No więc mamy środę... Zaczynam ten dzień z bólem głowy i czuję, jak z każdą próbą podniesienia się z łóżka, przybywa mi w niej kilogramów... To chyba teraz jest kac, już rozumiem Teresko ;)
W końcu jednak mobilizuję wszystkie swoje siły i siadam na brzegu mojego marinistycznego wyrka... Przyglądam się uważnie paskowanej pościeli - jaka ona w zasadzie jest? ...i dlaczego zielona? Oko nabiera ostrości, akomoduje się i wytęża, ale obraz cały czas wydaje się być jak z noktowizora... jakiś taki właśnie zielony... Postanawiam więc odczekać jeszcze chwilę, bo z tego, co pamiętam ściany też były innego koloru ;)
Pani Anna jest aktualnie pod prysznicem... Bierze go dwa razy dziennie - co się bardzo chwali, tylko nie każdego stać na taki wysiłek i poświęcenie, przez co czasem odczuwam przy niej mały dyskomfort i najnormalniej w świecie czuję się jak trol (pomimo pozostałej higieny, którą regularnie uskuteczniam)...
W końcu opuszczam nogi na podłogę, staję i wyruszam w kierunku łazienki... Idę powoli, krokiem posuwistym, a klapki uroczo szurają jak u niesfornego nastolatka... Dochodzę do toalety, gdzie zajmuję pierwszą z brzegu kabinę i tam powoli kończą się moje problemy jelitowe ;) W międzyczasie jednak bez żadnego pukania drzwi się otwierają i zagląda przez nie wykąpana pani ciepłolubna... "Oj..." - cofa rękę z klamką... "Oj ?!!!!" i bez żadnego przepraszam ?! Czułam się zażenowana... Moja własna współlokatorka i jeszcze to smutne i samotne "oj..."
Podczas obchodu młoda studentka zauważa na moich plecach opatrunek po wczorajszej punkcji. Mówi, że już mogę go spokojnie odkleić, a ja ją pytam, czy próbowała kiedykolwiek odklejać coś podobnego.. Nić porozumienia w tym momencie została zerwana i zasłona milczenia opadła z szelestem... Jeśli te wszystkie plastry okażą się tak samo mocne, jak poprzednie - to nie zabieram się za to wcześniej, niż po uprzednim namoczeniu i zmiękczeniu, a juz na pewno nie przy takim samopoczuciu...
O godzinie 11 byłam już po wszystkich kroplówkach i teraz podłączyli mi trzecią porcję epirubicyny... Było przedpołudnie, a u mnie kapała już oranżada... Wymieniam serię sms-ów z mężem, który na bieżąco informuje mnie o sytuacji z Alą... kiedy zasnęła, kiedy się obudziła, kiedy zjadła i kiedy z nią wreszcie wyruszył na szczepienie, bo dziś nasza córeczka drugą przygodę z igłami mieć będzie...
Łączę się więc z Alusią w tej bolesnej niedoli, bo od dziś także i ja zapisane mam nowe zastrzyki z neupogenem - na wzrost leukocytów, aby tam się szybciej namnażały i odbudowywały...
Od samego rana nie jestem w zbyt dobrej formie... Głowa wciąż ćmi, bóle w klatce piersiowej narastają i dokuczają, a ja snuję się jak cień i rozmyślam - czy to już tak będzie cały czas?
Potem dzwoni do mnie mama, a pół godziny później, niezależnie z pracy tata.. To się rodzicom zebrało na pogaduszki :) Choć siły znikome - na ten czas następuje pełna mobilizacja i z uśmiechem na ustach mile rozmawiamy... Mama opowiada mi o perypetiach z Hanią, o tym, że już szykują łańcuch na choinkę (!), o zabawach w kąpieli i zjedzonym całym jabłku... Tata z kolei wypytuje o duszę - jak się tam trzymam w tym złym i zimnym szpitalu i że w razie czego może załatwić mi niedrogą i ładną perukę... Kochani są, co tu dużo mówić... ale tacy czasem trudni, że nie do wytrzymania ;)
W międzyczasie do pani Anny przyjeżdżają goście: mąż i dwie synowe. Widzę, że wszyscy przed wejściem, jak przed balem kostiumowym, zakładają maseczki. Jednak po chwili pobytu w sali pan mąż nerwowo zrywa z siebie maskę i wykrzykuje: "Ja się zaraz w tym uduszę!". Wyciągam więc z szuflady swoją, ostentacyjnie zakładam na twarz i z czerwonymi laserami w oczach posyłam panu nieuprzejmemu wymowne spojrzenie...
A potem zakładam słuchawki do uszu i zatapiam się z mym komputerkiem jeszcze głębiej, w łóżko... Choć staram się nie słuchać, to jednak mimowolnie słyszę co piąte słowo z ust pana męża, które nie jest cenzuralne... Wizyta raczej sprzyja, bo pani Ania siedzi uśmiechnięta i choć przez chwilę nie narzeka...
Pan mąż w końcu też się reflektuje, maskę zakłada, a potem podchodzi do mojego łóżka i wręcza mi pół bochenka chlebka żytniego, słonecznikowego, prosto z Legnicy - chyba na zgodę, bo już nawet mniej przeklina... Po tym geście robi się rzeczywiście przyjemniej, ja jednak niezmordowanie uderzam w klawiaturę, by choć odrobinę nadgonić uciekające dni...
Zmęczona bujnym żywotem, jaki dziś od rana prowadzę, a także znużona mdłościami jak w pierwszym trymestrze ciąży - zasypiam zaraz po koronce... A gdy się budzę, czuję że wraz ze mną budzi się apetyt - dobry znak na dalszy wieczór... Chyba powoli odżywam... szkoda, że na wieczór... ale lepsze to niż nic, więc już nie narzekam, tylko wyprawiam się do lodówki...
Przy lodówce spotykam Mateusza, który siedzi przed swoją salą i czeka, aż pielęgniarka obmyje jego współlokatora - starszego pana na wózku inwalidzkim... Mówię do niego po raz pierwszy "cześć", choć mijamy się tu, w szpitalu od jakichś dwóch tygodni...
Mateusz ma 20 lat, narzeczoną (zaznaczam na początku drogi i zazdrosny mężu ;))) i na co dzień pracuje we Wrocku 'u teścia'. Trafił tu zaraz po tym, jak lekarze w wyniku silnego kaszlu podejrzewali u niego zapalenie płuc... Jednak już wtedy wokół serca nagromadził się niebezpieczny płyn, który lada moment mógł utopić mu ten narząd... Miał cholerne szczęście, że w porę ktoś zorientował się, że to jednak nie grypa...
Z krótkiej rozmowy dało się wyczuć, że to 'swój człowiek' - uparcie walczący o swą młodość... "Nie ma bata, muszę wracać do firmy, bo się beze mnie posypie..." - wrzucał z uśmiechem i bojowym błyskiem w oku... Mateusz jest na tym samym poziomie leczenia co ja, czerwona chemia co czwartek, seria: 6 podań do połowy grudnia... To samo rozpoznanie ALL i ta sama deklaracja: "Przecież ja jestem zdrowy!"
Do dziś uparcie wcina kabanosy, sałatki domowe z majonezem, czy bigos i zapija to wszystko czerwoną colą, bo mówi, że mu light nie smakuje ;) Jest bojownikiem i póki co organizm się jego słucha... Dobrze i mi się tego wszystkiego słuchało, nareszcie jakiś pozytyw na tym korytarzu i nareszcie ktoś, kto się do niego odezwał z młodych - jak to w międzyczasie przyznał...
I gdy tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy o naszym dobrym położeniu w życiu ;) podeszła do nas przechadzająca się z toalety Ewa, a potem jeszcze dołączyła Magda, która od wczoraj jest w szpitalu na czwartej serii chemii... Teraz młodzi opanowali korytarz... Wymienialiśmy się doświadczeniami - zwłaszcza tymi kulinarnymi - śmialiśmy z dziwnych dolegliwości i na swój sposób wspieraliśmy się w tej naszej niedoli...
Od doświadczonych koleżanek dowiedziałam się na przykład tego, że na Święta szpital raczej wypuszcza pacjentów do domu, chyba, że ktoś wymaga nieustannej hospitalizacji... Albo że tak planują chemię, aby w dniu wigilii móc zjeść choć trochę barszczu :)) Wszystko wydało mi się teraz takie oczywiste, program na najbliższe pół roku, albo i więcej - jakby wyznaczony... Szpital - powrót na kilka dni - szpital - Święta na dwa dni - szpital - powrót na jakiś czas i... byle do przeszczepu... a potem już tylko z górki ;)
Wieczorny obchód odbywa się grupowo i na korytarzu. Młoda i bardzo sympatyczna pani doktor nawet nie każe nam wchodzić do swoich sal... Pyta kolejno każdego z nas o samopoczucie i widząc, że ma do czynienia z samymi okazami zdrowia - odpuszcza drążenia i żartuje chwilę razem z nami... Robi się naprawdę miło i trochę tak rodzinnie...
Gdy wracam do sali w świetnym nastroju (w międzyczasie oczywiście drugi raz podgrzewam sobie swą kolację) pani ciepłolubna wita mnie tym swoim klasycznym, smętnym tonem: "Coo... nawybywała się?" Ale po takim zastrzyku dobrej energii, z entuzjazmem i uśmiechem odpowiadam jej "Ano nawybywała. Jak ma siły to wybywa, a jak nie ma sił to leży w łóżku i siedzi cicho"...
Późnym wieczorem rozmawiam z mężem na fejsie... Jakież to śmieszne uczucie, gdy tak do niego klikam, a on do mnie, posyłamy do siebie buźki i inne zwierzaki... Kiedyś tak klikaliśmy, całkiem jeszcze niedawno, bo ...jakieś ponad 10 lat temu...;) na gadu-gadu namiętnie ...i wyklikaliśmy ;)
Dobrze jednak, że ten dzień się już kończy... Jestem nim zmęczona i trochę rozżalona... Bogu mi mówi, żebym była twarda: "Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego. Miłość nie wyrządza zła bliźniemu. Przeto miłość jest doskonałym wypełnieniem prawa" [pierwsze czytanie z dnia: Rz 13,8-10] a ja po postu nie potrafię tak bez nerwów i emocji przechodzić do porządku dziennego z panią, ktorej wszystko się kojarzy ze śmiercią...
A może właśnie - jak to stwierdziła Danusia, taka moja tutaj rola - aby ją troszkę otrząsnąć z jej marazmu i wyrwać z tego smutnego świata czarnych barw... Tak czy owak trudne to dla mnie i wciąż jeszcze nie do przeskoczenia, a przynajmniej nie z taką lekkością, jakbym chciała...
Z każdym dniem ich przybywa.. To porcja poranna, do śniadania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz