Kto by się spodziewał, że dzisiejszy, zwykły dzień potoczy się tak... no właśnie... dziwnie...;)
Obudziłam się jak co dzień, chwilę po siódmej, zaciągnęłam nosem świeże powietrze, które wpadało przez uchylone okno, a później usiadłam na łóżku i przez moment tak siedziałam zapatrzona w wielkie drzewo, rosnące tuż przy szpitalnym budynku...
Zmrużyłam nieco oczy, nie wierząc im w pierwszej chwili, jednak po sekundzie byłam już pewna - to wiewiórka urządzała sobie zawody skoczkowe i robiła to w naprawdę świetnym stylu. Ucieszył mnie ten widok, automatycznie poprawił humor, dodał jakiegoś takiego niewytłumaczalnego powera, powiał egzotyką, o którą w tych warunkach raczej ciężko...
"To dobry znak!" - przyjęłam z całym przekonaniem i poszłam się umyć... Pusty brzuszek już bardzo piszczał i domagał się choćby łyka wody... niestety na tą chwilę tylko tyle mogłam mu dać, jednak perspektywa przybliżającego się badania USG, albo przede wszystkim śniadania dodawała mi otuchy i przeświadczenia, że "najgorsze już za mną ;)"
Wjechało śniadanie (oczywiście nie dla mnie), a zaraz po nim weszła młoda studentka - prawa ręka mojej pani doktor, która jak co dzień przyszła mnie osłuchać i zadać rutynowe pytania o samopoczucie. Dziś odpowiedziałam jej, że czuję się słaba, co w istocie odczuwałam, jednak byłam przekonana, iż bierze się to z faktu długiego niejedzenia, więc jak tylko zrobią mi to badanie - wszystko powinno wrócić do normy - zapewniałam.
Studentka lekko zdziwiona powiedziała, że przekaże pani doktor informacje o moim samopoczuciu i zapyta kiedy USG ma nastąpić, abym mogła wreszcie coś zjeść. Po pół godziny powitała mnie pani D. z dość tajemniczym wyrazem twarzy i pytaniem: "Pani czeka na USG?"
Padłam... dobrze, że leżałam na łóżku, bo bym chyba faktycznie osunęła się na ziemię... "Tak, pani doktor. Od wczoraj, od godziny 12:30 nic nie jem, pielęgniarki podały mi dwukrotnie tabletki na odgazowanie organizmu, mam zawroty głowy i słabo mi z głodu, bo powiedziano mi wczoraj, że dziś rano, z zalecenia pani doktor, będę miała wykonane badanie USG jamy brzusznej..." - wyrzuciłam niemal na jednym oddechu...
"Ale ja nie zlecałam dla pani tego badania" - usłyszałam z ust faktycznie przejętej sytuacją, doktorki. "Owszem, badanie takie mam w planach u pani zrobić, ale jeszcze nie teraz, bo póki co wszystko powinno być w normie, zresztą bazujemy na wyniku, który dostarczyła nam pani w chwili przyjęcia do szpitala, czyli 3 tygodnie temu"...
Nie wierzyłam własnym uszom... W głowie się kręciło już pewnie nie tylko z głodu, czułam jak ciśnienie w jednej chwili podnosi się i opada... Pani doktor z miną raczej współczującą patrzyła na mnie, ale ja po prostu nie wiedziałam, co powiedzieć... Dlatego po chwili ona zabrała głos i kontynuowała swój wywód na temat wyników moich badań krwi i powolnym spadku wszystkich jej parametrów, co było działaniem zamierzonym... Zaczęła wymieniać nawet jakieś konkretne liczby czegośtam i odporności, że wszystko dopiero powoli rusza w dół, więc nadal powinnam czuć się całkiem nieźle, aczkolwiek spadek formy następuje i to należy brać pod uwagę w dalszym funkcjonowaniu.
Zastygłam w bezruchu... Byłam jednocześnie bardzo głodna ale i zbyt słaba, aby pójść do lodówki na polowanie czegoś zjadliwego.. Poleżałam więc tak jakąś chwilę, a później z podłączoną kroplówką (jeszcze tego stojaka mi teraz do szczęścia brakowało!) kursowałam między salą a korytarzem donosząc i przynosząc jedzenie, odgrzewając w mikrofali pyszną zupę - krem z brokułów przygotowaną przez Agę kilka dni temu, szykując herbatę do śniadania, aż wreszcie usiadłam i... cudownie napełnił się brzuszek mój już wielce przegłodzony :)
Po śniadaniu, które możnaby spokojnie tego dnia nazwać wczesnym lunchem, otworzyły się drzwi i do naszej sali zajrzał sam profesor K. Aż usiadłam na łóżku onieśmielona jego widokiem. Zawitał w asyście pielęgniarki, która od progu zapewniła go o moim dobrym stanie zdrowia, świetnym samopoczuciu i idealnej "nadawalności" do tego przedsięwzięcia...
Profesor przyjrzał się mnie uważnie, a potem swym uprzejmym i eleganckim sposobem mówienia, przemówił iż zamierzają zbadać moje naczynia krwionośne na kończynach dolnych, celem badań naukowych, które właśnie rozpoczynają w klinice i zwrócił się z zapytaniem, czy przysłużyłabym się nauce schodząc z nim teraz do pracowni USG, gdzie obejrzy moje "żyły na nogach" - jak to ujął..
"Kto by się nie zgodził ;)?" - pomyślałam i narzuciwszy na ramiona kurtkę, wyszłam z sali z pielęgniarką, posyłając pani Ewie przekorne spojrzenie i puszczając do niej takie właśnie oczko ;)
Profesor szedł pierwszy, za nim pielęgniarka, a za nimi ja, powłóczając coś ciężkimi nogami... Zjechaliśmy windą, na parter, gdzie kilkoma korytarzami dotarliśmy do pracowni USG. "A więc jednak jakieś USG dzisiaj będę miała zrobione" - pomyślałam z ciężkim jeszcze sercem i wspomnieniem porannej porażki...
Usiadłam na kozetkę, czekając aż rozgrzeje się sprzęt i dotrze jeszcze jedna pani doktor, a przy tym z zaciekawieniem słuchałam pana profesora jak opowiadał o nowym pomyśle przebadania wielkiej liczby pacjentów w różnym wieku i z różnymi schorzeniami, na różnych etapach leczenia chemioterapii, jak zachowują się ich naczynia krwionośne (chodzi w zasadzie o żyły pod kolanami i w ich okolicach) i czy chorzy narażeni na długotrwałe leżenie, podatni są bardziej czy mniej na różnego rodzaju zakrzepy. Jak tym zakrzepom zapobiegać, jak rozpoznawać i jak leczyć...
Mówił tak i mówił z wielką pasją i przejęciem w głosie, a ja wkręcałam się coraz bardziej i bardziej w ten problem ŻYŁ :) Już nawet go współodczuwałam, stawałam się częścią przedsięwzięcia naukowego, żywym dowodem, okazem!
W końcu przyszła młoda pani doktor i zaczęło się badanie. Profesor dla uproszczenia kazał mi położyć moją nogę na swym kolanie, po czym nałożył żel na głowicę i zaczął nią jeździć... "Spoko, myślę sobie... nóżka na kolanku u profesora i to w imię nauki! ;-)" - jakieś takie absurdalne rzeczy przechodziły mi w ułamkach sekund po głowie...
Badanie trwało, skupione miny profesora i doktoreczki potęgowały naukowy klimat, moje żyły posłusznie uwidaczniały się na monitorze, traktowane na przemian to kontrastem to dopplerem... i gdy tak siedziałam sobie z nogą lekko podniesioną ku górze, powoli czułam jak odpływa ze mnie jakaś taka moc, nazwałabym to nawet uczuciem słabnięcia... Zapytałam, czy mogę się na chwilę położyć, a pani doktor spojrzała na mnie - ponoć bardzo bladą - i od razu przyniosła mi wałek pod nogi. Uchwyciła mój nadgarstek i palpacyjnie sprawdziła mi tętno... było słabo wyczuwalne. Kazała mi leżeć i głęboko oddychać.. Świat wirował wokół pochylonych nade mną twarzy pani doktor i profesora, a ja z poczuciem winy przepraszałam, że zakłócam przebieg ważnych badań naukowych...
Kiedy już doszłam do siebie, badanie dokończono w pozycji leżącej. Usłyszałam, że i tak jestem super dzielna, że przy chemii takie spadki są normalne i mam się tym nie przejmować, że mam bardzo fajne i zdrowe żyły, a w ogóle jestem super babka! ;) I to chyba właśnie potrzebowałam usłyszeć, bo poczucie zawodu, jaki zdominował mnie w tamtej chwili było bardzo silne...
Po powrocie do sali weszłam do łóżka i postanowiłam się lekko odprężyć przed wizytą Dominika, który lada moment miał do mnie zawitać. Leżałam więc sobie spokojnie, nic nie robiąc i o niczym szczególnym nie myśląc, coraz niżej opuszczając łóżko, w poczuciu, że jednak dzieje się ze mną coś nie tak..
Ni to zawroty głowy, ni to mulenie na żołądku, ni to ściskanie w klatce piersiowej, albo wszystko na raz, aż wreszcie ucisnęło tak ostro, że dech zaparło i czułam się, jakby zaraz żebra miały mi zagnieść całą klatkę piersiową do środka... Zaczęłam głęboko oddychać... nie pomagało, nadal czułam ucisk, a jednocześnie uderzenia tego czegoś do głowy... Starałam się naturalnie rozluźnić, jednak samo myślenie o tym, by nie myśleć sprawiało, iż przywiązywałam większą wagę do tego, aby się jednak nie nakręcać...
Wszedł Dominik. Mój ratownik! Na jego widok dopadł mnie kolejny skurcz i z przerażeniem w oczach powitałam go słowami: "Chyba mam zawał!";) Teraz jak o tym piszę - wydaje mi się to nawet śmieszne, ale leżąc wtedy tam na łóżku, wcale do śmiechu mi nie było... Moja klatka piersiowa kurczyła się i nawet dokładnie nie wiem co mnie w niej tam bolało, bo ból szedł po całości...
Dominik ze spokojem podszedł do łóżka i jak prawdziwy profesjonalista zebrał ze mną wywiad medyczny, nie pomijając żadnych szczegółów. W końcu na moją prośbę poszedł do dyżurki pielęgniarek, by zgłosić im mój narastający stan przytłoczenia (dosłownie!;))
Przyszła pielęgniarka, popytała mnie conieco i zaleciła wykonanie EKG.. Dominik w tym czasie rozpakowywał z siatek wszelakie dary, jakie hojnie nawiózł mi z domu i sklepu - obsypując puszkami coca-coli light i zero, domowymi słoiczkami jabłkowego kompotu od mamy oraz świeżymi pomidorami - wbrew szpitalnym zakazom...
Potem rozmowa zeszła na tematy okołodzieciowe i z radością mogłam obejrzeć z jego telefonu przezabawne filmiki z Hanią w roli głównej, z usypiania lali, z tańca irlandzkiego, który nasza mała tancereczka uskutecznia dość często (i mówi przy tym z wielkim przekonaniem, że trzeba tańczyć na palcach i że włosy też wtedy podskakują!) albo filmik z rozpakowywania nowego namiociku z IKEI z tunelem...
Przyjechało przenośne EKG i zostałam podłączona do elektrod... Zapis prawidłowy, nic się złego nie dzieje, pielęgniarka pożartowała coś na temat złego wpływu męża na dobrostan pacjentki i odjechała, a my zostaliśmy już sami ciesząc się wspólnymi chwilami, które teraz przychodziły naprawdę z większym spokojem...
Uciski powoli odchodziły w niepamięć, wracała mi energia - czy to z pomocą tych filmików, obecności Dominika, czy otwartej puszki coli - a może wszystkiego po trochu - nie wiem ;) W każdym razie po obiedzie poczułam się już na tyle dobrze, bym mogła wstać z łóżka i udać się z moim gościem na korytarz do stolika.
Tam siedzieliśmy i jakiś czas rozmawialiśmy, a wieczór nieuchronnie zbliżał się i wykradał cenne minuty... Wreszcie nadszedł moment pożegnania.. Dziś jednak zastosowaliśmy celowy, psychologiczny zabieg złagodzenia skutku straty i Dominik zamiast oddalać się krętym korytarzem w stronę wyjścia, postanowił zaczekać aż to ja wejdę do swojej sali i tym sposobem zerwę kontakt wzrokowy... Niby drobiazg, ale podziałało...
Nie widziałam wprawdzie Jego odchodzących pleców, ale miałam poczucie winy zamykanych przed nim drzwi, kiedy tam stał, czekając, aż zniknę...
Potem długo jeszcze rozmawialiśmy przez telefon, relacjonując sobie nawzajem minuta po minucie przebieg naszego wieczoru. Dominik wstąpił do jakiegoś Kebaba na jedzenie, ja z kolei opowiadałam mu, że już czuję się dobrze i że nie musi sie o mnie martwić...
Dopiero późnym wieczorem otworzyłam komputer, starając się nadrobić jakieś zaległości, ale tyle tego było, że odpuściłam sobie przy pierwszych próbach... Zresztą literki rozmywały mi się przed oczami, toteż szybko doszłam do wniosku, iż nie ma sensu dłużej się zamęczać. Pani Ewa sympatycznie zagadywała zza kolorowej gazetki, a ja czułam, że na ten moment wszystko inne może po prostu zaczekać...
Rozmawiałyśmy znów długo i namiętnie o wszystkim i niczym, a ja czułam, że obu nam ta rozmowa jest w jakiś sposób potrzebna... Dziś, jak uznałyśmy obie - nie był dla nas zbyt szczęśliwy dzień. Pani Ewie przez cały dzień "skakało ciśnienie" - non stop siedziała biedna z ciśnieniomierzem, u mnie z kolei serducho spłatało figla... Obie doszłyśmy zgodnie do wniosku, iż wiewiórki są przereklamowane i żaden to dobry znak spotkać taką z rana...
Potem powiedziałyśmy sobie 'dobranoc' i zgasiwszy światło odwróciłyśmy się, każda w swoją stronę. I obie długo nie mogłyśmy zasnąć, miotając się na przemian po łóżku... Przed chwilą, kiedy to piszę (sobota, godz.19:30) pani Ewa zapytała mnie tylko dlaczego wczoraj wieczorem popłakiwałam jak już poszłyśmy spać... Ale odpowiedziałam jej z życzliwym uśmiechem, że pewnie dzisiaj to ona będzie popłakiwać, po tym, jak w ciągu dnia odwiedził ją mąż... Odpowiedź przyjęła do wiadomości i pogrążając się dalej w lekturze swych kolorowych pism, długo jeszcze trawiła moje słowa... to było widać...
W końcu wczoraj obie zasnęłyśmy, a noc ukoiła wszelki ból... przynajmniej na tyle, by pozwolić odpłynąć zmęczonym myślom...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz