No i nastał poniedziałek... na korytarzu gwar, grupki studentów poruszających się ściśle wokół swoich lekarzy, każdy zabiegany, ma coś do zrobienia... Grube teczki z dokumentami przekazywane z rąk do rąk wędrują również i do mojej sali...
Wchodzi pani doktor prowadząca z planem na najbliższe dni: "Jak się pani dziś czuje?.. Wszystko w porządku...?:) Dziś jeszcze podajemy sterydy, wkrótce przyjdzie do pani okulista zbadać dno oka, a z chemią ruszamy już od środy.." - usłyszałam z ust doktorki.
"Z chemią od środy.."- myślę sobie... no nic, widocznie jeszcze potrzebują czasu na analizę wyników krwi, pobieranej codziennie, albo faktycznie za moimi plecami dzieją się jakieś cuda...? ;)
Weszła pielęgniarka i przy okazji porannego rytuału zakropiła mi także oczy. Po 15 minutach czynność tę powtórzyła, a wtedy odczytanie zwykłego sms-a sprawiło mi naprawdę sporo kłopotu ;) Moje źrenice stały się ogromne, jak u nocnego zwierzaka ;) wyglądały tak nienaturalnie, że aż dziwnie przeglądało mi się w lustrze..
Godzina 9:00, otwierają się drzwi i do sali zagląda pani psycholog. Czekałam na to spotkanie... cały tydzień! Udajemy się na korytarz i tam z trudem znajdujemy miejsce przy jednym ze stolików, okupowanych tłumnie przez grupy angielskojęzycznych, egzotycznych studentów, na pierwszy rzut oka pochodzenia muzułmańskiego...
Zaczynamy rozmowę... od samego początku jest w niej obecny ten sam czar, co sprzed tygodnia.. Pani psycholog dostrzega w mojej twarzy - jak to ujęła - wielką przemianę. Ponoć pojaśniała i stała się jeszcze pogodniejsza... Z oczu (taaak, dziś wyjątkowo wielkich i niebieskich ;)) da się także wyczytać spokój i wewnętrzną siłę... Na chwilę zatrzymujemy się przy tym...
Opowiadam pani M. o mojej codzienności, o szpitalnych realiach i życiu w celi... Nie utożsamiam się z tym miejscem, ani tym bardziej z chorobą, jednak potrzeba przystosowania do nowych warunków życia, wymusza na mnie pewne zachowania, które przyjmuję już chyba z większym spokojem...
Potem mówi Ona... opowiada o wydarzeniach, które się działy i dzieją, zawsze wtedy, gdy myśli o mnie, lub modli się za mnie (dziś jest jej 8 z 54 dni odmawiania nowenny pompejańskiej!). Z wielką pasją opowiada o mnie swoim znajomym z kręgów modlitewnych, a wszyscy chętnie podejmują się włączania mnie w swoje intencje...
Jestem jej za to niesamowicie wdzięczna! Kobieta jest wyjątkowa, niezwykła, takich osób nie spotyka się co dzień, a najlepsze jest to, że ona uparcie twierdzi o mnie to samo ;)
Naraz z korytarza, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikają studenci i przez moment robi się przyjemnie cicho.. Ciszę jednak przerywa delikatny stukot obcasów, brzdęk kluczy i kroków dochodzący dość z daleka oraz charakterystyczny gwar zbliżających się w naszym kierunku osób..
Gwar narasta, staje się coraz intensywniejszy, powoli można wychwycić już poszczególne głosy, rozpoznać znajome tony... I wreszcie zza zakrętu wyłania się cała lekarska świta z profesorem K. na czele. Idą dostojnie, acz energicznie, jak na tych wszystkich lekarskich filmach, a gdyby zastosować efekt "stop-klatki" - ich rozwiane włosy i rozkołysane ramiona wyglądałyby jak z kultowej sceny z Armagedonu ;) ...mistrzostwo świata! ;)
Pani psycholog przysuwa się teraz nieco do mnie i ściszonym głosem zaczyna mówić: "Oni teraz udają się na consilium, będą omawiać każdego pacjenta z osobna, konsultować z profesorem wszystkie wyniki badań, ustalać co dalej z leczeniem. To jest bardzo ważny moment, decydujący, dlatego mam prośbę Dorotko, abyśmy w chwili ciszy pomodliły się do Ducha Świętego i oddały Mu ten nadchodzący czas.."
Wobec takiej propozycji nie pozostawało mi nic innego - modliłam się z zamkniętymi oczami z panią psycholog, na gwarnym korytarzu, wśród kroków mijających nas osób, zarazem w wielkim skupieniu, kontemplując jakby na nowo każde słowo hymnu "O Stworzycielu Duchu przyjdź..." ...Jeszcze chyba nigdy tak intensywnie nie świdrowałam w głowie żadnego tekstu natchnionego i z takim przekonaniem, wręcz uporem zanosiłam go Bogu...
Zza szklanych drzwi oddziału zawołała mnie pielęgniarka.. To przyszła pani okulistka celem zbadania mi dna oka. Usiadłam więc wygodnie na swoim łóżku, a ta zaczęła świecić swym świecącym "długopisikiem" i zaglądać w każdy możliwy jego kąt... choć z medycznego punktu widzenia - takowy przecież nie istnieje ;)
Po niedługim i bezbolesnym badaniu wróciłam na korytarz, gdzie czekała na mnie pani M. Tym razem nasza pogawędka zeszła na tematy około-cudowe ;), które dotyczyły bezpośrednio jej rodziny. Znów wysłuchałam pięknego świadectwa wiary, głębokiego zaangażowania jej mamy i jej samej w wielkie boskie dzieła. Znów fruwałyśmy po obszarach niecodzienności, oderwane kompletnie od przyziemnych spraw, czułyśmy obie, jak zagina się czasoprzestrzeń i pewnie tym sposobem minęły 3 godziny naszych rozmów...
Pani psycholog po spotkaniu znów, jak to określiła, poczuła silną potrzebę udania się do pobliskiej katedry, aby zanieść to wszystko Bogu, a ja... poczułam jeszcze większą chęć wyjścia tam razem z nią, zwłaszcza, że za oknem od wczoraj rozpanoszyła się piękna, złota, polska jesień z ciepłym, delikatnym wiaterkiem, żółtymi liśćmi spadającymi z klonów i dębów, miękkimi nićmi babiego lata unoszącymi się w powietrzu i całym tym bogactwem zapachów - pobliskiej rzeki, podwórka, jesiennej ziemi i roślin obrastających Wybrzeże Pasteura...
Wróciłam za szklane drzwi oddziału, gdzie przywitał mnie życzliwy komentarz pani Ewy: "Już się nagadałyście ;)?" - "Taaak" - powiedziałam... "...i Tobie Ewciu też przydałby się taki seansik z moją panią psycholog, może byś przestała się wciąż zadręczać tym swoim "rakiem"... z żalem przyznałam jedynie w myślach...
Krótko po moim powrocie do sali z uśmiechem na twarzy przywitała mnie przez uchylone drzwi Agata - fizjoterapeutka. A ponieważ energii mi nie brakowało - zgodziłam się na wspólne wyginanie mego ciała - rzecz jasna - na krzesełku ;)
Dziś Agata była chyba mocno zapracowana, w międzyczasie odbierała telefony, przekładała jakieś wizyty, była troszkę roztargniona, aczkolwiek wspólnie spędzony czas na ćwiczeniach zaliczam do bardzo udanych!
Dopiero po gimnastyce mocno już zniecierpliwiona piguła podjechała pod moje łóżko z kroplówką i zastrzykiem w brzuch... Na stole stał już obiad, a my dopiero teraz mogłyśmy dopełnić codziennych rytuałów.. Pielęgniarka była wyjątkowo zdeterminowana i nie szczędziła uszczypliwości pod moim adresem. "Co? zajęta od rana, czasu na kroplówkę nawet nie ma.."... - zagajała w prostym stylu.. "Widzi pani, u mnie wciąż się coś dzieje.. ruch w interesie, albo jak to mówią interes w ruchu..." - rzuciłam ciętą ripostę ;)
Ale piguła miała nade mną tą przewagę, że to ona trzymała w ręku strzykawkę z zastrzykiem, a to ja leżałam z odkrytym brzuchem nieruchomo...Odkuła się, poczułam to... pszczoła usiadła, urządliła i jeszcze długo potem czułam jej pulsujący jad...
Mniej więcej około godziny 13 odzyskałam zdolność ostrego widzenia, jednak w moim netbooku zabrakło chwilowo internetu... Położyłam się więc do łóżka i tam spędziłam błogi czas na drzemce, różańcu, po drodze o 15:00 koronka i... wizyta Agnieszki a zaraz po niej Marcina - przyjaciela z Kręgu:)
Marcin aktualnie ma we Wrocławiu swoje lekarskie szkolenie, tak więc postanowił wpaść do mnie w odwiedziny i tym samym zrobił mi wielką i miłą niespodziankę :) Dziękuję!
Po kolacji siadam już na dobre do kompa, odbieram masę zaproszeń na fejsbuku (tak, tak... kilka dni temu założyłam sobie tam konto ;)) sklecam kolejną notkę na bloga, prowadzę jakieś czaty czy co to tam ;) z bliskimi... no i podświadomie czekam na tą najważniejszą rozmowę...
Rozmowa w końcu się odbywa, jednak jest już na tyle późno (znów po północy), a ja jestem na tyle zmęczona dzisiejszym dniem, że w pewnym momencie po prostu wymiękam i zasypiam... W słuchawce nie słyszę już nic, a po chwili budzi mnie bzyczenie sms-a: "Dobranoc Kochanie ;)"...
To był naprawdę wyczerpujący dzień, ale taki z serii "pożytecznych"... Czułam się fizycznie świetnie, moje siły witalne - zwłaszcza po gimnastyce - wciąż rosły, otaczali mnie wspaniali ludzie...i tylko z tylu głowy nieustannie dochodziły mnie wieczorne, przytłumione jak za zasłoną dźwiękoszczelną, głosy Hani i Ali..."mama, ja chcę kaszkę..." , "Hania chce oglądać bajkę...", "kochanie, jest już za późno na bajeczkę, teraz idziemy spać..."...
O 22:20 zadzwonił Dominik... dość niespodziewanie, bo wiedziałam, że właśnie w tym momencie usypia Hanię... "Słucham..." - odbieram niepewnie... ale po drugiej stronie głos 2,5-leniej dziewczynki, mojej dziewczynki zaczyna wypowiadać z pamięci swym dziecięcym, słodkim głosikiem: "Aniele boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy, strzeż duszy i ciała mego i zaprowadź mnie do żywota wiecznego Amen..."... telefon się wyłącza...
Dziękuję Kochanie, że zaprosiliście mnie do wspólnej modlitwy rodzinnej... Znów poczułam się jak w domu, jak wtedy, kiedy zawsze wieczorem razem klękaliśmy przed naszą ścianą z obrazkami Jezusa, Maryi i Aniołków stróżów, zapalaliśmy świeczkę, a potem Hania ją gasiła... Jak wtedy, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy, że nasze niespełna 2-letnie dziecko wypowiada z pamięci cały tekst modlitwy... jak wtedy byliśmy dumni i szczęśliwi...Dziękuje...
"Moje myśli nad Wami czuwają, na parapecie, za oknem..."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz