czwartek, 21 listopada 2013

Dzień, w którym straciłam wkłucie centralne...

Nic nie dzieje się bez przyczyny, a skoro otworzyłam dziś swoje oczy, skoro Bóg podarował mi kolejny dzień życia, skoro rozpoczął go już bladym świtem, bo o 4:50, to chyba musi mieć dobry powód, abym jeszcze w życiu miała coś do zrobienia i abym mogła postawić przysłowiową kropkę nad i...

No więc, jak wspomniałam, mój sen zakończył się dość nieoczekiwanie, lecz samoistnie chwilę przed wejściem młodej pielęgniarki, która bardzo cichutko i bez zapalania światła, zrobiła pani Annie zastrzyk z neupogenu. Dziś bowiem moja współlokatorka będzie miała drugie podejście do separacji i to już wczesnym rankiem, nie było więc czasu do stracenia! - pobudka leukocyty! ...choć za oknem jeszcze wisiała nocna mgła...

Około 6:30 udałam się do toalety, bo znów dostałam pojemniczek na mocz ogólny, a gdy wróciłam - pani Anna krzątała się już po sali na całego, szykując sobie śniadanie, przygotowując gazetki i picie do drogi. Nie było więc już mowy o spaniu, leżałam teraz na mym łóżku i zastanawiałam się długo - co też przyniesie ten nowy dzień...

Zaraz po śniadaniu zawitała do mnie moja pani doktor prowadząca. To był chyba najmilszy widok świata, zwłaszcza, że czułam, iż przez ostatnie dni jestem najnormalniej w świecie zaniedbywana medycznie ;)

Miałam do niej mnóstwo pytań, chciałam się dowiedzieć naraz tylu rzeczy, ale ona ze spokojem opowiadała mi po kolei, co następuje i z anielską cierpliwością wysłuchiwała moich, pełnych niepokoju rozterek natury logistycznej... ;)

Przede wszystkim uświadomiła mi, że oto zrealizowałam już wszystkie cztery czerwone chemie, tj. epirubicyny, które były dla mnie zaplanowane i tyle właśnie ich przyjęłam, nie mniej nie więcej, ale cztery i skończywszy na ostatniej dawce, która miała miejsce w zeszłym tygodniu (!)  zakończyłam pierwszy program leczenia. Po drugie - moje leukocyty od wczoraj bardzo ładnie zaczęły się namnażać, są już na całkiem przyzwoitym poziomie - tysiąca cośtam, choć jeszcze kilka dni temu szurały nisko nosem po podłodze... Po trzecie - pani doktor po przeanalizowaniu moich porannych wyników krwi, rozważy podanie trzeciej dawki chemii dodatkowej - czyli asparaginazy, bo wątroba jest na to gotowa, ino tylko tylna strona mojego ciała - dość pokiereszowana - zdoła to przetrzymać -  Ale jak przyznała "Musimy do tego podejść z rozwagą" - Ufam więc, że tak właśnie do tego podejdzie... No a po czwarte...

Pani doktor na sam koniec powiedziała z uśmiechem: "No, pani Doroto, bo my tak naprawdę to już na wylocie jesteśmy... Na początku przyszłego tygodnia myślę, że puszczę panią na kilka dni do domu..."

I wtedy oczy szeroko mi się otworzyły, a buzia pewnie zamieniła w wielkiego i żółtego banana, albo jeszcze lepiej - w kawał przekrojonego arbuza, takiego półokrągłego, czerwonego i soczystego...  Ona wyszła, a ja w osłupieniu trwałam tak sobie jeszcze dobrych parę chwil... Czy dobrze usłyszałam? ...Do domu ? ...Wyjeżdżam do domu? :))) i że niby zobaczę się z moimi dziećmi ? :))))) .. i że niby wykąpię w moim prysznicu? :)))))) ... i że będę spała w moim łóżeczku, w mojej pościeli, z moją Hanią? :))))))))))))))) i że utulę moje nowe, prawie już 4-miesięczne dziecko, którego pewnie nie poznam, a ono może również nie poznać własnej matki? ;(.... No właśnie... jak to wszystko teraz będzie...?

W pośpiechu piszę sms-a do Dominika, bo chyba z wrażenia zapiera mi dech w piersiach, w każdym razie mówienie znów sprawia mi wiele kłopotów... A potem już tylko leżę nieruchomo, choć czuję, że to i tak na nic, bo podłączona kroplówka zamiast do mojej żyły trafia wprost na moją poduszkę...

Wołam pielęgniarkę, aby sprawdziła mi to nieszczelne podłączenie, ale ona dość arogancko obchodzi się ze mną, mówiąc, że chyba mi się wydaje... Hmm...wydaje..? Przemoczone 4 chusteczki higieniczne i mokra plama na poduszce mówią same za siebie, ale nie dla pani piguły, która teraz sugeruje mi, że się... spociłam (!)

Tego jest za wiele... wołam inną pielęgniarkę, aby mnie poratowała, ale długo nie przychodzi, a okrągła blokada kroplówki (takie niebieskie kółeczko do przesuwania) niespodziewanie wysmyka się i wypada gdzieś pod łóżko.. Teraz już nie mogę zrobić nic... Pani Anna woła pospiesznie pielęgniarkę (trafia znów na tą samą, nieprzyjemną), która wpada z impetem i z wielkim nerwem w głosie pyta: "No co znowu?!".. Mówię jej, że wypadła mi blokada, a kroplówka wciąż przecieka mi bokiem szyi.. A ona mówi mi, że nie ma czasu na szukanie żadnych kółek i żebym sama ruszyła się i poszukała... no i wychodzi...

Leżę tak cała drżąca i zbolała na łóżku, resztką sił zaciskając przeźroczysty przewód, a pani Anna resztką swych sił nurkuje pod moim łóżkiem... Bardzo się dla mnie poświęca, a ja czuję ogromną wdzięczność i wściekłość zarazem... na pigułę rzecz jasna...

Wreszcie przychodzi inna pielęgniarka, ale już jest za późno... Odmoczone od wielu minut przewody po prostu wyślizgują się z mojej szyi i wkłucie centralne teraz luźno zwisa mi w połowie drogi między żyłą a szyją... Jest godzina 14:20 a ja ze łzami w oczach siedzę i wiem, że je straciłam...  Teraz następuje komisyjne wyjęcie ostatniego kabelka tkwiącego w mojej żyle, a potem założenie opatrunku w wykonaniu wspaniałej zabiegowej, pani Grażynki, która siedzi przy moim łóżku ze swym medycznym wózeczkiem i mnie oporządza... I na koniec padają z jej ust dwa słowa: "Przykro mi"...

Dochodzi godzina miłosierdzia.. Chwytam za różaniec, opuszczam oparcie łóżka i już tylko trwam na modlitwie, w nadziei, że dobry Jezus uleczy moje wszystkie rany - te fizyczne i te psychiczne, kiedy ból i rozgoryczenie mieszają się ze sobą i przytłaczają - pozostawiając milion pytań bez odpowiedzi...

A potem tradycyjnie zasypiam... Gdy się budzę - nastaje czas kolacji... Topię więc swe smutki w paczuszce zupki błyskawicznej z chińskim makaronem - tym razem ogórkowej i zagryzam kromką chleba z żółtym serem... i nawet czuję smak tego wszystkiego... cudownie... Wracam do łóżka i zagryzam to wszystko chrupkami kukurydzianymi, które stanowią dla mnie naprawdę miłą odskocznię i nieustanne wrażenie małej - lecz tak wielkiej przyjemności...

I tak się cieszę, kiedy wracając z łazienki po wieczornym prysznicu, spotykam w przelocie Beatkę, z którą wymieniam - jak w dobrym więzieniu - butelkę pół-litrowej coca-coli light na kulkę mozzarelli, która niebawem przyjedzie wraz z jej mężem z pobliskiego sklepu. Zabezpieczam tym samym jutrzejsze, dobre śniadanie i przy okazji - odrobinę dobrego nastroju, który mimowolnie roztacza się w beatkowym, sympatycznym towarzystwie...

Kiedy światło wreszcie gaśnie, polecam Bogu wszystkie moje zmęczone sprawy, szczypiące oczy i poszarpane myśli... I powierzam Mu całą siebie... Jezu, troszcz się Ty... bo tylko Ty jesteś w stanie zatroszczyć się o mnie jak nikt inny na świecie... I tylko Ty szepniesz mi na dobranoc pokrzepiające słowo psalmu na dziś...

„Bogu składaj ofiarę dziękczynną,
spełnij swoje śluby wobec Najwyższego.
I wzywaj Mnie w dniu utrapienia,
uwolnię ciebie, a ty Mnie uwielbisz”.
[Ps 50 1-2.5-6.14-15]

3 komentarze:

  1. Jupi...do domku na początku przyszłego tygodnia :) Najwspanialsza wiadomość w sobotę o poranku :D Czekamy na Ciebie w Zielonej :-* Twoja Vodzienka

    OdpowiedzUsuń
  2. No to : "Dzień dobry Dorotko!". Naprawdę dobry - bo takie dobre wieści na nas czekaly od rana...Dwa razy czytaliśmy fragment z wizyty pani Doktor... i choć nerw nas chwycił na przezaangażowaną panią pielęgniarkę - to i tak jesteśmy pozytywnie naładowani wrocławskimi nowinami na tę szaroburą sobotę.

    Basia, Kasia, Ewa, Marysia, Grzesiu czy Zdzisiu - to nieważne, bo wiem, że wszyscy życzą Tobie tego samego. A my chcemy tylko, żebyś wiedziała, że od samego rana jesteśmy z Tobą.
    Energię prosimy kumulować na zabawy w kotka, nietoperka itd. itp. z Hanią plus mnòstwo przytuleń obu Księżniczek. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. No i poniedziałkowo - Dzień dobry! Miłego oczekiwania na "wakacje" w domu!

    OdpowiedzUsuń