Zostałam podłączona pod te wszystkie wstrętne kroplówki, których było tak dużo i wszystkie szyły na jeden wenflon, na jedną, bardzo już obciążoną żyłę... Ręka bardzo drętwiała, a najgorzej było jak kapał potas... pielęgniarki mówiły, że on najbardziej wyżera żyły.. i tak w istocie było... Ręka piekła, a ja raz po raz skręcałam tempo spadających kropli, aby choć trochę sobie ulżyć, ale wtedy wszystko trwało jeszcze dłużej...
Kiedy czytałam książkę - zdołałam choć na chwilę odwrócić swoją uwagę od tego pieczenia, podkręcić tempo potasu i zapomnieć... ale wtedy miałam wyłączoną jedną rękę z użycia (prawą), bo jak tylko nią poruszyłam, to znów zmieniało się tempo kapania i pieczenie nasilało się... ech... to była 3 - godzinna przeprawa...
Więc ruszałam tylko ręką lewą, przewracałam nią kartki, odbierałam sms-y, ale w większości przypadków nie odpisywałam na nie... Leżałam bardzo osłabiona doczytując ostatnie rozdziały książki, by za chwilę oddać się Bożemu Miłosierdziu...
Zbliża się godzina 15:00. To tradycyjnie u mnie czas koronki. Tym razem jednak - odmawiana wraz z przyjaciółmi z Domowego Kościoła, podczas comiesięcznego spotkania naszego Kręgu. Siedzimy w domu u Justyny i Jacka w Niedoradzu (oraz na szpitalnym łóżku w klinice Hematologii, Nowotworów Krwi i Transplantacji Szpiku we Wrocławiu - ohydna nazwa ;)
W międzyczasie do pani Ali przychodzi koleżanka i razem wychodzą na korytarz. Teraz zostaję sama w sali. To świetna okazja do tego, aby podzielić się życiem... Ale w słuchawce słyszę dziwne szmery, krzątaninę, wyraźnie panuje jakiś chaos... Co się dzieje, Kochani? Czemu nie pijecie kawy przegryzając wspaniałymi wypiekami? Ja już ucztuję... zagryzam suchary, bo tak mnie mdli, że rozważam zastosowanie niebieskiego woreczka 12x12, na szczęście obywa się bez niego. Suchary dają radę!
Wreszcie zaczynamy... Podsłuchuję sobie tego wszystkiego, co dzieje się po drugiej stronie słuchawki i leżę w bezruchu, bo samopoczucie z każdą minutą coraz gorsze... Leżę tak i leżę i czuję się jak różowa meduza... To by się nawet zgadzało - dzisiaj bowiem założyłam ostatnią, różową piżamkę ;) Wszystkie ubrania wyliczone na styk, a i tak z tego, co liczyłam - na bank zabraknie mi bluzek...
Spoko - myślę sobie... zadzwonię do Agi - ona mnie poratuje w każdej potrzebie.. Przyniesie czyste ubranie i papier toaletowy, którego zostało mi... o zgrozo!! tylko pół nędznej roleczki ;)
Po Kręgu idę przygotować sobie kolację, a w międzyczasie do sali wracają pani Ala i Iza. 30-letnia koleżanka mojej współlokatorki jest pięć lat po przeszczepie szpiku. Dziewczyny poznały się w szpitalu i ich przyjaźń przetrwała aż do dziś. Z tym, że Iza chorowała na białaczkę ostrą, a pani Ala - przewlekłą... Iza od 5 lat prowadzi nowe, zdrowe, normalne życie, a pani Ala wciąż wraca do szpitali z nadzieją, że wreszcie wymyślą skuteczny lek, który raz a dobrze rozłoży jej chorobę na łopatki..
Iza, jak na znającą realia szpitalne odwiedzającą przystało - nie przychodzi z pustą ręką. Przynosi domowy, zdrowy obiad złożony z zupy i drugiego dania, a na deser przynosi marchewkowe muffiny... i tymi muffinkami częstuje mnie uprzejmie... A ja - z reguły na uprzejmość - odpowiadam uprzejmością ;) toteż chwytając za pięknie wypieczoną, złoto-brązową babeczkę, odstawiam ją grzecznie na półkę i zostawiam sobie na gorszy czas... albo po prostu 'na potem' :)
Teraz rozmawiamy wszystkie razem, gdyż Iza zagaduje i pociesza jak tylko może, choć w takim towarzystwie nikogo nie trzeba wspierać na duchu... Śmiejemy się i żartujemy, a czas uroczo płynie...
Wieczorem, zaraz po drugim osoczu, które - jak nigdy - szczypie mnie i doskwiera.. długo rozmawiam z mężem... Jest już późna noc, pani Ala dawno zakopana w swą kołdrę, a my korzystamy z darmowych minut, bo przecież trzeba je wszystkie wygadać do końca ;) Dzisiaj Hania była pierwszy raz w teatrze z Babcią Grażynką i Dziadziem Rysiem, kuzynką Julcią i kuzynem Jędrkiem na sztuce o zwierzątkach (Dr Dollitle?). Rany... nasza duża dziewczynka już chodzi do teatru... Była ponoć bardzo dzielna, nie bała się przyciemnionego światła i wysiedziała całe przedstawienie! Dla takich chwil warto żyć... Dostałam nawet dwa zdjęcia z sali teatralnej :) Jakie uśmiechnięte dzieciaczki!
To jedna z 'lekcji' w książce, którą dziś czytałam - mogę się pod nią podpisać obiema rękami i nogami...
Zasypiam spokojna, choć bardzo zmęczona i z mdłościami, ale bardzo szczęśliwa... Oddaję Bogu wszystkie dzisiejsze troski, małego Wiktorka, który jest w szpitalu, Elę, która walczy o każdy dzień życia, a lekko nie jest, bo wysoka gorączka i potworne bóle targają nią od bardzo, bardzo już długiego czasu... A On słucha moich modlitw i jestem pewna, że wszystko to sobie gdzieś notuje... może na swym boskim, białym, wiekuistym tablecie? Takim, jak ma pani Ala... tylko bez kuleczek ;)
Z ziemskiej perspektywy, to wygląda jakby On głównie w te kulki na tym tablecie ;-)
OdpowiedzUsuńWitaj Dorotko!
OdpowiedzUsuńTwoje modlitwy zostały wysłuchane, Wiktorek już czuje się o niebo lepiej, katar mija kaszlu nie słychać i przede wszystkim śpi jak Aniołek całą noc. Wyszliśmy w niedziel ze szpitala i jest OK.
Buziaczki ślemy do Ciebie i ogrom gorących modlitw. :o) do usłyszenia