Czasem, gdy spojrzę w okno, mam wrażenie, że jestem w jakimś hotelu w Afryce, podczas egzotycznej wycieczki... Akacje bowiem, które rosną nieopodal w połączeniu z zachodzącym słońcem - dają właśnie taki efekt!
Kiedy się modlę - patrzę właśnie na te akacje, które są dziełem Boga... Potężne, a zarazem takie delikatne - kołysane na wietrze lub muskane lekkim powiewem... Do nich wlatują ptaki wszelakie, budują tu swoje gniazda, których gołym okiem naliczyłam chyba z 10...
Tego wieczoru modliłam się bardzo żarliwie, a łzy bezsilności, tęsknoty i strachu spływały mimowolnie strumieniami... Już tyle razy prosiłam Wszechmogącego Boga o to, żeby tak bardzo nie bolało, ale za każdym razem było jeszcze gorzej... Coraz młodsi lekarze i coraz mniej doświadczenia przemawiało przez ich ręce...
Jak jeszcze powinnam mówić do Boga, aby On zechciał mnie wysłuchać i wejrzeć na uniżenie swojej służebnicy? Jakich użyć słów? Panie, przecież Ty przenikasz mnie i wszystko wiesz, nim nawet o tym pomyślę...
Jesteś Wszechmogący, więc możesz pstryknąć swoimi palcami, aby zniknęło całe cierpienie i strach... Czego jeszcze chcesz mnie nauczyć poprzez te trudne i bolesne lekcje? Nie mogę niczego zrobić sama... Jestem zupełnie zależna od lekarzy, pokładam więc całą ufność w Tobie Panie!
Myślałam o moich dziewczynach... Dużo myślałam... Przypominałam sobie ich radosny śmiech, niektóre śmieszne powiedzonka Hani, próbowałam przypomnieć sobie, jak to jest zasypiać w domu, przy którymś z dzieci... Pomyślałam, że tylko dla nich jestem w stanie wytrzymać każde kolejne cierpienie. Postanowiłam więc, że moje jutrzejsze zdenerwowanie, strach i nie wiem jeszcze jakie emocje będą mi towarzyszyły podczas jutrzejszego zabiegu - wszystko to ofiaruję właśnie w ich intencji...
Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć... Myśli latały wysoko, jeszcze wyżej, ponad gwiazdami... Szare obłoczki przesuwały się co jakiś czas, aż wreszcie przyszła ogromna siwa chmura i przykryła całe niebo...
Nie miałam już co podziwiać... Zegarek w komórce pokazał 2:05, a to najwyższy czas na zakończenie tego dnia... Jutro jest nieuchronne... I tak w końcu przyjdzie, choćbym nie kładła się w ogóle spać...
Zaraz po śniadaniu do sali przyszedł mój doktor prowadzący. Wsunął w zasadzie tylko swoją głowę przez drzwi i zapytał: "Jest pani gotowa? Proszę się powoli szykować, niedługo ma przyjść sanitariusz po panią". "Czy to znaczy, że posiada już pan wszystkie niezbędne dokumenty do tego, aby ten przeszczep się odbył? Dawca jest zgodny, zdrowy i nie ma zamiaru się z tego wycofać?" - wolałam się upewnić, zanim miałabym dać sobie po raz piąty przekłuć moją szyję...
"Taaak, oczywiście" - odpowiedział (na moje oko mało przekonująco) pan lekarz... Zaczęłam się zbierać... Wszystkie modlitwy tego poranka ukierunkowane były właśnie na to wydarzenie, które miało nastąpić za niedługi czas... Serce przyspieszyło, a ja, by się nieco uspokoić, powtarzałam w kółko w myślach: "Za godzinę będzie już po wszystkim, miejmy to już za sobą"...
Sanitariusz stanął w białych drzwiach i wyruszyliśmy... Idąc okolicznymi ścieżkami na skróty podziwiałam wszelakie zapachy lipcowej przyrody, zważając, by nie wdepnąć w błoto po osuszonych kałużach...
W końcu oczom moim ukazał się tak dobrze znany, znielubiany budynek D7 o dumnie brzmiącej nazwie "Katedra i II Klinika Anestezjologii i Intensywnej Terapii Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu"... w rzeczywistości brzydki i obskórny budyneczek, w którym tak silnie czuć powiew poprzedniego ustroju.
Nigdy nie lubię wchodzić po tych schodkach... Za to zawsze schodzę z nich z wielką ulgą. Wtedy też, odwróciwszy się (po raz ostatni - mam nadzieję) udało mi się zrobić to oto zdjęcie...
Wracając też zrobiłam kilka zdjęć najbliższej okolicy - budynek szpitalny widziany tym razem od drugiej strony, niż zazwyczaj, tj. patrząc z okna oddziału hematologii...
Doszliśmy do sali przeznaczonej na poczekalnię. Znajdował się w niej już jeden młody pan. W zasadzie taki pan jak i ja... niewiele po 30-stce... Weszłam, powiedziałam ładnie "Dzień dobry" i zajęłam krzesło znajdujące się po drugiej stronie sali...
Młody pan siedział początkowo spokojnie, nawet bardzo spokojnie... Ja zaś z trudem łapałam oddech, a obecność maseczki na twarzy jeszcze potęgowała efekt hiperwentylacji...
W mojej głowie kłębiły się różne myśli, chaotyczny gąszcz modlitw, które brzmiały mniej więcej tak: "Ojcze nasz, któryś jest w niebie, Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci ciało i krew, duszę i Bóstwo, Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Jezu, ufam Tobie! Amen".
Młody pan w pewnym momencie wstał i zaczął się przechadzać w tą i z powrotem wzdłuż sali, a nawet poza nią, korytarzem... Uczucie zdenerwowania zaczęło we mnie narastać... I wtedy wyszła moja ulubiona pielęgniarka anestezjologiczna (nie Ty Kasieńko, niestety ;)), nawet nie znam jej imienia, pani podpisuje się zawsze na dokumencie z zabiegu pierwszą literą imienia i nazwiskiem. Odprowadziła pacjenta po zabiegu założenia wkłucia, starszego pana poruszającego się o lasce.
Automatycznie poderwałam się z krzesła, wskazując panu wolne miejsce, aby sobie usiadł i odpoczął w oczekiwaniu na sanitariusza. Po chwili młody pan zrobił to samo i teraz oboje staliśmy, a starszy pan usiadł na 'moim' miejscu.
Pielęgniarka A. uśmiechnęła się do mnie i powiedziała, że wchodzimy po kolei, więc teraz weźmie młodego pana... Troszkę posmutniałam, bo naprawdę chwile oczekiwania przysparzały mnie o bardzo duży stres, jednak gdy tylko oboje zniknęli za drzwiami sali oczekiwań - starszy pan podjął pierwszy rozmowę...
Już we wstępie swej wypowiedzi wspomniał, a raczej mocno podkreślił, iż jest rodowitym Zielonogórzaninem, który zachorował na chłoniaka... Oczka mi się zaświeciły i od razu odpowiedziałam panu, że ja też jestem z Zielonej Góry. Szybko znaleźliśmy nić porozumienia, wymieniając wspólnych "szpitalnych znajomych lekarzy" z oddziału hematologii w Zielonej.
Poczułam, że stres mnie opuszcza. Teraz uśmiechałam się i żartowałam z miłym dziadkiem, który raczył mnie różnymi opowieściami, lub wypytywał o szczegóły mojej choroby... Czas mijał bardzo przyjemnie.
Wreszcie młody pan w asyście pani A. wyszedł z sali operacyjnej i wszyscy już wiedzieliśmy, że teraz kolej na mnie... Weszłam do środka, znów to samo pomieszczenie, te same sprzęty, ten zapach...
Jednak coś wyróżniało tą chwilę od poprzednich, tu przeżytych... Z radia bowiem słychać było pewną piosenkę, która jakoś tak uderzyła mnie i dodała niesamowicie odwagi*...
Pielęgniarka przygotowała mnie do zabiegu. Kiedy wreszcie położyłam się na łóżku/stole operacyjnym - do sali wszedł lekarz. Mistrz J. szef wszystkich szefów tego przybytku... Zaczęło się oglądanie żył pod głowicą USG... Doktor jednoznacznie zauważył, iż dużo korzystniejszą żyłę posiadam po lewej stronie szyi, na co mu odpowiedziałam, że nie bez powodu tam właśnie wkłuwano mi się aż 3 razy, w przeciwieństwie do strony prawej, gdzie miałam tylko jedno wkłucie.
Usłyszałam od doktora, że po prawej stronie jest dużo cieńsza żyła, ale mam być spokojna, i w nią z pewnością uda mu się skutecznie trafić... Szczerze powiedziawszy wcale mnie to nie pocieszyło... Nawet, jeśli słowa te wypowiadane były przez wielkiego mistrza...
Zaczęło się... Pierwsze, cholerne i okropnie bolesne ukłucie - to znieczulenie... Igła krążyła w kilku miejscach pod skorą, zanim ostatecznie uczucie pieczenia i rozpierania się zakończyło... Poleciały mi rzędy łez... Pielęgniarka asystująca w tym momencie chwyciła mnie za rękę, jak podczas porodu ;) - ja zaś po raz pierwszy uścisnęłam jej dłoń z całych sił tak, jakby to miało wpływ na złagodzenie bólu...
Teraz zaczęło się zakładania wkłucia... Moja głowa odwrócona była akurat na tą stronę, po której stał zaparkowany stoliczek z tymi wszystkimi potrzebnymi rzeczami do wykonania zabiegu... Widziałam więc wszystkie igły, rurki i prowadnice, a także zakrwawione gaziki i narzędzia tej całej zbrodni ;)
Momentami wolałam zamykać oczy, ale wtedy nie czułam się tak bezpiecznie i pewnie, a wyobraźnia nie była wtedy moim sprzymierzeńcem...
Lekarz poprzedzał każdy swój krok słowami wyjaśnienia, co za chwilę będzie robił. Uprzedzał też, że może troszkę zaboleć, albo że za chwilę poczuję mały dyskomfort... Wszystko to bardzo mi odpowiadało, spinałam bowiem mięśnie zawsze wtedy, gdy miało nastąpić ukłucie... Kilka razy zdarzyło się tak, że lekarz uprzedzał, iż może teraz zaboleć, ale nie bolało... Kiedy mówił, że mogę poczuć dyskomfort - nic takiego nie poczułam... Wszelkie manewry wykonywane na mojej szyi zamknęły się w 15 lub 20 minutach i wszystko to mieściło się w granicach mojej wytrzymałości psycho-fizycznej...
Po założeniu opatrunku na świeże wkłucie - poprosiłam pielęgniarkę o wykonanie jeszcze pamiątkowego zdjęcia - wszak nie co dzień znajduję się w sytuacji, kiedy na jednej szyi posiadam dwa wkłucia...
Pielęgniarka bez problemu chwyciła za mój telefon i pstryknęła tą oto pamiątkową fotkę... Ja zaś leżałam i Bogu dziękowałam za to, że mam już to za sobą...
Pan doktor zdjął opatrunek ze starego wkłucia, po czym przeciąwszy jeden szew, na którym się ono trzymało - bardzo sprawnie i bezboleśnie usunął niepotrzebne okablowanie...
Kiedy siedziałam już na łóżku i wycierałam łzy wzruszenia, pan doktor krzątał się jeszcze po sali. Podziękowałam mu, mówiąc, że był to najlepszy ze wszystkich pięciu zabiegów, jakie w swoim życiu przeżyłam i że jego dobrą sławę potwierdzają konkretne działania, których miałam okazję tu doświadczyć. Na koniec doktor wręczył mi mały suwenirek, który miałam bezpośrednio dostarczyć swoim pielęgniarkom, aby z kolei te wysłały ów drobiazg na posiew...
W przesyłeczce znajdował się odcięty fragment mojego starego wkłucia, który miał zostać poddany badaniom, które odpowiedziałyby na pytanie: jakie toczyło się życie wewnątrz żyły?
Wsadziłam więc probówkę do kieszeni bluzy i wyszłam z sali. Przez około 15 minut czekałam na wypisanie dokumentów zabiegowych. W tym czasie do poczekalni dołączył jeszcze jeden pacjent - znałam go już wcześniej z widzenia z poprzednich oddziałów tego szpitala. Zawiązała się między nami krótka rozmowa, jednak gdy tylko wyszła pani A. - ruszyłam od razu do drzwi. Pani A. uścisnęła moją dłoń i życzyła mi powodzenia w dalszym leczeniu i jak najszybszego powrotu do rodziny i dzieci, które widziała na zdjęciu, na wyświetlaczu mojego telefonu, jak robiła zdjęcie...
Odpowiedziałam jej, "NIEdozobaczenia" i obie wiedziałyśmy że to są najlepsze życzenia na dalszą moją drogę... Wyszłam z budynku z uśmiechem i poczuciem jakiegoś spełnienia, a raczej wypełnienia kolejnego zadania - ostatniego już z tych nieprzyjemnych, prowadzących bezpośrednio do dnia przeszczepu. Po drodze podziwiałam piękno lipowej przyrody i w myślach tak głośno wysławiałam Pana Najwyższego, sprawcę tych wszystkich cudów, że aż miałam wrażenie, że za chwilę odfrunę...
Dwie godziny później wyruszyłam na tradycyjne już zdjęcie RTG, podczas którego udało mi się pstryknąć nawet kilka zdjęć. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że większość z Was pewnie wie jak wygląda sprzęt do RTG - to pomyślałam sobie, że dawno na blogu nie było żadnych zdjęć, skoro więc mam okazję - obfotografuję wszystkie te jeszcze niepokazane miejsca...
I jeszcze na koniec zdjęć jeden 'smaczek' fotograficzny: Choć jakość pozostawia pewnie wiele do życzenia, to dość ciekawą pamiątkę stanowić będzie widok RTG ze stołu operacyjnego, kiedy to mam założone dwa wkłucia i oba je uwieczniły fale rentgenowskie. Chodzi o te dwie rurki, które w pewnym momencie zbiegają się jakby w jedno.
Gdy wróciłam ze zdjęcia, zjadłam obiad, a zaraz po nim zatopiłam się w modlitwę koronką, bo była akurat godzina 15:00. Tą modlitwę ofiarowałam za wszystkich modlących się za mnie, abym nie cierpiała podczas zakładania tego wkłucia... Kochani! Wymodliliście to, że zdarzył się CUD... że tych kilkanaście minut spędzonych na stole operacyjnym nie było po raz kolejny dla mnie jakąś traumą - wręcz przeciwnie! Zatarte zostało wspomnienie dramatycznych przeżyć i nowa jakość usługi zagościła teraz w mojej pamięci.
Chcę wszystkim za to serdecznie podziękować, jednak najbardziej Bogu, który troszczył się o mnie już od wczorajszej nocy, kiedy pokazał mi gwiazdy na niebie, które stanowiły pewnego rodzaju obietnicę, poprzez Zielonogórzanina, z którym tak dobrze mi się rozmawiało i który oddalił mój strach, no i kwintesencją wszystkiego była ta piosenka w radiu, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że Jezus mnie kocha i przytula mocno do Swojego Serca...:)
_____________________________
*słowa do tej piosenki brzmią bowiem tak:
And here's to you, Mrs. Robinson
Jesus loves you more than you will know (Wo, wo, wo)
God bless you please, Mrs. Robinson
Heaven holds a place for those who pray
(...)
Jesus loves you more than you will know (Wo, wo, wo)
God bless you please, Mrs. Robinson
Heaven holds a place for those who pray
(...)
We'd like to help you learn to help yourself
Look around you, all you see are sympathetic eyes
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz