżącą na łóżku zabiegowym. Pani doktor całkiem płynną angielszczyzną tłumaczyła tym wszystkim wlepionym w moje plecy, studenckim oczom, co się za chwilę wydarzy.. Pierwsze ukłucie - to znieczulenie... drugie - to długa igła... Pani doktor pewną ręką dociskała igłę do mojego talerza biodrowego... Nagle z jej ust padł (już w języku polskim) komentarz: "Cholera, ale ta igła ślizga mi się po kości, nie mogę się przebić"... Naprawdę, nie potrzebowałam dodatkowych wrażeń werbalnych, aby poziom mojego stresu osiągnął wyżyny...
W międzyczasie pani doktor zadzwonił telefon, którego nie wahała się odebrać. Słyszę... "No cześć X (tu padło imię jej koleżanki)... "co?! No cośty... ten sztandar urwał mu ucho?" (z rozmowy wywnioskowałam, że chodziło o jakiegoś pierwszaka i przypadającą na dziś uroczystość Dnia Nauczyciela) "No to fatalnie i co, będą mu to przyszywać?..." - ciągnęła dalej doktoreczka. Po kilku jednak minutach zreflektowała się i całkiem sprawnie spławiła swoją rozmówczynię kwitując: "Dobra X, muszę kończyć, bo robię właśnie biopsję..."
Odłożyła telefon i znów pochyliła się nade mną... Podejście drugie... Tym razem drążąc igłą w mym ciele zwróciła się do asystującej jej piguły: "Nieee... nic z tego nie będzie, nie cięgnie mi szpiku, niech pani zobaczy, jak się pieni..." Piguła przyjrzała się uważnie pobranemu materiałowi i coś doradziła pani doktor... Dr D. docisnęła głębiej igłę i z zadowoleniem i nieukrywaną dumą w głosie oznajmiła: "Noo, teraz idzie ładny szpik..." - odetchnęłam z wielką ulgą...
Po zabiegu przez moment jeszcze siedziałam na kozetce i podpisywałam dokumenty wyrażające zgodę na wykonanie powyższego. Piguła przyglądając mnie się uważnie zapytała: "A co ty masz na policzku krew? Krew ci leci?" Zdziwiłam się i odruchowo dotknęłam ręką policzka, na co pani doktor ze spokojem, a wręcz pewnym luzem w głosie powiedziała: "Niee, to musiało chlapnąć przy pobraniu..." piguła więc z kamienną twarzą wyjęła z opakowania nowy gazik, powycierała mi nim policzek i z naciąganym uśmiechem powiedziała: "To wszystko, można iść.."
Wróciłam więc do stolika, gdzie czekała na mnie pani psycholog. Po drodze jednak zaszłam do swojej sali i w locie złapałam paczkę ciastek, które poprzedniego dnia przyniosła mi w ramach odwiedzin Aga... Pani M. z uśmiechem zapytała: "Skąd pani wiedziała, że mam dzisiaj urodziny?" Odpowiedziałam "Nie wiedziałam...:)" na co pani psycholog z iskrą w oku mówi, że pacjenci nigdy nie częstują jej łakociami jak do nich przychodzi, tylko po prostu z nią rozmawiają... i znów zrobiło się tak mistycznie, nastrojowo...:)
Nie mogłam się powstrzymać i mówię do pani M. "Wie Pani, jakiego sms-a przysłała mi dzisiaj rano przyjaciółka z Kręgu? "Dorotko, przesyłam Ci dobre myśli i siły na ten dzień zmagań. Mam nadzieję, że jakieś dobre dusze ujawnią się dzisiaj :) P." (wybacz Paula, przytoczyłam w całości :)
"Pani się nazywa Dorota Król..." zaczęła po chwili ciszy pani psycholog.. "Tak" - powiedziałam... "Dokładnie 20 lat temu moja koleżanka ze studiów, o nazwisku Dorota Król zaproponowała mi, abym odeszła od pracy w gabinecie i wyszła do ludzi potrzebujących w szpitalach... Zaczęłam więc pracę z dziećmi..
Była tam taka dziewczynka, 13-latka z nieuleczalnym guzem mózgu. Lekarze nie dawali jej szans na przeżycie, liczyli miesiące do końca i z każdym dniem potwierdzali diagnozę... Dziewczynka ta, jak na swój wiek była bardzo dojrzała, a przede wszystkim była bardzo silnej wiary. Nie rozstawała się ze swym różańcem, który zajmował honorowe miejsce nad jej szpitalnym łóżkiem. Nie wstydziła się swojej wiary i często przyjmowała komunię św..
Pani M. przychodziła do niej, rozmawiała z nią, podtrzymywała na duchu jej rodziców. Pewnego dnia niewyjaśniona moc objawiła pani M. pewien symbol.. Były to trzy płomienie skrzyżowane ze sobą wokół serca... symbol Anioła...(nie pamiętam jakiego i czego dotyczył). Od tego momentu zaczęły dziać się wielkie rzeczy... Dziewczynka poprosiła o sakrament namaszczenia chorych. W tamtych czasach nie było to popularne życzenie, a wizyta księdza z zewnątrz musiała być skonsultowana z ordynatorką oddziału.
Ordynatorka zgodziła się, choć wcale nie musiała tego robić. Dodatkowo 13-latka musiała napisać list do proboszcza z tej parafii, w obszarze której się znajdowała, z prośbą i uzasadnieniem swojego marzenia. List ponoć, tak dojrzały i chwytający za serce, kilkakrotnie i we fragmentach odczytywany był z ambony podczas niedzielnych mszy, gdyż tak bardzo poruszył serca wielu ludzi...
I wreszcie nastąpił długo wyczekiwany dzień... 11 lutego - Międzynarodowy Dzień Chorego, Dzień urodzin dziewczynki i wizyta samego proboszcza, który bardzo zaangażował się w całą sprawę. Wizycie towarzyszył śpiew i gra na gitarze. Wszyscy bardzo zadbali o odpowiednią oprawę tak, aby umierająca na guza 13-latka poczuła się naprawdę szczęśliwa... Był tort, śpiewy uwielbienia, aż wreszcie sakrament Komunii Świętej i Namaszczenia Chorych.. (Trochę mi z tej historii umknęło, nie jestem w stanie tak wiernie jej tu opisać) w każdym razie połączyły się trzy płomienie z anielskiego symbolu (chyba chodziło o trzy sakramenty, bo wcześniej dziewczynka wyspowiadała się u tego księdza)... i guz mózgu zaczął się jakby "rozpuszczać"...
Lekarze milczeli, bo nie wiedzieli, co mają powiedzieć...wyniki badań z każdym dniem były coraz lepsze, w końcu dziewczynka wyszła ze szpitala i zaczęła prowadzić normalne życie. Zrobiła prawo jazdy, skończyła studia... przez jakiś czas jeszcze utrzymywała kontakt z "ciocią M.", jednak później ten kontakt się urwał i każdy zaczął żyć swoim własnym życiem..
Druga opowieść jest o mężczyźnie, który przez wiele lat żył obarczony przez żonę ogromną winą, dźwigając na sobie "całe zło", które spotkało ich rodzinę. Małżeństwo owe miało córkę, która urodziła się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Żona w bardzo sprytny sposób przez lata wmawiała mężowi, iż to z jego genów ich córka urodziła się chora.. Pokorny mąż w końcu w to uwierzył i stał się kozłem ofiarnym, przyjmując na siebie przy okazji wszelkie niepowodzenia czy porażki, które miały miejsce w ich domu. Zaczął chodzić przygarbiony, nie odzywał się do ludzi, czuł się po prostu winny. Aż pewnego razu trafił na spotkanie grupy modlitewnej, w której uczestniczyła pani M. (pani psycholog)
Spotkanie za spotkaniem, od rozmowy do rozmowy.. zawiązała się między nimi sympatii nić ;) Krąg bliskich przyjaciół w końcu postanowił zrobić coś dla tego człowieka i w sposób symboliczny, pewnego majowego popołudnia całą grupą wyszli do parku (rzecz działa się na wsi). Wcześniej polecono mężczyźnie, aby sklecił z drewna krzyż, symbolizujący wszystko to, co przez lata dźwigał w swoim sercu. Wyprawa, składająca się z wszystkich przyjaciół z grupy modlitewnej oraz owego mężczyzny na czele, wyruszyła ze śpiewem na ustach i dziękczynieniem ku wybranej przez niego polanie. Gdy tam dotarli w sposób symboliczny został wkopany w ziemię jego wielki, brzozowy krzyż, którego sam zaniósł i którego miał raz na zawsze porzucić..
Krzyż wbito pod piękną lipą i od tego czasu stoi sobie wiernie budząc zaciekawienie przechodniów.. Od tego momentu (choć miało to wymiar jedynie symboliczny) mężczyzna zyskał nowe życie... zaczął jeździć na rowerze, poruszać się w inny sposób (już się nie garbił), jego twarz pojaśniała i wygładziła (wyglądał na młodszego)...ale przede wszystkim odrzucił przekonanie, że to z jego winy życie poukładało się tak, a nie inaczej... Odzyskał chęć i radość życia, jeszcze czulej opiekował się swoja chorą córką...
Cuda moi drodzy się zdarzają... cuda dzieją się obok nas...
Pani psycholog kontynuowała rozmowę ze mną, jednak tym razem to ja mówiłam, a ona słuchała... Opowiedziałam jej o swoich dziewczynkach, o wspaniałym mężu...o tym, jak się poznaliśmy, zakochaliśmy i pobraliśmy.. Pani M. słuchała i z uśmiechem kiwała głową... wreszcie powiedziała... "Pani mi o tym wszystkim opowiada, a ja to widzę... ja widzę Pani męża i dzieci i Panią razem z nimi... Pani będzie zdrowa... Pani wróci do nich szybciej, niż się Pani wydaje...Ja Panią widzę tańczącą z córeczką na balu... (nie, nie jest aż taką jasnowidzką ;) wcześniej wspomniałam jej o naszym piątkowym balu i sobotnim gorzkim pożegnaniu.. Niemniej jednak płakałam, a łzy rozpryskiwały się na blacie korytarzowego stolika...
"Jeszcze dziś, zaraz, jak od Pani wyjdę, pobiegnę do naszej katedry i wszystko to złożę Bogu Najświętszemu na ołtarzu. To nie może pozostać tak bez echa.. (...) Jeszcze dzisiaj rozpocznę odmawiać za Panią Nowennę Pompejańską, bo głęboko wierzę, że Pani zostanie uzdrowiona..."
Gdy nasza rozmowa dobiegała końca, zauważyłam na końcu korytarza postać Dominika zbliżającą się w naszym kierunku. Przywitaliśmy się, pani psycholog podała Mu rękę, po czym rzuciła coś w stylu "Ma Pan niesamowitą/niezwykłą żonę", a ten zaczął przytakiwać i szczerzyć się do mnie:) ech, ten mój mąż :**
Długo jeszcze nie mogłam ochłonąć po naszej rozmowie...zimny prysznic przyszedł jednak szybciej, niż się spodziewałam. Pani doktor przechodząc korytarzem, zauważyła nas siedzących przy stoliku i w biegu zdążyła powiedzieć: "Badania się potwierdziły, za chwilkę zaproszę Państwa na rozmowę i wszystko wyjaśnię"..
Usiedliśmy do stolika na korytarzu obok sal, w głębi oddziału, a Pani doktor, bardzo medycznie brzmiącym językiem, wyjaśniała nam co przebadali i co się teraz będzie ze mną działo... "Jutro założymy pani wkłucie centralne, przez które będą podawane pani cytostatyki (czyli chemia) Jest to bardzo bezpieczna droga, za pomocą której będziemy mogli pobierać od pani krew...cośtam cośtam.......cośtam cośtam......cośtam cośtam....kompletnie się wyłączyłam... W mojej głowie odtwarzane były w kółko słowa "jutro założymy pani wkłucie centralne..." - i dla mnie to już był koniec...teraz naprawdę nie będę niczym się różniła od tych ludzi z oddziału... No, może poza włosami...
Z jednej strony czucie i wiara silniej do mnie mówią niźli mędrca szkiełko i oko, jednak uczucia mieszają się ze sobą i już teraz niczego nie wiem...czuję się zagubiona... Jedno, co wiem to to, że od jutra zaczynam nowy etap, kolejny w drodze po zdrowie... Jedyne, na czym teraz koncentruję swoje myśli to widok pokłutej szyi, mojej szyi... Nawet psalmy nie pomagają...jestem przerażona i rozbita...
Dominik wraca do domu, a ja wracam do swojej celi... zostawił mi jednak netbooka z internetem, co bardzo mnie cieszy.. Pomysł na prowadzenie tego bloga dojrzewa we mnie... póki co jednak odzyskałam nieocenioną łączność ze światem... A jutro czeka mnie ciężki dzień...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz