Niedziela, godzina 7:28.. do sali z wielkim rumorem wtargnęła uśmiechnięta pani Krysia... Za nią ciągnął się cały wesoły grajdołek ze ściereczkami i mopami na zmianę... To nic, że miałam inne plany wobec tego wolnego poranka, ale entuzjazm Tej Kobiety jest w stanie wykrzesać ze mnie pierwotne pokłady sił i chęci do tego, by równie mocno, jak ona, przywitać ten nowy dzień!
Wywiązała się miła konwersacja, podczas której przyznaję, że tęskniłam za nią przez te dwa dni, kiedy nie było jej w pracy, a ona przyznaje, że wcale nie odpoczywała, tylko pracowicie uwijała się przy grobach najbliższych... cała pani Krysia... ciągle w biegu, ciągle coś robi :)
Otworzyłam okno na oścież, do sali wpadł zapach wilgotnego powietrza, zapach deszczu i mokrych liści... dawno nie czułam takiego powietrza, jest fascynujące... Zaciągam się nim, a potem odpalam boskie melodie i zaczynam poranną gimnastykę... Rozciągam powoli kręgosłup, wyciągam do góry ramiona, robię delikatne skłony i... po chwili uświadamiam sobie, że przecież jestem panią od w-fu! ;) Już tak dawno nią nie byłam, że o tym zapomniałam... Teraz wprawdzie jestem pełnoetatową mamą, ale z pewnością wrócę do zawodu, jak tylko będzie ku temu okazja!
Ćwiczę dalej, a rytm muzyki wyznacza kolejne serie i powtórzenia... Teraz już naprawdę moje ciało jest mi wdzięczne za te wszystkie zabiegi, bo zauważam, iż po rozgrzewce nie wykonuję już zwykłych kroków, a kroki taneczne, posuwiste, jak przy swingu! Sunę po sali z ogromnym uśmiechem na twarzy i chwalę Boga za cud mojego pijaństwa! Pijana wielką łaską, napełniona nią po same uszy... Czuję, że nie ogarniam tak po ludzku tego wszystkiego, co się dzieje z moim ciałem i przede wszystkim duchem!
Po śniadaniu włączam mszę on-line i usadawiam się wygodnie na łóżku. Podczas modlitwy wiernych w moich drzwiach staje szafarz z Najświętszym Sakramentem. To już chyba tradycja, że wstrzeliwuje się idealnie w czas i raczy mnie namacalnymi dowodami na obecność Boga w tej przeżywanej, choć tylko wirtualnie, Eucharystii...
A potem już tylko adoracja, bo to pierwsza niedziela miesiąca, śpiewy uwielbienia i... wizyta pani doktor, która przyszła z informacją o moich wynikach krwi... Zapytała jak się dziś czuję i czy nie mam zawrotów głowy? Odpowiedziałam jej, że dziś czuję się wyjątkowo świetnie, w co początkowo nie mogła uwierzyć i uparcie pytała o inne symptomy osłabienia organizmu... "Nic takiego nie zauważyłam" - odpowiadałam szczerze, a jej zdziwienie rosło z każdą minutą. Ostatecznie skwitowała: "No nic i tak zamówię dla pani dwie jednostki krwi, które dziś pani przetoczymy"...
Czy powinnam leżeć w łóżku i mieć zawroty głowy? Z medycznego punktu widzenia pewnie tak... A dlaczego od rana tańczę po sali cała w skowronkach? ...Bo na szczęście mam jeszcze jednego lekarza prowadzącego, który patrzy na mnie z góry i stamtąd zsyła mi potrzebne siły do życia i normalnego funkcjonowania :)
Po obiedzie ucinam sobie małą drzemkę, a zaraz po niej odwiedzają mnie niespodziewani, acz jakże serdeczni goście! To Danusia z Krzysiem - nasi przyjaciele z Domowego Kościoła, których poznaliśmy podczas zeszło-wakacyjnych rekolekcji nad morzem... Spędzam z nimi (na zmianę, bo trójka dzieci w aucie czeka) niezapomniane chwile... Dostaję nawet w prezencie dwie książki, których tytuły i autorzy sprawiają, że już nie mogę się doczekać kiedy zacznę je czytać!
z Danusią - wzorowo w maseczce i... z opatrunkiem na brodzie ;) (i kto tu jest chory, Danusiu? ;))
W międzyczasie przychodzi zapowiedziana krew do przetoczenia... Jak dobrze, że towarzyszy mi przyjaciel w tym dziwnym - bo nowym doświadczeniu... Krzysiu siedzi koło mnie i uprzejmie zagaduje, a ja staram się za często nie zerkać w kierunku czerwonego woreczka podpisanego 0 Rh +
W końcu krew przestaje kapać, Danusia z Krzysiem żegnają się ze mną i teraz mogę zjeść zasłużoną kolację. A co dziś dobrego? Barszczyk czerwony z domową pizzą :) Nie potrzebuję do szczęścia nic więcej...
Późnym wieczorem przeglądam moje nowe książki i zmagam się z poważnym dylematem - blog, czy moje nowe nabytki... Jednak po dniu bez komputera, uruchamiam go choć na chwilę, przeglądając pocztę, fejsbuka, obrabiając troszkę zdjęcia z łakociami i próbując mimo wszystko jednak opisać ten dzisiejszy dzień... Ostatecznie 'obczytuję' moje nowe książki dookoła, zczytuję wszystko z okładek, jestem już dobrze przygotowana i nastawiona, by się za nie na dobre zabrać, jednak w końcu dopada mnie zmęczenie i sił starcza tylko na rozmowę z Dominikiem...
Kolejny dzień, którego fenomenu tak do końca nie rozumiem... Powinnam czuć się kiepsko - czuję się świetnie! Powinnam słaniać się na nogach - a tańczę! Powinnam mieć zawroty głowy, a piszę całkiem składne zdania...
No, ale nie bez kozery dzisiejsze pierwsze czytanie wciąż utwierdza mnie i uspokaja: "Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia (...) Oszczędzasz wszystko, bo to wszystko Twoje, Panie, miłośniku życia. Bo we wszystkim jest Twoje nieśmiertelne tchnienie..." [Mdr 11, 22-12] i tak właśnie jest!... Amen:)
Dorotko, skoro pytasz, to Ci powiem, że kac, jak kac - nic szczególnego;) Twój pseudokac na pewno jest przyjemniejszy;) Cieszę się bardzo, że masz tyle cudownych osób blisko siebie i że codziennie czujesz te moce niebieskie nad sobą lub nawet obok, i że doborci Ci pod dostatkiem:* Nie masz po prostu innego wyjścia, tylko szybciorem wracać do zdrowia i domu:* Całuski Kochana Moja:*
OdpowiedzUsuńDziękuję kochana Teresko Ty moja :*
OdpowiedzUsuń