wtorek, 10 grudnia 2013

Zakłuta...

Obudziłam się na szpitalnym łóżku... więc to nie sen... naprawdę tu jestem, naprawdę wróciłam do szpitalnej rzeczywistości... Biorę szybki prysznic, naprawdę szybki, bo dochodzi już ósma, a profesor ze swą lekarską świtą przychodzi zawsze do nowych pacjentów punkt ósma...

Badanie trwa chwileczkę, a zaraz po nim moja pani doktor zaprasza mnie do zabiegowego na pobranie szpiku. Rodzice dojeżdżają już do Wrocławia, a ja ze spuszczoną głową i ciężkim sercem udaję się za panią doktor...

Nie obyło się oczywiście (takie widać moje szczęście ;)) bez rewelacji typu: "Oj, coś ślizga mi się ta igła.. ma pani wyjątkowo twarde kości...", albo "Nie, no.. nic z tego.. będę się musiała przekłuć.." po czym cośtam podociskała, wciskając mnie tym samym jeszcze głębiej w kozetkę i po chwili z triumfem w głosie oznajmiła: "No, jesteśmy w tej kości. Sprawdzę tylko, czy to jest szpik... (i po chwili ciszy)... tak! to szpik"... Pielęgniarka asystująca zakłada mi opatrunek i każe poleżeć jeszcze kilka minut. W tym czasie pani doktor zwraca się do mnie, już na odchodne: "Proszę teraz wrócić do swojej sali, a ja za chwilkę zadzwonię po sanitariusza, aby panią zabrał na założenie wkłucia centralnego... "

Po zabiegu pobrania szpiku, wracam do sali, gdzie oczekuję już tylko rodziców... no i tego całego sanitariusza, za którym pójdę jako to niewiniątko na rzeź prowadzone... Rodzice jednak zjawiają się jako pierwsi. Przyjechali dziś na obowiązkowe pobranie krwi, celem przebadania ich materiału genetycznego... Wczoraj badali siostrę, a dziś rodziców... Jak się Gośka nie sprawdzi - zaczną się poszukiwania dawcy niespokrewnionego... A wyniki konkursu dopiero za dwa tygodnie, czyli akurat na Święta. Czy dostanę w tym roku piękny prezent pod choinkę, czy d**a zbita i rózga? ;) czas pokaże...

Gdy mama i tata zostali już pobrani do badania - ja zostałam wezwana przez sanitariusza do drogi... Rodzice obiecali więc, że zaczekają na mnie, a ja obiecuję być dzielna, choć to wcale nie będzie takie łatwe, bo dokładnie wiem, co mnie może czekać i... wcale mnie to nie uspokaja, a wręcz przeciwnie...

Scenariusz bardzo podobny, jak poprzednim razem, nawet trafia mi się ta sama młoda doktoreczka - pani Ania, anestezjolog z dorobkiem w postaci narzeczonego i kota ;) Też mnie poznaje i wywiązuje się urocza rozmówka...:) Ostatecznie jednak ląduje na łóżku operacyjnym głową w dół, trwa poszukiwanie tej super-jedynej żyły, a pani anestezjolog nie szczędzi mi opowiastek typu: co by to było, gdyby nie trafiła w żyłę, tylko w tętnicę, która leży bardzo blisko naszego celu... Na szczęście wszystko przebiega idealnie i pomimo pierwszego pytania pani Ani: "Pamięta pani ile ostatnio podawałam znieczulenia? i mojej odpowiedzi: "Nie pamiętam ile tego było, ale proszę teraz podać dużo, żeby na pewno nie bolało!" - wszystko jednak idzie naprawdę gładko...

Obmycie (tym razem takim czymś czerwonym - ponoć nowe wytyczne), ukłucie, podanie znieczulenia, a potem już tylko nieustanna modlitwa o 'dobrą rękę i bystre oko' dla doktoreczki... Po chwili wpychania mi tej rurki w szyję i ugniatania (zupełnie nie rozumiem po co i dlaczego) pani doktor oznajmia, że już po wszystkim, że poszło bardzo sprawnie i w ogóle zostało już 'tylko' przyszycie tego całego ustrojstwa do mojej skóry... Mówię jej, żeby raczej dobrze przyszyła, bo ostatnio szwy poszły i wkłucie wypłynęło... A pani Ania pyta: "A ile czasu się utrzymało?", więc jej odpowiadam, że 6 tygodni, na co ona mówi, że 6 tygodni to baaardzo długo i że w końcu miało prawo się poluzować i wyjść... No to już nic więcej nie mówiłam ;)

Po założeniu wkłucia wracam sama do sali, bo dzielnie odpowiadam, że spokojnie tam trafię i nie potrzebuję sanitariusza do obstawy... Kolejna naklejka do mojej kolekcji 'dzielny pacjent' zdobyta!

Oto moje nowe wkłucie centralne, po tej samej stronie, co ostatnio... i sala o potwornie brzmiącej nazwie 'operacja', czego wcale nie musiałam zauważyć na chwilę przed wejściem do niej ;)

Kiedy wracam do swojej sali, pod 16-stkę, rodzice jeszcze na mnie czekają, ale już powoli zbierają się do wyjazdu... Więc krótko jeszcze rozmawiamy, a potem żegnam się z nimi i z ulgą odprawiam do domu... Dwie godziny później idę na zdjęcie RTG, żeby potwierdzić i udowodnić, że rurka siedzi na właściwym miejscu. Bo siedzi!

Tak wygląda całe 'obejście' od rentgena... Raczej obskórnie...

W tym czasie do sali wprowadza się nowa pani, która jak się okazuje została przeniesiona tu z oddziału A, gdyż rozwiązywali salę nr 9... Moją nową współlokatorką okazuje się pani Bernadetka, moja znajoma, cudowna kobietka w wieku około 55 lat, z którą przegaduję wiele godzin i tak schodzi nam do północy ;)

W międzyczasie odwiedza mnie Aga i przynosi zamówienie specjalne - średni zestaw z nuggetsami, sosem słodko-kwaśnym, frytkami i colą light - żeby nie było ;) taki pocieszacz po ciężkim dniu, na okoliczność założonego wkłucia centralnego, z którego właśnie zeszło znieczulenie, na okoliczność tego, że od jutra lub pojutrza rusza chemia, oraz z okazji 'świętowania' wspólnego zamieszkania z panią Benią :) Jednym słowem - wciągam taki zestaw i czuję, że jeszcze żyję, że nie wszystko jeszcze stracone, że jest moc, że coco jumbo i do przodu! i nawet nie bolą mnie jelita, nawet żołądek, nic... Nie taki McDonald widać straszny, jak wszyscy by o nim powiedzieli... łącznie z moją panią doktor ;))

Około północy postanawiamy z Benią iść wreszcie spać. Oczy same nam się zamykają, ale buzie jakoś nie chcą... Wreszcie gasimy światło, ząbki, siusiu, paciorek i spać :) Tak mija mi drugi dzień szpitalnej rzeczywistości.. Dochodzę do wniosku, że nie powinno być chyba tak źle... Najgorsze wszak już jest za mną... Znów jestem cyborgiem, znów lecę na dwóch kablach, znów żyję od kroplówki do kroplówki (dziś poszły już 3 na próbę nowiutkich przewodów, które - jak się okazuje - działają bez zarzutów!)

I znów mam przed sobą plan do zrealizowania, a potem zawijam się i znikam stąd... perspektywa jest... czas realizacji: około 6 tygodni... i tylko wiary i sił mi teraz potrzeba... Damy radę? Nie ma innej opcji! :) Nie ma wszak planu B... jest tylko plan A... czyli coco jumbo i do przodu! :)

1 komentarz:

  1. tak trzymaj Dorotko... coco jumbo i do przodu. DOMAGALKI

    OdpowiedzUsuń