Bladym świtem zostałam brutalnie ukłuta, a potem pięknie zgaszono światło i powiedziano mi, że mogę kontynuować sen.. Tyle tylko, że po takiej dawce emocji - ani mi nie było do spania, ani pani Annie, która postanowiła od wczesnych godzin porannych rozpocząć pakowanie do domu... Dziś w końcu wychodzi!
Poleżałam więc, pomodliłam się, poprzewracałam z boku na bok i w końcu pod wpływem wewnętrznego impulsu pochodzącego wprost ze środka mojego brzucha - poszłam do toalety, a gdy wróciłam - spakowałam manatki i poszłam pod prysznic...
Po śniadaniu przyszła pani doktor prowadząca. Przyszła jednak jak się okazało tylko do pani Anny, by wręczyć jej wypis... Do mnie nawet nie podeszła, choć mój wzrok ściągał ją i wabił na wszystkie możliwe sposoby.. Dziś była jakaś taka podenerwowana, nieuchwytna, zabiegana... no i na koniec jeszcze rzuciła tekstem do pielęgniarki, z którą weszła, by wyrazić zgodę na moje osocze (taki nowy wymóg, że musi być obecny lekarz, każdorazowo, gdy zostaje 'uruchamiane' osocze, krew, płytki itp..) "Ja chyba zmienię tą pracę!" - no, przyznam... bardzo mi to pomogło utrzymać równowagę psychiczną i poczuć się bezpiecznie w tym momencie...
Pani Anna siedziała już 'na walizkach', gdy do sali weszła ekipa wymieniająca pościel i robiąca czystki wokół łóżka... Szybko trzeba było zwolnić miejsce, gdyż oto właśnie przyjęli panią Alę - kobietkę w średnim wieku, której właśnie podłączyli chemię i która właśnie w tym momencie powinna była się położyć i najpewniej zasnąć...
Sytuacja więc wyglądała następująco: pani Anna siedziała teraz przy stole i czekała już tylko na męża, pani Ala leżała podłączona do chemii na łóżku pani Anny, a ja... leżałam wyzuta z sił na swoim łóżku i usiłowałam czytać książkę, choć do sali co chwilę wchodziły jakieś osoby...
To pielęgniarki sprawdzające, czy kroplówki równo mi kapią, to oddziałowa zarządzająca chemią pani Ali, to jeszcze inna pani, która przyszła wytłumaczyć pani Annie, jak ma się odżywiać i prowadzić podczas tego pobytu w domu, a na sam koniec przyszła pani doktor D. oświadczając bez żadnych dodatkowych wyjaśnień, że za chwilę podłączą mi trzecią dawkę asparaginazy, jednak zastanowi się, czy będzie to wykonalne na wenflon...
Teraz dopiero pogrążyłam się w stresie, gryząc z myślami o dodatkowym kłuciu w szyję... Wkrótce jednak przyszła pani Jola - jedna z moich ukochanych pielęgniarek i założyła mi drugiego, grubszego wenflona, na drugą rękę, na grubszą żyłę i dodała: "Spokojnie... poleci ci el aspa na tą żyłę i nie potrzebujesz tam żadnego długiego wkłucia"... odetchnęłam z ulgą :)
jedna i druga - przynajmniej sprawiedliwie ;)
(Próbowałam zrobić jednocześnie zdjęcie obu rękom.. ale mi nie wyszło! Chyba tylko blondynka mogła wpaść na taki pomysł ;))
(Próbowałam zrobić jednocześnie zdjęcie obu rękom.. ale mi nie wyszło! Chyba tylko blondynka mogła wpaść na taki pomysł ;))
No więc puścili mi 'el aspę' przez rękę, a ja przez długi czas zastanawiałam się, co tym razem mi ona przyniesie... Na szczęście dochodziła godzina miłosierdzia i wszelkie troski przekazałam teraz Jezusowi w akcie zawierzenia, a potem zasnęłam, z nadzieją, że gdy się obudzę - świat dalej będzie się kręcił w przyjaznym dla mnie kierunku...
Kiedy otworzyłam ponownie oczy - przywitał mnie widok uśmiechniętej pani Ali, która klikając w swojego białego tableta usiłowała przejść 'do następnego poziomu' w kolorowej gierce z kuleczkami :) Urzekła mnie tym...:) "Już się pani wyspała?" - zapytała sympatycznie spod okularów, które zakładała tylko do czytania i... do kuleczek... "Tak, pospałam troszkę i teraz zgłodniałam, więc zaraz pójdę sobie zagrzać jakąś kolację" - odpowiedziałam mojej nowej współlokatorce i zaczęłam lodówkową krzątaninę...
A ponieważ zdarza się, iż spotykam w swoim życiu większe gaduły od siebie (pani Ala okazała się wybitnym tego przykładem) - spędziłam na słuchaniu jej wspaniałe chwile, a ile się przy tym dowiedziałam, ha... toż to istna rewolucja!! A ta kobieta - okazała się prawdziwym hitem i objawieniem tego wieczoru:)
Mówiąc w skrócie, coby nie zanudzać - pani Ala uświadomiła mi wszelkie błędy żywieniowe, które do tej pory popełniałam, prowadzące do problemów z jelitami, których doświadczyłam w ostatnim czasie, a które miały ścisły związek z przyjmowaniem w tym czasie chemii...
A mówiąc jeszcze ściślej - zasugerowała dość dobitnie odstawienie wszelkiego ciemnego pieczywa, wypieków, makaronów i ciemnych kasz na rzecz pieczywa jasnego, lekkiego, pszennego, które wprawdzie mniej bogate i 'rzekomo zdrowe', ale o ileż lżejsze dla jelit i całego układu odżywiania, szczególnie przy chemioterapii!!
Byłam w szoku. Siedziałam teraz przy stole nad miską zupy pomidorowej i... sięgając po kromkę jasnego, szpitalnego chleba, nie wierzyłam własnym oczom i uszom... Przez 6 tygodni bowiem trwałam w głębokim przeświadczeniu - mało tego - byłam zapewniona o tym, że tak właśnie należy się odżywiać, aż tu nagle przychodzi taka pani Ala i obala wszystkie moje dotychczasowe wierzenia na ten temat...
Kobieta jednak leczy się od 2006 roku na przewlekłą białaczkę limfoblastyczną, wracając do szpitali na kolejne i kolejne cykle chemii, więc jej wiedza, a przede wszystkim - doświadczenie - zdołały mnie skutecznie przekonać o tym, że jednak wie, co mówi...
Zaczęłyśmy rozmawiać o jedzeniu, a moje zdziwienie rosło z każdym wątkiem... Dopasowując wszystkie fakty i zestawiając wszystko to, co do tej pory robiłam (nie tak!), bez trudu doszłam do wniosku, iż kolejna dawka asparaginazy wcale nie musi odbić się bolesnym piętnem na moim brzuchu i wszystkim innym...
Do stracenia miałam niewiele... (chyba już wszystko inne przerobiłam) - zyskać mogłam nową jakość... Zaryzykowałam więc... przegryzając kęs białego, pachnącego chlebem chleba i... czekałam co się wydarzy...
Ale ku mojemu zaskoczeniu - nie wydarzyło się nic złego... Po kolacji bowiem ani nie bolał mnie brzuch, ani nie był nadmiernie wzdęty... Długo jeszcze maglowałam panią Alę pytaniami i wysysałam z niej konkretną wiedzę na temat szpitalnego życia z diagnozą...
A ona opowiadała mi (wszak przypominam, iż jest większą gadułą ode mnie ;)) o swojej życiowej, zmienionej chorobowo drodze... długiej, krętej, czasem bardzo wyboistej, ale wciąż - po tylu latach - z piękną perspektywą na przyszłość... I gdy tak rozmawiałyśmy, znów doszłam do wniosku, że podstawą jest dobre wsparcie. Cudowni mężowie, których obie mamy, rodzina, przyjaciele... To nie bez znaczenia jak pokierują nasze myśli i uczucia, jak się o nas zatroszczą, gdy będziemy leżały bez sił i mamrotały bzdury... nie każdy ma tyle szczęście, co my... Ja tam zawsze będę podkreślać, że jestem życiową szczęściarą! W każdym położeniu, w każdej sytuacji, bo ból w końcu przeminie, ale pewne sprawy będą niezmienne... no i ludzie... to oni są moim motorem i moją motywacją! Ludzie... dziękuję Wam za to :)
Wieczorem wpada jeszcze Aga i przynosi mi krople do oczu... Może ukoją to wstrętne i uciążliwe szczypanie... a potem dostaję wspaniałego sms-a od Magdy, że oto właśnie przed kilkoma godzinami na świat został zesłany kolejny aniołek - mała Marysia :) Gratulacje!! wielka, wielka radość :)
I tak leżę w tym pasiastym łóżku, wiercę się, układam... i tak chwalę Boga za tyyyle obfitych łask, którymi mnie dziś obdarował :) i dziękuję Mu za panią Alę i za to, że pani Ania wróciła wreszcie do domu ;) i za Marysię bardzo Mu dziękuję... Znów zasypuję Go moimi opowieściami i modlitwami, a On tylko słucha i tak odpowiada..
"Moje owce słuchają mojego głosu, Ja znam je, a one idą za Mną.." [śpiew przed Ewangelią J 10, 27]
Dorotko- dobrego wtorku! i pokojowego wspolistnienia z nową wspólokatorką.
OdpowiedzUsuńDorotko, Bóg zesłał Ci Panią Alę, abyś łatwiej zniosła tą paskudną chemię... ;-) Wierzę, że pokonasz to wszystko i codziennie modlę się o Twoje uzdrowienie... Ściskam mocno :-*
OdpowiedzUsuńSylwia z Piły
Dziękuję Sylwio :* - tak właśnie to odczytuję... Bóg mnie prowadzi za rękę, jak swoje dziecko:) Dziękuję Anonimie :) jest bardzo pokojowo - bo obie mamy ten sam pokój w sercu :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!