5:40 zaczynam dzień... Buch, ostre światło na twarz... "Dzień dobry, mierzymy temperaturki, a pani jeszcze pobiorę wymaz z gardła" - mówi pielęgniarka idąc w moją stronę... Grzebie mi tym długim patykiem aż po same migdałki i kiedy odruch wymiotny staje się już ledwo do opanowania - patyk wyjmuje i wychodzi z sali... Światło cały czas się świeci... Tak mija pół godziny, a światła nikt nie gasi, drzwi nikt nie zamyka, krwi nikt nie pobiera...
Po dłuższym czasie zjawia się inna piguła i wreszcie pobiera krew... Wychodząc pyta: "Zgasić wam światło?" - o ironio!! "Taaaak! i jeszcze proszę zamknąć drzwi na klamkę. Dziękuję" - czy mój głos brzmiał dostatecznie uprzejmie? Mogę sobie pozwolić na takie rozważania, gdyż całkiem konkretnie rozbudzona i z pulsem skaczącym pod niebo leżę teraz i udaję, że próbuję jeszcze zasnąć, choć pani Anna tłukąc się wychodzi do toalety...
Długo tak leżałam próbując jednak zasnąć, a gdy wreszcie po dobrej godzinie, lub półtorej zaczęłam wreszcie błogo odpływać - do sali weszły kolejne pielęgniarki, nowej zmiany, o 7: 18!... i powiedziały, że zaprowadzą mnie pod prysznic, bo im przekazano, że jestem słaba i mają mi pomóc, a prysznic wziąć muszę, bo mam nasikać do pudełka na posiew i do tego trzeba być podmytym...
Ech...;) i co ja się z nimi mam? Ale akurat przyszła moja ulubiona ekipa - nigdy nierozłączny team - zawsze na jednej zmianie, jak idealnie zgrany zespół - pani Ela i pani Kasia - simply the best! Podjęłam więc z nimi dialog, pomimo wczesnej godziny, że dziś czuję się już dużo lepiej, że statystycznie rzecz ujmując - dziś już będzie dobry dzień, ale długo i zaciekle negocjowałam tą samodzielność... W końcu odpuściły, ale kazały zameldować każde oddalenie od sali i każdy do niej powrót... lubię je! :)
Zaczęłam więc wstawać i zbierać się, jak zwykle na tę porę dnia dość chaotycznie i oszczędnie w ruchach, podczas gdy pani Anna (słysząc przecież całą naszą rozmowę) - pozbierawszy swoje rzeczy w tempie co najmniej trzykrotnie większym od mojego - wyrwała do łazienki, rzucając już tradycyjny na tę okoliczność zlepek szemraniny podnosowej, o tym, jak to jej się nie chce iść, ale że odświeżyć się trzeba... i wyszła... pod prysznic!
Nie wierzyłam własnym oczom, więc je szeroko otworzyłam i trwałam w takim osłupieniu jeszcze dobrych kilka chwil... A potem wróciłam do łóżka i postanowiłam, że wykorzystam ten czas na modlitwę w samotności i skupieniu... Czytam pierwsze czytanie, a tam od pierwszych zdań: "Słuchajcie królowie i zrozumiejcie...(...)" - "Ooo.. to do mnie ;)" - pomyślałam... "On zbada uczynki wasze i zamysły wasze rozsądzi. Będąc bowiem sługami Jego królestwa, nie sądziliście uczciwie aniście prawa nie przestrzegali (...) On bowiem stworzył małego i wielkiego i jednakowo o wszystkich się troszczy (...) Do was więc zwracam się, władcy, byście się nauczyli mądrości i nie upadli (...) Pożądajcie więc słów moich, pragnijcie, a znajdziecie naukę." [Mdr 6,1-11]
No.. to fajnie, że pani Anna poszła pierwsza pod prysznic, przynajmniej poczytałam trochę i teraz już wiem, że wszystko przecież jest 'po coś'... i będę nad tym dalej pracować...
Potem idę wreszcie ja :) Gdy tylko puszczam pierwszy strumień wody - czuje, że moje siku po nocy przestaje się mnie słuchać i zaczyna żyć własnym, upłynnionym życiem ;) "Jeszcze nieee!" - rozkazuję mu tam pozostać, ale robię to na tyle głośno, że wzbudzam zainteresowanie i pewnie podejrzenie osoby korzystającej z toalety za ścianą ... "Słucham?" - odzywa się głos... "Nic, nic... " - odpowiadam temu głosowi i już nie rozmawiam więcej do siebie tylko skupiam się na zadaniu, które mam do wykonania...
Po całej akcji zamykania tej cennej cząstki mnie w pudełku - zasiadam na krzesełku przed prysznicem i dość pobieżnie urządzam moim stopom okolicznościowy pedicure... Wchodzi pani Ela, by sprawdzić, czy jeszcze żyję.. "Królewna, jesteś tam?" - dobiega jej dźwięczny i charakterystyczny głos, jeszcze zanim w drzwiach pojawia się jej sylwetka... "Jestem, pani Elu... robię sobie paznokcie. Ale zaraz wracam, obiecuję, czuję się naprawdę dobrze" - mówię, by ją uspokoić i gdyby pominąć słówko 'naprawdę' - nawet bym nie skłamała :)
Po powrocie robię lekkie śniadanie, a zaraz po nim wchodzę do łóżka i zostaję podłączona do tych wszystkich moich codziennych kroplówek... Zaczynam czytać książkę, bo na nic innego nie mam jeszcze siły, a kiedy tak czytam, sen morzy mnie i każe choć na chwilę ułożyć się do drzemki, aby odespać ten nienajszczęśliwszy poranek... Zadanie dodatkowo utrudnia fakt, że muszę stale czuwać nad kroplówkami, aby w odpowiednim momencie 'wyłapać poziom' i przepiąć się do kolejnej butli, a one kapią w tak nierównym tempie, że patrzenie na nie i pilnowanie ich... usypia mnie ;)
Radość z odpoczynku jednak nie trwa zbyt długo (kilka, może kilkanaście minut), bo moja współlokatorka postanowiła wstać do toalety... I nie byłoby w tym NIC nadzwyczajnego, gdyby nie FAKT, że pani Anna wszystko co robi wokół swojej osoby, robi w sposób bardzo głośny i bezrefleksyjny - nawet, jeśli ja obok usiłuję ...spać!
Tak jest codziennie, tak było z nią od zawsze, ona tak robi, tak ma na standardzie... Nie dość, że szemra pod nosem i nieustannie coś do siebie mówi albo nuci, to jeszcze hałasuje i nie zważa na to, by lekko zmodyfikować swoje zachowania, gdy widzi, że ja odpoczywam, mam zamknięte oczy, odlatuję w boleściach, albo po prostu leżę odwrócona do ściany i się nie ruszam...
NIE! Ona nie przytrzyma stopy trochę dłużej, aby klapa od naszego kosza opadła wolniej i narobiła mniej rabanu... Nie odłoży na potem zgniatania szeleszczącego papierka po rozpakowywanej właśnie herbacie... Nie pohamuje się przed grzebaniem w torbie wielokrotnego użytku tesco (tej najbardziej szeleszczącej) i odpinaniu zamka błyskawicznego swej walizy, aby wyjąć paczkę kisielu błyskawicznego... Nic jej teraz nie powstrzyma przed zagotowaniem wody i pyknięciem tego cholernego czajnika... A potem tłuczeniu łyżką o ścianki ceramicznego kubka, żeby to wszystko dobrze wymieszać, a potem wyskrobać do ostatnich smug lepkiego deseru na ściankach...
NIE! nie wyciszy telefonu, który za każdym razem wprawia mnie o zawał serca i długo jeszcze utrzymuje mój puls na wyżynach dopuszczalnych norm, że czuję go nawet w głowie... Tym razem kwintesencją tych wszystkich wyżej opisanych zdarzeń był właśnie przeszywający dźwięk jej paskudnego telefonu...
Po zakończonej rozmowie z synową, nie wytrzymuję i postanawiam zdać mój pierwszy prawdziwy egzamin z asertywności... "Przepraszam, mam do pani prośbę. Czy może pani wyciszyć swój telefon, bo za każdym razem, kiedy do pani dzwoni, sprawia, że bardzo się wystraszam, bo ma ma bardzo głośny i nagły dźwięk" - uff... wykrztusiłam to wreszcie z siebie... "Ale ja w domu nigdy nie ściszałam, to ja nie wiem gdzie się ścisza" - padła niewzruszona odpowiedź... "Oooo nie! nie poddam się tak łatwo" - zaciskam zęby, spinam swe myśli i brnę w to telefoniczne bagno... "Tam z boku na pewno ma pani taki przycisk z plusikiem i minusikiem, trzeba tylko wcisnąć minus kilka razy..." - mocno silę się na uprzejmość w głosie...
Pani cośtam powciskała, ale z miną mocno sceptyczną, a potem powiedziała: "No nie wiem ..zobaczymy jak znowu zadzwoni"... byłam wewnętrznie oburzona! "Ale jak pani znowu zadzwoni, to mnie znowu wystraszy" - tym razem było dosadniej, wychwyciła ten ton i rzuciła już spod książki: "No cośtam powciskałam, powinno teraz być ciszej" - ale nie wiem, czy zrobiła to faktycznie, czy tylko na odczepnego... Telefon w najbliższym czasie tego nie zdradził, ja jednak spanie już miałam z głowy, ale tą trudną rozmowę w rezultacie też...
Po obiedzie - a w sadzie tylko szpitalnej zupie, bo na więcej nie pozwalły mi bolące jelita - położyłam się znów do łóżka, gdzie podłączyli mi czwartą z zaplanowanych dawek epirubicyny... Chemia leci, a ja... sięgam po swoją ostatnią deskę ratunku - colę light - może ona wreszcie odpowie mi na te dolegliwości brzuszne i uśmierzy ból, kiedy tak bardzo głodna boję się cokolwiek brać do ust...
"Nie robisz na mnie wrażenia, ty wstrętna oranżado! Zapijam cię inną oranżadką, bo wiem, jakie spustoszenia chcesz narobić w mym i tak słabym już organizmie... Nie dam się tobie tak łatwo, nie myśl sobie, że masz nade mną przewagę... i nawet nie myśl, że mnie dzisiaj zemdli... figa z makiem!"
I gdy tak skapywały ostatnie, czerwone krople, znów zmorzył mnie błogi sen... Doczekałam jeszcze tylko, aż mnie odłączą od tego badziewia i teraz mogłam zamknąć już oczy i zwolnić wszelkie tempo swego istnienia... Opadłam z sił kompletnie... Wysłałam dramatycznego sms-a do Dominika z prośbą o modlitwę, gdyż zbliżała się godzina 15... Moją jedyną ucieczką i ukojeniem był teraz sen... i ku mej uciesze i wielkiej wdzięczności w Bożą Opatrzność... pani Anna również odłożyła swego harlequina i ... zamknęła oczy... Poczułam się teraz bezpieczna w swym bezgłośnym świecie... maszyna jonizująca powietrze w naszej sali przyjemnie szumiała, a ja odlatywałam...
Trwało to niestety znów bardzo krótko, jednak na tyle długo, by poczuć jak odzyskuję utracone siły... Było kilka minut po 15, a ja chwyciwszy za różaniec modliłam się koronką, prosząc przez łzy Jezusa, aby udzielił mi łaski swego miłosierdzia... Aby uzdrowił wszystkie zbolałe miejsca, aby przyszedł do mnie i mnie podniósł, albo choć przytulił, taką leżącą i żebrającą o Jego obecność ... i gdy tak się modliłam wpatrzona w mały, drewniany krzyżyk wiszący nad drzwiami sali i popłakiwałam sobie uroczo (pani Anna na szczęście spała w tym czasie, co też zaznaczyła wokół siebie charakterystycznym dźwiękiem), poczułam jak zlewają się we mnie niewytłumaczalne siły... Senność zupełnie odeszła, a mój umysł zaczął pracować jeszcze sprawniej.. Bolesność jelit odeszła, ucisk w klatce piersiowej również...
Nie przestawałam więc się modlić, przechodząc teraz w wielkie dziękczynienie! Jednak hałas na korytarzu i wejście pielęgniarki z osoczem dla mnie, obudziły też panią Annę... Zapalili światło i nastrój minął... Ale było cudownie! Gdy osocze przestaje kapać idę o własnych siłach podgrzać drugie danie z obiadu i zjadam je ze smakiem (to nic, że zaraz potem odzywa się znów mój brzuch, ale nie gadam z nim już od teraz...)
Ładuję w siebie dużo wody mineralnej oraz miętowych tic-taców... W pewnym momencie do sali wchodzi piguła i anonsuje przyjście do mnie gościa, zezwalając na krótką wizytę. To Karcia przyniosła mi zamówiony przeze mnie chlebek i nie byłaby sobą, gdyby tylko na tym poprzestała ;) Miała go zostawić u pielęgniarek, taki był plan, ale widać pozwoliły jej wejść i dzięki temu stojąc w bezpiecznej odległości - tuż przy drzwiach - miałyśmy okazję chwilkę porozmawiać, zwłaszcza, że pani Anna wyszła w tym czasie do toalety...
A zaraz po Karci drzwi po raz kolejny się otwierają i staje w nich ten mężczyzna od ręcznika na głowie, co słuchał sobie radia katolickiego, ubrany tym razem 'po cywilnemu' i w zgrabnym kaszkiecie na głowie, szuka pani Dorotki i bez większego skrępowania zmierza w kierunku mojego łóżka... Właśnie wychodzi do domu i chciał się ze mną pożegnać... W miłym geście wręcza mi... orzecha włoskiego (!) ale naprawdę pokaźnych rozmiarów - co jedynie go tłumaczy przed absurdem ;), No i mi się miło zrobiło, mimo wszystko... Nawet bardzo miło :) Życzyliśmy sobie zdrowia i powodzenia na dalszą drogę i pan pojechał z dorosłą córką - kobietą po 40-tce, do domu...
Wieczorem włączyłam komputer i zdołałam opisać półtorej dnia na raz! A potem dostałam od Dominika kilka zdjęć córeczek i uczestniczyłam nawet w kąpieli Aluni - jakież ona wydawała z siebie radosne dźwięki i piski! Ubawiłam się z nimi w tej łazience i co nawzruszałam - to moje ;) I dostaliśmy kolejnego, pokrzepiającego sms-a od małżeństwa z Kręgu, które zaoferowało swą pomoc, modlitwę, które myśli o nas, o naszych potrzebach i pomimo swoich licznych obowiązków domowych - jeszcze chcą nas wesprzeć! To już jakieś niesamowite szaleństwo... Dziękujemy Wam Ewo i Tomku :)
I Bogu dziękuję za ten dzień... Bardzo trudny fizycznie, ale także bardzo piękny - bo ukazujący, jak wielka może być moc modlitwy, kiedy modli się w jednym czasie tak wiele serc... Miłosierdzie wprost wypływa i zlewa się w miejscu przeznaczenia - jak miało to miejsce dziś we mnie, co namacalnie i doświadczalnie poczułam na własnej skórze...
Dziś Grzesiu także zwrócił moją uwagę na jeszcze jedno, ważne zdanie... Ostatnie zdanie z Ewangelii z dnia: "Do niego zaś rzekł: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła" [Łk 17,11-19] Czekamy na to zdanie... Wierzymy gorąco i ufamy Mu, że kiedyś je do mnie wypowie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz