* * *
Nowością, z jaką się tu spotkałam, był brak pobudki o godzinie 5:40 lub 6:00 na pomiar temperatury i pobranie krwi... Sama pielęgniarka powiedziała mi wczoraj, że póki nie ma założonego wkłucia, to nie męczą tak pacjentów codziennymi kłuciami po krew;)
Tak więc, kiedy leniwie otworzyłam oko, a następnie wykonałam kilka ruchów - do sali (jak do dużego akwarium), powyżej części matowej szyby - zajrzała pani salowa. I kiedy złapałam z nią kontakt wzrokowy - dopiero weszła...
Pięknie się przywitała i zaczęła sprzątanie mojego niewielkiego obejścia... Nie wcześniej... Tak więc byłam wyspana, a w dodatku potraktowana jak prawdziwa królowa...
Zaraz potem weszła pielęgniarka i wręczyła mi dwa skierowania: na usg serca i na spirometrię płuc. A to oznaczało kolejną wycieczkę poza więzienne mury;)
Ubrałam się czym prędzej, umyłam, bo już na 8:30 było wyznaczone badanie. Przekraczając czerwoną linię dzielącą część zamkniętą przeszczepów, a korytarz, w którym znajduje się śluza - musiałam się przebrać w tzw. ubrania zewnętrzne, aby móc wyjść na zewnątrz... I gdy jedna noga była już przebrana w moje ulubione dżinsy i balerinki - stawała za linią, ja na kilka sekund zawisałam w powietrzu, nim odzieję drugą nogę. A wtedy, kiedy obie nogi były już w komplecie - mogłam przejść dalej, do wąskiego korytarza, a następnie za drzwi oddziału przeszczepowego. W maseczce i rękawiczkach ONLY!
Poszłam z sanitariuszem i takim jeszcze jednym panem-pacjentem ze zwykłego oddziału A. Trochę czekaliśmy na swoją kolej, a w długiej poczekalni zupełnie nieznanego mi budynku i oddziału - czułam się jak prawdziwe zjawisko, w tej masce, rękawiczkach i czapce na głowie w środku lata ;)
A przecież byłam takim samym człowiekiem, jak reszta... Jak te wszystkie młodziutkie studenteczki, poprzebierane za panie doktor... Byłam nawet o krok przed nimi - bo już z tytułem magistra ;)))) haha
Czułam się dziwnie... chciałam się zanurzyć we własnym świecie, w swoim telefonie, jednak klikanie plastikowymi palcami w klawisze dotykowego smartfona nie robiło roboty, bo mój telefon zna i lubi chyba tylko moje prawdziwe paluszki, a nie te, okute w jakieś folie ;)
Tak więc, z całego wachlarza możliwości poczekalniowych, pozostało mi jedynie patrzenie w ścianę, lub podglądanie sekretnego życia pająka w rogu okna... I z całym umiłowaniem do przyrody polskiej - wybrałam mimo wszystko to pierwsze...
Wreszcie drzwi od gabinetu się otworzyły i wyszła z nich jakaś pacjentka... Policzyłam szybko i skalkulowałam, kiedy wreszcie będzie nasza kolej (pana z oddziału A, który też razem zemną czekał i moja) jednak zaraz za pacjentką wyszła pani technik i oznajmiła wszystkim czekającym w kolejce, że w pierwszej kolejności przyjmie pacjentów z hematologii i że bardzo prosi o wyrozumiałość.
"Yeahhh!" - pomyślałam :) i od razu uśmiech pojawił się na mojej twarzy :) ...szkoda tylko, że pod maską nikt tego uśmiechu nie zauważył...
Po ugs i echo serca przyszedł czas na spirometrię płuc. Tu już sama wyznaczyłam sobie za punkt honoru dotarcie pod odpowiednie drzwi (gdyż sanitariusz, który zaprowadził nas pod samą pracownię usg zmył się, jak nas tylko dostarczył). Więc kiedy tylko przebiłam się przez tłum studentów - zgodnie z tym, co powiedziała mi pani w usg - ruszyłam i nie zabłądziłam...
Po badaniu ze spokojem udałam się ku drzwiom wyjściowym, czując na sobie wzroki wielu, wielu nieznajomych mi starszych i młodych ludzi... Czy jestem aż takim zjawiskiem? A może jestem po prostu taka zjawiskowa ;>? Dla własnego komfortu psychicznego, wolę jednak tą drugą wersję :)
W drodze powrotnej upajałam się świeżym powietrzem, choćby takim zaciąganym przez maseczkę i delektowałam zielenią majowych drzew... Szłam powoli, celebrując każdy krok... A kiedy wreszcie dotarłam do budynku hematologii i przedarłam się przez wąskie gardło przeszczepowej śluzy - powróciłam do sali, gdzie czekało już na mnie śniadanie..
Jednak mijając dyżurkę pielęgniarek, znajdującą się na samym środku 'korytarza' między trzema salami - nie mogła umknąć mojej uwadze jedna ważna rzecz... Mianowicie leżąca plastikowa tacka z ośmioma rozłożonymi nań szkiełkami do rozmazów i 3 probówki... Takie tacki kojarzą mi się wyłącznie z czymś niedobrym, jak np. pobieranie szpiku!!
Potulnie jednak weszłam do swojej sali i zabrałam się za konsumpcję... Za chwilę jednak weszła pielęgniarka i oznajmiło mi to, co właśnie podejrzewałam - że niebawem przyjdzie doktor i pobierze mi szpik.
Niebawem zatem zjawił się doktor i bez zbędnych wstępów zabrał się za wykonanie zabiegu. Tak... nie przesłyszeliście się... zabieg pobierania szpiku, jak i każdy inny tego typu, odbywać się będzie w mojej sali i na moim łóżku! - to kolejna nowość, godna przyznania co najmniej 3 punktów ;)!
Miły pan Jarek (mój doktor prowadzący, nazywany przeze mnie również doktorem D. - od nazwiska zaczynającego się na tą samą literę, co nazwisko mojej byłej doktor prowadzącej, pani D. ;)) nie szczędził żartów i żarcików, aby rozładować dość napiętą (z mojej strony) atmosferę i powiedział: "Pani Dorotce po znajomości damy troszkę więcej znieczulenia" - jednak w jego ustach zabrzmiało to mniej więcej tak, jakby chciał powiedzieć: "Nieważne ile ci dam tego znieczulenia, zabieg boleć będzie, bo samego momentu wyciągania szpiku z kości nie da się niczym znieczulić, gdyż podczas tej czynności w kości wytwarza się podciśnienie, które po prostu musisz przez tych kilka minut zdzierżyć"
Nie miałam wyjścia, musiałam tam leżeć i nie za głośno demonstrować swój sprzeciw... Momentami miałam wrażenie, że podczas porodu było mi nieco lepiej :) ale to pewnie tylko wyidealizowane wspomnienie czegoś, czego finałem było wszak Nowe Życie... Chociaż... gdyby się tak zastanowić... Hmm... zadziwiająca analogia...
Po zabiegu doktor usiadł na spokojnie w mojej sali i w kilku zdaniach przedstawił "plan działania" - jak sam to określił (i za to właśnie lubię facetów: żadne tam pitu - pitu, 'a teraz będzie to, a jutro może zrobimy tamto, a ten przeszczep to może będzie, a może go wcale nie będzie...' ;) tylko KONKRET, plan działania - czyli do rzeczy...) i rzucając konkretnymi datami (na ile mogły być to konkretne daty, bo w kilku przypadkach niezależnych od tego szpitala, na konkrety trzeba było jeszcze poczekać) przedstawił mi jasno, zwięźle i na temat co w najbliższym czasie nastąpi...
Tak więc przeszczep zaplanowany jest na około 24-25 maja, tydzień wcześniej 6 wyjazdów (2 x dziennie przez 3 dni) na naświetlania (swoją drogą szefową radioterapii jest żona mojego doktora D. - równie ciepła i życzliwa kobieta - jak się zdążyłam dowiedzieć z opowiadań tych, co to już przeszli), następnie w międzyczasie naświetlań będzie podawana tzw. 'megachemioterapia', aż się normalnie nie mogę tego mega-doczekać ;) ...już mnie muli...
Wkłucie zaś centralne zostanie mi założone dopiero wtedy, kiedy zostanie potwierdzona data pobrania komórek macierzystych od dawcy w jego mieście, a wtedy także będzie można precyzyjnie wyznaczyć datę mojego przeszczepu.
Po tej dawce informacji pan doktor życzył mi spokojnego dnia i jak to ma w zwyczaju (o czym się przekonałam również kilka dni później, np. dzisiaj - pisząc tego posta) wizytę swoją skwitował: "No to pani Dorotko, do końca dnia już tylko sanatorium". Po tych słowach odetchnęłam z ulgą i ułożyłam się do snu, wszak czułam, że jeszcze nie do końca odespałam tę przerywaną, domową, ostatnią noc...
Obudziła mnie pielęgniarka, która hurtowo zaczęła przynosić moje zapakowane w worki próżniowe ubrania, ręczniki i szczoteczki do zębów... Kazałam jej to wszystko położyć gdzieś na parapecie, albo stoliku i swoją postawą (albo raczej swoim leżeniem i nieruszaniem się) dałam jej wyraźnie do zrozumienia, że jeszcze nie czas na pobudkę ;)
Około godziny 17, wraz z przyniesieniem kolacji (swoją drogą drugi dzień z rzędu wjechał pasztet! ://) powoli udałam się do toalety, czując mocnego kopniaka w miejscu pobrania szpiku... "Lepsze to, niż całodzienne leżnie po punkcji, którą pan doktor wyznaczył na jutro" - pomyślałam...
Teraz, kiedy piguły zaszyły się gdzieś, gdzie ich nawet nie słyszałam - miałam świetną okazję do obfotografowania tego ich gniazda pielęgniarskiego - jak to wszystko wygląda z perspektywy sal i łazienki, no więc wygląda to tak...
To jest widok z łazienki... po prawej stronie znajduje się biurko pielęgniarek, na całej zaś 'ścianie' - zaczynając od lewej strony - roztaczają się sale pacjentów. Z racji możliwości - udało się objąć tylko dwójkę i trójkę. Na drzwiach dwójki widać karteczkę 'sala zamknięta', zaś trójka - ta na końcu korytarza - to 'moja' sala.
Na tym zdjęciu bardziej widoczne zaokrąglone biurko pielęgniarek i znikoma odległość, jaka dzieli 'ich teren' od 'mojego terenu'.. Z sali słyszę bez problemu wszystkie rozmowy, wykonywane telefony (również te, w których pielęgniarki umawiają się na grilla na weekend z przyjaciółmi;)) W drugą stronę pewnie jest podobnie, tym bardziej nie czuję się tu całkowicie swobodnie i komfortowo...
To znów ujęcie z łazienki, tym razem udało mi się jeszcze złapać wejście do kuchni, w której znajduje się lodówka, mikrofalówka oraz szafki z suchą żywnością pacjentów. Każda zaś szafka podpisana jest: 1, 2, 3, co odpowiada poszczególnym salom.
Teraz z kolei ujęcie z perspektywy mojej sali na biurko pielęgniarek. Zaraz po prawej stronie od wentylatora, znajdują się ów sekretne drzwi do kuchni.
I jeszcze jedno ujęcie - tym razem przez szybę z sali, coby uchwycić większy horyzont ;) Pierwsze od prawej strony drzwi, nad którymi znajduje się krzyż - to drzwi wejściowe na oddział. Za nimi jest niewielkich rozmiarów korytarz, obok pokoik lekarski i oddziałowej, następnie pomieszczenie do sterylizowania, oraz ów śluza, w której następuje przebieranie się (dotyczy to każdego chcącego wejść na oddział, także lekarzy).
To już znacie moje skromne progi. Dodam tylko, że sala, w której się znajduję i w której spędzę najbliższe dwa miesiące ma jakieś 4 x 4 metry kwadratowe... Uroczo i przytulnie ;)
Po kolacji zabrałam się za układanie moich ubrań w szafie... Teraz wygląda to mniej więcej tak:
Jak się zdążyłam zorientować, nie wszystkie szczoteczki (tej samej firmy zresztą;)) okazały się tak samo wytrzymałe i nie udźwignęły procesu sterylizacji tak, jak ich koleżanki ;) nie każdy widać jest twardziel ;)
Wieczorem przyszła pielęgniarka nowej zmiany i ofiarowała mi dwie ogromne strzykawy z płynami do płukania jamy ustnej i zapowiedziała, żebym myła zęby po każdym posiłku. Och, jaki czysty i zdrowy zwyczaj! ...no zdrowiej i sterylniej, to się już chyba nie da ;)
Wieczór spędziłam na rozmowach z bliskimi, odgruzowywaniu poczty e-mail, oraz pisaniu dla Was wspomnień z dnia wczorajszego;) Kolejny dzień za mną... jedna z trzech 'nieprzyjemności tego pobytu' - jak to nazwał pan doktor, jest już za nami. Jutro druga nieprzyjemność i zostanie tylko to wkłucie...
Ale na wszystko przyjdzie czas...
Zanurzona w wieczornym różańcu a następnie Apelu Jasnogórskim odpływam kołysana dźwiękiem kropli deszczu za oknem...
Dorotko - dasz radę! :-)
OdpowiedzUsuńWiemy, że w nowym, sterylnym pokoju, z tysiącem procedur przed i po przeszczepie, bez odwiedzin, bez... - nie będzie łatwo.
Ale właśnie teraz zaczynasz nowy trudny etap - etap, który prowadzi do celu, na który wszyscy czekamy i mocno wierzymy, więc jesteśmy z Tobą myślami.
Czujesz jak mocno Cię ściskamy? :-)
PS 1. Patrząc z innej perspektywy - zobacz ile wspaniałych "pierwszych" razów będzie Cię czekać po tej dłuuugiej przerwie. Pollyanna znalazła by całe mnóstwo powodów do radości (choć może brzmi to trochę naiwnie)
PS 2. Na pewno znasz "Kiedy Ci smutno i nic nie wychodzi..." - to zawsze pomaga :-)
PS 3. Jakiż śliczny porządek panuje wśród takich sterylnych, próżniowo zapakowanych ciuszków;-)
OdpowiedzUsuńA szczoteczki wiadomo - niezależnie jakiej marki - chińskie...
No i wreszcie zobaczyliśmy łóżko szpitalne jak z "Na dobre i na złe"! Do tej pory wydawało się nam, że to tylko serialowa fikcja, bo nigdzie takiego nie widzieliśmy, a jednak gdzieś są takie sprytne łóżka - mamy nadzieję, że w miarę wygodne... Spokojnego popołudnia Dorotko!