poniedziałek, 25 listopada 2013

Pani Halinka...

Dzisiaj punkcja. I ta myśl nie daje mi spokoju od porannego pobierania krwi... Już na samą myśl boli mnie potwornie głowa... Budzę się z tym bólem, ale po chwili orientuję się, że to wcale nie sugestia... Moje powieki są teraz bardzo ciężkie, a każdy ruch gałki ocznej to nie lada wyczyn...

Całe ciało drży.. drżą ręce, że sms-a napisać się nie da, drżą nogi i wstać z łóżka nie sposób... i to osłabienie... Wpadam na dość przewrotny pomysł, że spróbuję to jakoś rozchodzić... Ale po chwili wpadam na jeszcze lepszy pomysł!... że może zjem ciasteczko, które doda mi sił i energii :) A gdy ciasteczko zaczyna działać... zaczynam się pogrążać w czarnych myślach, że oto właśnie nabawiłam się cukrzycy...

Wyruszam pod prysznic i po drodze włączam pozytywne auto-programowanie... Ostatecznie co tam jakaś punkcja... byle poszło szybko i bez dodatkowych atrakcji, a resztę się wyleży... Zjadam pyszne śniadanko. Nic wyszukanego, ale wszystkie smaki są dziś na swoim miejscu! Jest bułka, taka pszenna, okrągła, pachnąca... Jest szynka i jest ten taki... smak z dzieciństwa :)

Tradycyjnie, jak co poniedziałek, chwilę przed 9 pojawia się pani psycholog... Tym razem mamy tę komfortową sytuację, że jesteśmy same w sali. Rozmawiamy więc otwarcie, tak po naszemu, aż w pewnym momencie rozklejam się, bo nerwy przed punkcją chwilowo biorą górę... I to oczekiwanie... Zagląda pani doktor i oznajmia, że za chwilę po mnie przyjdzie na zabieg... Pani psycholog obiecuje modlitwę, a ja obiecuję być dzielna, żeby móc sobie przyznać kolejną naklejkę  'dzielny pacjent', do mojej kolekcji, która stale się powiększa...

W końcu przychodzi dr D. i 'zaprasza' mnie do zabiegowego... Ale ma dzisiaj świetne spodnie! Wygląda w nich rewelacyjnie i jeszcze te szpilki... A ja idę we wczorajszej piżamie, frotowych, niebieskich skarpetach i żółtych, plastikowych klapkach na nogach... Ale kroczę, no dobra - człapię... z tą myślą, że już za chwilę będzie po wszystkim i zdobędę kolejny stopień wtajemniczenia i przejdę do kolejnej rundy gry i zachowam wszystkie życia...

W zabiegowym ten sam zestaw, co za pierwszym razem, kiedy robili mi punkcję: dwie panie Izy i jedna pani Dorota, która urodziła się tego samego dnia, co dziecko jednej z powyższych ;) Kładę się jak wzorowy kotek, ale niestety nie czuję się jak na zapiecku, bo kozetka zimna i nakryta papierem, a ja bym wolała kocyk i mleczko z miodem ;)

Miodu tutaj nie ma! Jest za to ukłucie i podanie znieczulenia. "Dwie jednostki?" - pyta pielęgniarka. "Nie, jedna wystarczy" - odpowiada pani doktor... "Ostatnio były dwie i nie bolało" - kalkuluję sobie w głowie... "Więc jeśli teraz będzie jedna to..." - po tych wnioskach zaczynam już tylko moją małą mantrę: "Jezu ufam Tobie..." x 37

Pani doktor powoli wprowadza igłę, ale ewidentnie nie jest to szczęśliwe miejsce, bo życiodajny zdrój nie tryska i igła musi zostać wyjęta... Pudło... Poszukiwania nowego miejsca trwają...  "Zobacz Iza, centymetr dalej spróbujmy.. myślę, że będzie idealnie!" - proponuje pani doktor... A ja znów ze swą kobiecą logiką rozważam... "Na jaką powierzchnię skóry zadziałała 1 jednostka znieczulenia, jeśli teraz przesuniemy punkt ukłucia o 1 cm?"... i chwilę później w myślach dodaję: "Jezu ufam Tobie" x 25

Igła trafia do celu... To jest zawsze ten moment, w którym oddycham z ulgą i Bogu dziękuję za 'sprawną rękę i bystre oko' mojej pani doktor, a potem dziękuje Mu za to, że znów mogę sobie przyznać naklejkę do kolekcji :)

Gdy wracam do sali i pokornie padam plackiem na łóżko, przychodzi do mnie pielęgniarka ze świeżutkim osoczem i widząc, że nie mam żadnego wenflona (wszystkie mosty popalone), zakłada mi kolejnego, długo wybierając tą jedną, jedyną żyłę... W końcu się udaje cośtam wynaleźć i teraz już osocze sobie grzecznie kapie, a ja leżakuję, z nadzieję, że czas pierwszych dwóch godzin szybko przeminie...

Swoją drogą - nazwa i opakowanie niczym się nie różni, niż milion innych mrożonek z macro... a może oni właśnie stamtąd je przywożą? warto to sprawdzić... ;)

Zagląda jednak do mnie pani doktor i na spokojnie tłumaczy, o co chodzi z tym, że jutro jednak nie pójdę do domu... Mówi, że wyniki krwi są prawidłowe, że po ostatniej, piątkowej asparaginazie oraz kilkunastu workach osocza na przełomie dwóch tygodni, bardzo ładnie wzrósł czynnik fibrynogenny i organizm prawidłowo zareagował na chemię, dlatego zaleca mi podanie jutro ostatniej, czwartej dawki aspy, co zamknie pierwszy, pełny program leczenia i tym samym umożliwi rozpoczęcie nowego programu wraz z kolejnym powrotem do szpitala... Przekładając to wszystko na nasze: właśnie dostałam świadectwo z wyróżnieniem i zdałam do kolejnej klasy, a gdy wrócę po wakacjach - przywita mnie ta sama nauczycielka i zaczniemy przerabiać podręcznik dla drugoklasistów...

No dobra. Idę na ten układ... Jeśli to ma mieć taki znaczący wpływ na dalsze leczenie, podejmuję się wyzwania, wrzucam na klatę czwartą dawkę 'el aspy' (wyboru nie mam;)) i mężnie staję do walki, bo bitwa o dwa dni nie ma sensu, kiedy perspektywa domu i tak już niedaleka...

I tak sobie teraz leżę rozpłaszczona na brzuchu i tymi newsami dzielę się z mym mężem... A w międzyczasie do sali przyjmuje się nowa lokatorka - pani Halina, która oczywiście - jak większość starszych ludzi, na pierwszy rzut oka - nie wie, że słuchawki podłączone do telefonu komórkowego + gadająca do siebie osoba = trwająca rozmowa telefoniczna... i... zaczyna się nowy rozdział w moim szpitalnym życiu... To rozdział o hartowaniu charakteru.

Pani Halinka ma 68 lat, ale wygląda na więcej, bo choroba zmieniła ją na twarzy i co trzeba przyznać - przetyrała od kwietnia całkiem konkretnie, zostawiając gdzieniegdzie jeszcze brzydką opuchliznę... Dziś wróciła na oddział po raz drugi, po tym, jak chłoniak się wchłonął (efekt pierwszej chemioterapii) i właśnie startuje z drugą dawką...

Pani Halinka wydaje się być sympatyczna, taka ciepła 'babcia' - opowiada o początku swojej choroby, o tym co przeszła, jak wiele wycierpiała, a jest tego naprawdę nie mało... A ja leżę i leżę jak futerkowe wierzę i póki co nie mam nic innego do roboty, więc słucham pani Halinki, choć pozycja ze skręconą w jednym kierunku głową po jakimś czasie przestaje być wygodna...

Pani Halinka jest fanką Radia Maryja. "To jest całe moje życie!" - przyznaje. A ja jej mówię, że też czasami słuchamy w samochodzie... bo tylko tam mamy radio ;) Pani Halinka jest wniebowzięta! Oferuje wspólne godzinki na rozpoczęcie dnia, a potem wymienia kilka swoich ulubionych audycji i pyta mnie, czy też je lubię. Mówię jej więc, że raczej nie mam zbyt wielu okazji do słuchania, więc nie znam, ale nie mam nic przeciwko i jeśli chce, to możemy sobie włączyć radio, wtedy chętnie je poznam... To dopiero była euforia! Nareszcie znalazł się ktoś, komu nie przeszkadzało, że w sali będzie włączone Radio Maryja! Jeszcze w tamtym momencie cieszyłam się, że oto wreszcie trafił mi się jakiś boży człowiek...

Radio jednak nie zostało włączone, ale zaczęła się rozmowa na temat radia... Że jej syn kupił 5 lat temu to malutkie radyjko za 25 zł i od tego czasu żadne z kupowanych do domu radyj nie odbierało tak czysto i tak pięknie jak to właśnie, za 25 zł, które kupił jej syn...

Pani Halince nie kończyły się tematy... Mówiła więc o wszystkim... zasadniczo jednak o swojej rodzinie, o trudnym mężu, wczesnych początkach trudnego narzeczeństwa, dylematach poślubienia tego człowieka, a w rezultacie o przechlapanym z nim życiu... Mówiła też o dzieciach - bo ma syna i córkę i bardzo kocha swoje dzieci, ale wciąż pomaga im finansowo, bo oni tacy zapracowani, kredyty pobrali... Wspomina też o wnukach, bo już ma dorosłe, a wnuczka nawet studiuje we Wrocławiu medycynę na 4 roku!... A potem pyta mnie o rodzinę... więc jej odpowiadam w 4 zdaniach... tyle tylko, że wszystko to brzmi zupełnie jakby nie z tej planety... Super-men mąż. Super fajne dzieci. Super fajni rodzice. Super fajni teściowie... i jeszcze super pomocne ciocie, które pomagają opiekować się superfajnymi dziećmi...Pani się przeżegnała i powiedziała: "Święta Rodzina!"

Roześmiałam się i odpowiedziałam uprzejmie, że do świętej nam jeszcze sporo brakuje, ale owszem, na obfitość łask narzekać nie mogę, co więcej - Bogu dziękuję za to doświadczenie choroby, bo przyniosło tyle dobra dla mojej rodziny, przyjaciół, bliskich i znajomych i dalszych i sąsiadów i... w sumie to rozlało się w promieniu kilkuset kilometrów i co dzień słyszę o nowych cudach, które się dzieją, odkąd jestem w szpitalu...

A pani Halinka słuchała tego wszystkiego i... czekała tylko, kiedy mi przerwać, więc teraz opcje były dwie do wyboru: Albo gadam ja i się nie daję, albo gada ona, a wtedy ja już tylko z 'zaciekawieniem' jej słucham... Na to wszystko jednak przychodzi trzeci wariant zdarzeń: To Aga z dostawą żywności dla poszkodowanych ;) Przynosi świeżutkie bułeczki dyniowe z Lidla, zupkę pomidorową własnej roboty - jeszcze ciepłą, papier toaletowy - asortyment pierwszej potrzeby oraz nową piżamkę z Lidla, bo ubrania wyliczone na styk już się pokończyły ;)

Wciągam ze smakiem jedna bułeczka po drugiej, (swoją drogą - spróbujcie kiedyś zjeść świeżą, chrupiącą bułkę z ziarnami w pozycji leżącej, a dowiecie się, jakich niezapomnianych wrażeń dostarcza taki sposób konsumpcji ;)) ale i tak uważam, że było warto, bo TEN smak - przede wszystkim taki prawdziwy, nieprzekłamany - jest wart każdego poświęcenia ;)

Kiedy Aga wychodzi, zaczyna się pani Halinka... Ma pani Halinka w swoim słowniku wiele takich powiedzonek, zdań, lub wręcz sloganów, których przez tych parę godzin naszego wspólnego urzędowania pod 17-stką - zdążyła nadużyć co najmniej 15 razy ;) Do takich należą między innymi: "A jak leżałam w szpitalu na ul.Borowskiej", albo "Ja pani powiem...", "Radio Maryja to moje życie!", "A tę chustkę to mi córka u chińczyków kupiła za 10 zł, ale ona nie śmierdzi", "Bo moja córka jest nauczycielką, tak jak pani..", "Bo mój mąż to na stwardnienie rozsiane choruje, pani", "Ja to mam, pani w życiu pecha, po prostu"...

Ale już kompletnym hitem, bijącym wszelkie rekordy popularności i częstotliwości jest tekst: "To po chemii, pani"... Wszystko dla pani Halinki było efektem "po chemii"...  Suche dłonie - klasyka, (ale jak się myje ręce po 10 razy dziennie i więcej, to siłą rzeczy będą suche i u zdrowego człowieka!) bóle jelit (owszem, sama to przerobiłam, ale jak się wsuwa zakazane rzeczy, to tak właśnie się dzieje po tej chemii, proszę pani ;)) i tak dalej i tak dalej... Teoria spisku "to po chemii" opanowana do perfekcji...

Wieczorem przychodzi Beatka i rozwesela mnie trochę, a pani Halinka cieszy się, że Beatka też z Legnicy i zasypuje biedną dziewczynę masą pytań i legnickich opowieści... Cudem udaje jej się wrócić do swojej sali, ale wtedy znów cała uwaga pani Halinki przenosi się na mnie...

Coby nie powiedzieć złego o tej kobiecie.. w końcu włącza radio! Podgrzewa mi zupę w mikrofalówce (tylko od momentu dźwięku zakończenia podgrzewania do przyniesienia zupki do sali - mija długi, długi czas, bo pani Halince tematy się przecież nie kończą, a ja przecież nie wstanę i nie wezmę tej zupy sama ;)) Bo to miseczka jest na tyle ciepła, że pani Halinka potrzebuje specjalnej ściereczki, aby ją przenieść z korytarza do sali (ja zawsze używałam do tego celu rękawów bluzy), więc wszystkie te czynności trwają i trwają w nieskończoność... a mnie na sam zapach tej rozkosznej pomidorowej wszystkie ślinianki oszukują i w każdym razie nie jest "to po chemii, pani"... tylko zwykły odruch Pawłowa!

Wreszcie dostałam pod nos miskę zupy i faktycznie jak ten pies poczułam się teraz bezpiecznie :) A pani Halinka umilała mój żywot swymi opowieściami, lub jak kto woli - obciążała swymi niepowodzeniami życiowymi, o których opowiadała z takim bożym uśmiechem... A po kolacji jeszcze zaparzyła mi ziółek z miodem, których nie zdołałam na żaden możliwy sposób odmówić, więc piłam... A potem jeszcze dostałam kromkę chleba orkiszowego do spróbowania... więc jadłam, bo pani nie przyjmowała sprzeciwu! (Bogu dzięki - była z masłem!;) i tak do wieczora... aż o 21:00 wybrzmiał Apel Jasnogórki a pani Halinka ze złożonymi rękami i różańcem między nimi - spoczęła wreszcie na swym łożu, budząc we mnie tylko jedno skojarzenie... ;)

Uff... cóż za wyczerpujący dzień, cóż za wyczerpujący post ;) Tej nocy śpię z poduszką na drugim końcu łóżka, choć wiatr dosięga mnie i tam... I w głowę zachodzę nad skomplikowaną naturą pani Halinki, postaci tak rozmodlonej i zawierzającej we wszystkim Bogu, a jednocześnie tak rozgoryczonej swym życiem i tak przesiąkniętej poczuciem: "Ja to mam, pani w życiu pecha, po prostu"...

I chyba tym różnimy się od siebie... Choć niby wspólnych tematów wiele, to w ogólnym rozrachunku nie ma o czym gadać... ;)

1 komentarz:

  1. Miszu, jak nie urok, to 'wiesz co' z tymi Twoimi współlokatorkami;) Zapytaj, czy Cię z jakimś facetem nie mogą położyć do sali, to miliony problemów zginą;) Jak czytałam o pani złożonej w łożu z różańcem w rękach, to ze wstydu, że pojawił się na mojej twarzy uśmiech zakryłam go ręką w geście 'ej, nie wypada', ale Twoje podsumowanie tej sceny spowodowało, że się wymknął spod ręki;) Buziaki moja Xeno:*

    OdpowiedzUsuń